Bitwa o Monte Cassino – bezsensowne zwycięstwo?
Pod Monte Cassino polscy żołnierze walczyli jak lwy, ale ponieśli ogromne straty. Sam Anders pisał, że ''straty mieliśmy niestety wielkie'', ale podkreślał efekty propagandowe i moralne zwycięstwa. Niestety, najbliższa przyszłość pokazała, że dla międzynarodowej pozycji Polski były one iluzoryczne. Czy warto było dla nich poświęcić życie tylu polskich żołnierzy? - zastanawia się Mateusz Staroń w artykule dla WP.
18 maja 1944 r. na ruinach klasztoru Monte Cassino załopotała polska flaga. Zatknął ją ułan 12. Pułku Ułanów Podolskich Józef Bruliński, a nie ppor. Kazimierz Gurbiel, jak to podał w swoim legendarnym reportażu "Bitwa o Monte Cassino" Melchior Wańkowicz. Świadkiem tej wyjątkowej chwili był korespondent amerykańskiego dziennika ''Chicago Tribune'', który napisał: ''Staliśmy wszyscy w milczeniu, salutując polskiej fladze, która stała się w tej chwili flagą wszystkich zjednoczonych narodów''. W świat poszła wieść o wielkim zwycięstwie Polaków – przez kilka dni byli oni bohaterami wszystkich mediów. Zaczęła się tworzyć legenda o Monte Cassino. Opromieniła ona głównie postać dowódcy 2. Korpusu Polskiego, generała Władysława Andersa, który zdecydował się wysłać polskich żołnierzy w to piekło na ziemi, aby zadać kłam sowieckiej propagandzie, że Polacy nie chcą walczyć. Z wojskowego punktu widzenia angażowanie się w tą niebezpieczną akcję było, używając potocznego języka, ''jazdą po bandzie'' i rzuceniem się na
bardzo głęboką wodę. Militarny sukces został okupiony ogromnymi stratami. Liczący 45 tys. żołnierzy korpus stracił w ciągu kilku dni walk 4199 ludzi - zabitych, rannych i zaginionych. Była to hekatomba, której można było uniknąć.
''Pióropusz biały Panu się śni''
Prawie dwa miesiące wcześniej, 26 marca 1944 r., doszło do spotkania generała Kazimierza Sosnkowskiego, Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych, z dowódcą 2. Korpusu Polskiego, generałem Władysławem Andersem. Naczelny Wódz przybył na front we Włoszech w celu inspekcji wojska. Spotkała go zaskakująca wiadomość. Trzy dni wcześniej gen. Anders otrzymał propozycję od Brytyjczyków, żeby polski Korpus wziął udział w bardzo ryzykownej akcji - przełamania ''Linii Gustawa'' w rejonie Monte Cassino w najbliższej ofensywie aliantów, która wreszcie otworzy drogę na Rzym. Anders przyjął propozycję w ciągu 10 minut, konsultując ją tylko ze swoim szefem sztabu.
Sosnkowski miał powody do niepokoju o życie polskich żołnierzy i słuszności użycia ich w tej karkołomnej operacji. Niemieckie pozycje, pomimo trzech szturmów, nie zostały zdobyte, a poległo, zostało rannych lub zaginęło w tych walkach 52 tysięcy alianckich żołnierzy. Naczelny Wódz nie chciał bezsensownie szafować krwią swoich żołnierzy w intensywnych walkach - widział w nich kadrę odrodzonego państwa. Nie uważał, że Korpus jest już gotowy na swój chrzest bojowy i od razu do tak ciężkiej przeprawy. Wcześniej uzyskał obietnicę od Brytyjczyków, że będą oni oszczędzać polską krew i uzgodnią z nim ewentualne zaangażowanie Polaków.
Wiedział o tej nieformalnej umowie również generał Anders. Tymczasem ustalenia te zostały przez niego złamane, gdy przyjął – bez konsultacji z Naczelnym Wodzem – brytyjską propozycję. Sosnkowski zrugał Andersa i powiedział mu, że decyzję podjął kierując się tylko osobistymi ambicjami. ''Pióropusz biały Panu się śni'' - skwitował. Naczelny Wódz musiał jednak przełknąć samowolkę Andersa, ponieważ odwołanie go z funkcji mogło wywołać ogromne perturbacje polityczne i spadek morale wśród żołnierzy. Sosnkowski próbował ratować co się da i walczył do końca o zmianę koncepcji bitwy, która oszczędziłaby polską krew.
Prorocze uwagi
Sosnkowskiemu musiały się zjeżyć włosy na głowie, kiedy zapoznał się z brytyjskim planem natarcia. Anders zgodził się na wysłanie swoich żołnierzy do frontalnego, czołowego ataku na silnie umocnione pozycje niemieckie w górującym nad okolicą klasztorze na Monte Cassino. Dotychczasowe trzy szturmy skończyły się rzeźnią atakujących. Sosnkowski oczywiście skrytykował ten koncept: ''plan dowództwa brytyjskiego wydał mi się wadliwym właśnie w odniesieniu do zadań przydzielonych naszemu Korpusowi: uderzenie frontalne, na wąskim odcinku natarcia, w terenie szalenie trudnym i na pozycję silnie ufortyfikowaną wydawało mi się niepotrzebnym marnowaniem krwi ludzkiej''. Zaproponował własne rozegranie bitwy – związanie Niemców małymi siłami od czoła i głębokie obejście ich lewego skrzydła. Sosnkowski słusznie stwierdzał, że zadanie jest ponad siły Polaków i wnosił o wzmocnienie ich dodatkową piechotą oraz wsparciem artyleryjskim. Założenie Brytyjczyków było absurdalne - najmniej liczny korpus na włoskim teatrze
operacyjnym miał zdobyć najmocniej ufortyfikowane pozycje w bardzo trudnych warunkach terenowych. Na długo przed szturmem wyliczano, czy jednostka jest w stanie osiągnąć sukces. Generał Franciszek Skibiński pisał: ''stwierdzono bez żadnych wątpliwości, że siły i środki Korpusu nie odpowiadają ustalonym i sprawdzonym normom taktycznym''.
Dodatkowo trzeba podkreślić jeszcze kilka istotnych faktów, o których rzadko się mówi. Po pierwsze, bitwa pod Monte Cassino była dla Polaków chrztem bojowym, i to od razu w ekstremalnych warunkach. Po drugie, żołnierze nie byli przygotowani do walki w ciężkich, górskich warunkach. Nie zostali odpowiednio przeszkoleni, nie dysponowali odpowiednim sprzętem i uzbrojeniem. Wszystkie te rzeczy przekonywały Sosnkowskiego, żeby za wszelką cenę uniknąć frontalnego starcia, ponieważ zakończy się ono niepotrzebnymi stratami. Swoje uwagi mógł przedstawić Andersowi, a ten przekazać je dalej. Dowódca II. Korpusu zlekceważył je i opowiedział się za koncepcją sojusznika. Brytyjczycy zgodzili się jedynie udzielić dodatkowego wsparcia artylerii. Anders oczywiście nie musiał słuchać zdania Sosnkowskiego, ponieważ podlegał operacyjnie Brytyjczykom i mógł decydować samodzielnie. Niemniej jednak uwagi Naczelnego Wodza w zupełności potwierdziły się w trakcie bitwy i okazały się prorocze. Historycy uważają, że zastosowanie
koncepcji Sosnkowskiego na pewno oszczędziłoby życie wielu polskich żołnierzy.
Połowiczne zwycięstwo
Korpus uszykowano do ataku według ugrupowania odpowiedniego dla terenu… równinnego. Podczas walk szwankował system dowodzenia – tak naprawdę poszczególne bataliony piechoty wysłane do boju walczyły samodzielnie, bez żadnej koordynacji. Bez wsparcia ciężkiej broni – artylerii i czołgów - polscy żołnierze byli masakrowani ogniem broni maszynowej niemieckich spadochroniarzy. To było piekło. Większość strat poniesiono podczas dwóch dni walk – 12 i 17 maja. Pierwsze natarcie z 12 maja zakończyło się totalną klapą, natomiast szturm z 17 maja miał ograniczony sukces. Niektórzy historycy twierdzą, że było to możliwe, ponieważ główny niemiecki odwód (1 Pułk Spadochronowy) został skierowany w inne miejsce, które przełamali alianci. W nocy z 17 na 18 maja niemieccy spadochroniarze na rozkaz samego feldmarszałka Alberta Kesselringa - naczelnego dowódcy wojsk we Włoszech - opuścili Monte Cassino. Nie zrobili tego z powodu polskiego natarcia, ale z powodu oskrzydlenia ich linii obronnej, którego dokonał Francuski Korpus
Ekspedycyjny gen. Juina. O ostatecznym sukcesie zadecydowało współdziałanie wszystkich sił aliantów i bohaterska postawa żołnierzy. Polacy na drugi dzień opanowali wzgórze klasztorne, ale go nie zdobyli. Pisze o tym Katriel Ben Arie: ''po miesiącach krwawych, daremnych walk miejsce to zostało przez Niemców po prostu opuszczone, co było dla aliantów szczytem upokorzenia. Zażarte zmagania nie zostały po pełnych ofiar walkach ukoronowane prawdziwym zwycięstwem na polu bitwy. Góra klasztorna i otaczający ją teren czekały raczej – w całkowitym spokoju można rzec – na swoje zajęcie, jak gdyby Niemcy chcieli jeszcze po raz ostatni okazać wyczerpanemu i skrwawionemu wrogowi swoją pogardę''.
Zachodni historycy nie zostawiają suchej nitki na kampanii włoskiej, a w szczególności na walkach o Monte Cassino. J. F. C. Fuller ocenił, że ta kampania nie miała ''sensu strategicznego'', a John Ellis sukces czwartej ofensywy nazwał ''niewiele wartym zwycięstwem''. Zarzuca się dowództwu aliantów i ich politycznym mocodawcom szafowanie krwią żołnierzy, nieudolność i totalną inercję. Alianccy generałowie nie mieli pojęcia, w co pakują swoich żołnierzy. Mieli jedną strategię – prężenie muskułów. Jak się dziś ocenia, to właśnie ogromna przewaga materiałowa i ludzka przechyliła szalę na korzyść aliantów na froncie włoskim.
Polscy żołnierze walczyli jak lwy, ale - zgodnie z przypuszczeniami Sosnkowskiego - ponieśli ogromne straty. Sam Anders pisał, że ''straty mieliśmy niestety wielkie'', ale jednocześnie podkreślał efekty propagandowe i moralne. Niestety, najbliższa przyszłość pokazała, że dla międzynarodowej pozycji Polski były one iluzoryczne. Czy warto było dla nich poświęcić życie tylu polskich żołnierzy?
###Mateusz Staroń dla Wirtualnej Polski