Białoruś uciekła Łukaszence. Już jej nie dogoni© PAP

Białoruś uciekła Łukaszence. Już jej nie dogoni

Zbigniew Rokita

Prezydent Białorusi nie nadążył za swoim narodem. Większość ma go dość. Gdyby wybory były uczciwe, to Alaksandr Łukaszenka by je przegrał. Po raz pierwszy od dawna miał je też z kim przegrać.

Kadencja, którą Łukaszenka obecnie ma zacząć, zakończyłaby się w 2025 roku. Dałoby to 31 lat jego rządów. To tak, jakby Tadeusz Mazowiecki wciąż był premierem Polski lub Wojciech Jaruzelski jej prezydentem. Statystyczny Białorusin ma 41 lat. Oznacza to, że miał lat piętnaście, gdy Łukaszenka doszedł do władzy i całe dorosłe życie przeżył pod jego rządami. Ogromna część społeczeństwa w ogóle nie pamięta świata bez Alaksandra Hryhoriewicza.

Łukaszenka Białorusinów zmęczył i dziś poza trwaniem nie ma nic do zaoferowania. Pamiętam atmosferę w Mińsku podczas poprzednich wyborów. Ludzie obawiali się, że gdyby na Białorusi doszło do Płoszczy (miejscowy odpowiednik Majdanu), mógłby powtórzyć się scenariusz ukraiński – wojna, utrata terytorium, bieda. Nie chcieli tego, Łukaszenka grał na tych nastrojach, opozycja praktycznie spasowała. Teraz nie ma tego strachu. Gros Białorusinów jest gotowych ryzykować.

ELEGANCKIE FAŁSZERSTWO

Oficjalnie Łukaszenka odniósł w niedzielę kolejne "eleganckie zwycięstwo": Cichanouską pokonał 80 do 10 (swoją drogą, biorąc pod uwagę napięcie społeczne liczyłem, że nie będzie chciał zbyt drażnić Białorusinów i „napisze sobie” najwyżej 75%). Ale prawdziwych rezultatów nie znamy. Na Białorusi demokracja to tak wielka fasada, że tam wyborów się nie fałszuje – tam rezultaty się „pisze”. Bierze się je najzwyczajniej z sufitu. Szczególnie, że w przeciwieństwie nawet do Rosji, na Białorusi od lat nie ma już niezależnych ośrodków badania opinii społecznej, stąd nie wiemy, jakim dokładnie poparciem cieszy się Łukaszenka.

Mateusz Bajek, ekspert od manipulacji wyborczych w Europie Wschodniej, tłumaczy mi, że białoruskie fałszerstwa można łatwo wykazać. Podaje wiele przykładów, wyjaśnia m.in., że w Mińsku, na poziomie komisji wyborczych z całych dzielnic kandydatce opozycji "przyznawano" identyczne rezultaty: 7% albo 14%. Mówi, że zjawisko to widać najlepiej, gdy wyniki z poszczególnych dzielnic zobrazuje się na wykresach poparcia. Wtedy widać tam linię poziomą, istnienie której trudno wytłumaczyć.

DROGA SKÓRA DYKTATORA

Białorusini protestują, ale Łukaszenka tanio skóry nie sprzeda.

Po pierwsze dlatego, że jest przekonany, iż to on stworzył to państwo i tylko on może nim rządzić. Być może nawet szczerze uważa, że Cichanouska temu państwu zagraża, choć raczej nie wierzy w to, co mówi o protestujących: że to opłacani z zagranicy kryminaliści, bezrobotni, faszyści, narkomani – a jeśli rzeczywiście tak uważa, stracił już kontakt z rzeczywistością.

Po drugie, Łukaszenka nie planował najpewniej nigdy oddawać władzy, a zamiast tego chciał stworzyć imitującą demokrację monarchiczną dynastię na wzór Azerbejdżanu czy Syrii i przekazać władzę synowi. Rozumie, że nie mógłby uznać przegranej i spokojnie zaszyć się na daczy lub założyć jako były prezydent fundacji. Stanąłby najpewniej przed wyborem: sąd lub banicki los Wiktora Janukowycza i rezydencja na Rublowce.

Walka Łukaszenki o władzę to więc jednocześnie walka o jego wolność i zdrowie. Przekroczył już niebezpieczny dla autokratów moment, po którym ci są zmuszeni bronić się do upadłego. Nie spodziewałbym się okrągłego stołu i "wariantu Jaruzelskiego".

Widać to w reakcji reżimu na protesty. Są tłumione niezwykle brutalnie. Sieć obiegają filmiki służb siłowych katujących cywilów. Nie jest wykluczone, że reżim chce, by jak najwięcej osób ujrzało te nagrania – jako memento. Władza nie kryje się z przemocą. Pamiętajmy bowiem, co ryzykuje Białorusin lub Białorusinka wychodząc na protest. Od niedzieli do czwartku aresztowano już przynajmniej 6 tysięcy osób. Część pobito, część zapłaci wysokie mandaty, część straci pracę. Wielu się tego boi i było to widać podczas mitingów Cichanouskiej, gdy część gromadziła się wokół sceny, a część oglądała je z bezpiecznej dali.

Krew w żyłach mrożą opowieści tych, którzy spędzili choć jedną noc w areszcie. Na oko 30-letnia kobieta opowiadała, nie potrafiąc powstrzymać płaczu, tuż po wyjściu na wolność:

"Traktowali nas jak psy, jak w czterdziestym pierwszym roku [agresja hitlerowska na ZSRR]. W busie dziesięciu OMON-owców mnie mocno pobiło, pałkami, lżyli, grozili śmiercią, zdejmowali mi spodnie, mówili, że puszczą mnie w kółeczko i [wypikane słowo] mnie tak, że matka nie pozna, że jesteśmy głupim bydłem, skoro protestujemy przeciwko Łukaszence, kazali klęczeć, wyjaśniali, że zarabiają nie 900 rubli (1300 zł), a 5000 (7500 zł)"

Takich historii jest bez liku, po internecie krążą fotografie potwornych okaleczeń. Wszystko to napędza społeczny gniew. A mówimy o zupełnie pokojowych protestach.

Istotnym jest też to, że reżim demonstracyjnie złamał umowę społeczną, i tak już nadwyrężoną w ostatnich latach – nie pakujcie się w politykę, a będziecie jako-tako żyli. Dziś Białorusini widzą, że represje mogą dotknąć każdego.

LUDZIE PÓŁNOCY STRACILI CIERPLIWOŚĆ?

Wiele razy słyszałem od Białorusinów, że podczas gdy Ukraińcy są skorymi do buntu ludźmi południa, o tyle oni są cierpliwymi ludźmi północy. W ostatnich dniach Białorusini zmienili swój wizerunek. Czy dziś są blisko obalenia Łukaszenki? Wydaje się, że wciąż nie i również przed dniem wyborów niewiele wskazywało na to, by miało im się to prędko udać.

Dziesiątki tysięcy niezadowolonych, którzy wychodzą na ulice (co istotne: nie tylko Mińska, ale też miast obwodowych i rejonowych) to jak na Białoruś bardzo dużo, ale wciąż daleko im do masy krytycznej potrzebnej, by reżim się zaciął. Na ulice wyjść musiałyby setki tysięcy Białorusinów, musiałoby dojść do istotnego pęknięcia w nomenklaturze.

Dziś nic nie wskazuje, aby to się dokonało, choć słusznie podkreśla analityk Jurij Drakochrust w rozmowie z Naviny.by: "Białoruś to nie Ukraina, gdzie różne klany istnieją publicznie i legalnie. U nas wszystko dzieje się pod dywanem. Jeśli doszło do rozłamu [w elitach], dowiemy się o tym dopiero, gdy cała konstrukcja runie". Nadzieję demonstrantów budzą też coraz częstsze, choć wciąż nie masowe przypadki mundurowych, którzy w geście protestu wobec reżimu odchodzą ze służby (po sieci krąży trochę filmików, na których np. wyrzucają mundury do kosza).

A protesty i tak są żywiołowe jak na to, że brakuje im liderów, w Mińsku są rozproszone (nie toczą się w jednym czy dwóch miejscach, wybuchają w licznych lokalizacjach), internet jest zagłuszany, ludzie brutalnie zastraszani itd. Strasznym memento są też pierwsze ofiary śmiertelne.

Każda taka tragedia to dalsza delegitymizacja łukaszenkowskiego reżimu. Ale Łukaszenka wydaje się gotowy na dalszą eskalację, uważając, że największym zagrożeniem dla jego władzy nie jest Rosja, demonizowany Zachód, czy opozycja, ale – białoruskie społeczeństwo.

NADZIEJA

Nadzieją dla protestujących jest strajk generalny. Jeśli zaczną strajkować liczne państwowe molochy zatrudniające dziesiątki tysięcy osób, ziści się koszmar Łukaszenki (pamiętajmy, że białoruska gospodarka jest w nie najlepszym stanie, upadłaby też opowieść o protestujących narkomanach). A strajki już zaczęły wybuchać. W czwartek Biełsat informował o kolejnych protestach w wielkich zakładach. Furorę w sieci robi nagranie z jednej z grodzieńskich fabryk. Dyrektor twierdzi, że Łukaszenka wygrał w fabryce, wówczas ktoś krzyczy: "Kto głosował za Cichanouską, wstawać" i nagle – sala wariuje. Ktoś skanduje "80%". To pewnie nawiązanie do protokołów wyborczych, które wypłynęły z kilkuset komisji. Na wielu z nich widać, że Cichanouska wygrała i to zdecydowanie – czasem nawet Łukaszenka dostawał kilkanaście procent, a ona 70-80. Zdjęcia tych protokołów czy znalezionych nadpalonych kart do głosowania, które próbowano zniszczyć, krążą po internecie.

Sama Cichanouska wyjechała na Litwę (jeszcze podczas kampanii trafiły tam jej dzieci, a mąż, który pierwotnie miał być kandydatem, wciąż przebywa w więzieniu). Wszystko wskazuje na to, że została zastraszona, aby się wycofała i wezwała Białorusinów do zaprzestania protestów. A reżim miał asa w rękawie: w więzieniu wciąż przebywa jej mąż, Siarhiej, którego jako kandydata Cichanouska zastępowała.

Jej wyjazd nie jest jednak kluczowy dla protestów. I tak nie stała na ich czele. Ludzie nie głosowali na nią ze względu na jej program (ten praktycznie sprowadzał się do odsunięcia Łukaszenki od władzy; nie wiemy zbyt wiele o jej poglądach). Kandydatką stała się przypadkowo i wbrew swojej woli. Głosowali na nią, żeby pozbyć się prezydenta. Cichanouska zresztą sama oświadczała, że nie zamierza być głową państwa, a tylko wygrać i rozpisać nowe, już demokratyczne wybory.

Starcie Łukaszenki i Cichanouskiej nie jest też starciem kandydata prorosyjskiego i prozachodniego. Linie podziału światopoglądowego nie są w żadnym razie tak jasno zarysowane jak podczas rewolucji godności na Ukrainie. Większość Białorusinów nie zamierza emancypować się od Rosji tak jak robią to Ukraińcy. To starcie jest głównie sprawą godnościową, bo ludzie chcą mieć wybór. Mówią: "Nawet jeśli bez Łukaszenki będzie gorzej, będziemy czuli, że jest gorzej, bo sami tak zdecydowaliśmy” (choć nie bez znaczenia są też bardziej pragmatyczne kwestie jak poziom życia).

Inna sprawa, że jeśli Łukaszenka się utrzyma, na Kremlu wystrzelą korki od szampana. Dla Putina najlepszym scenariuszem jest wygrana Łukaszenki (partnera może nie wymarzonego, ale pewnego i wciąż formalnie jedynego wojskowego sojusznika Moskwy w Europie), ale osłabionego protestami, a przez to bardziej skazanego na Rosję. Rosja straciła ogromną część swoich wpływów na Ukrainie. Gdyby to samo stało się na Białorusi (choć: to póki co scenariusz z gatunku political fiction), Rosjanie musieliby cofnąć wskazówki zegara historii o kilkaset lat, zostaliby odrzuceni o setki kilometrów na wschód. To wywróciłoby mapę Europy Wschodniej do góry nogami.


Wokół Łukaszenki narosło wiele mitów.

Mit pierwszy: nie ma dla niego alternatywy. Ostatnie wydarzenia ten mit obaliły.

Mit drugi: cieszy się rzeczywistym poparciem narodu i i tak wygrałby każde wybory. Jak wyżej.

Mit trzeci: Łukaszenka jest gwarantem stabilności. Rzeczywiście, Białoruś potrafi robić na pierwszy rzut oka dobre wrażenie. Przyjechawszy tam pierwszy raz jako 20-latek też uległem ukąszeniu łukaszenkizmem: czyste ulice, bezpiecznie, ordnung. Autorytaryzmy jednak z samej swojej natury nie są stabilne. Stan pozornej stabilności może utrzymywać się bardzo długo, ale później – w ciągu kilku dni reżim może się załamać.

Rządy Nicolae Ceaușescu w 1988 roku czy Wiktora Janukowycza w 2012 też wydawały się stabilne, a później nagle implodowały. Podobnie będzie zapewne z Łukaszenką. Autokracje takie jak jego nie pozwalają kanalizować nastrojów protestu – np. żaden z Białorusinów, którzy dziś protestują, nie założy partii politycznej, którą następnie wprowadzi do parlamentu, bo na Białorusi nie istnieje system wielopartyjny. Reżim nie daje szansy ujść złości.

JAK SKOŃCZY SIĘ ŁUKASZENKIZM?

Najbliższe dni pokażą, czy protesty zmienią się w rewolucję. Niewykluczone. Dopóki tego nie wiemy, warto poczynić inną uwagę – w szeregu krajów regionu po rewolucjach przychodziły kontrrewolucje. Do udanych kolorowych rewolucji doszło już w czterech z sześciu krajów Partnerstwa Wschodniego: w Mołdawii, Gruzji, Armenii oraz dwukrotnie na Ukrainie (Białoruś byłaby piąta). Nigdzie efekty zmian nie dorównały oczekiwaniom, a często po początkowych sukcesach przychodził regres. Nieźle poradziła sobie Ukraina, ale potrzebowała dwóch rewolucji – pomarańczowej i godności – oraz wojny, aby zbudować silne społeczeństwo obywatelskie i jako-tako utrwalić instytucje demokratyczne oraz prozachodni wektor kraju. Nieco innym, choć również dającym do myślenia przypadkiem przejścia od młodej demokracji ponownie do autorytaryzmu jest zresztą Rosja.

Kontrrewolucje to jednak nie tylko specyfika Europy Wschodniej, ale i Środkowej. Niektórzy porównują pod tym względem dwudziestolecie międzywojenne i trzydziestolecie transformacji. Te analogie są głównie publicystyczne, ale faktem jest, że kraje wyszehradzkie, a szczególnie Polska i Węgry z transformacyjnych success stories szybko stały się europejskimi enfants terribles. Podważone zostały fundamenty ładu postzimnowojennego w Europie jak demokracja liberalna i nie pozostało to zapewne bez wpływu na decyzję Cichanouskiej o wyborze Litwy, a nie Polski na bezpieczną emigracyjną przystań.

Białorusini walczą i być może wygrają, ale będzie to dopiero początek ich zmagań. Na Białorusi nie ma partii politycznych, rozwiniętych organizacji pozarządowych, mediów czy sprawnej gospodarki, a więc bezpieczników pozwalających utrzymać ewentualne zręby nowego systemu. Dziś może się to wydawać odległym zagrożeniem, ale w razie triumfu rewolucji i w obliczu transformacyjnych wyrzeczeń wielu Białorusinów może zatęsknić za Łukaszenką tak jak w Polsce zatęsknili za PRL. Po rewolucji prędko może nadejść kontrrewolucja, łukaszenkizm prędzej czy później padnie i dlatego już teraz trzeba myśleć o tym, jak kontrrewolucji przeciwdziałać.

Zbigniew Rokita jest reporterem i publicystą specjalizującym się w problematyce Europy Wschodniej i Górnego Śląska. 30 września w Wydawnictwie Czarne ukaże się jego książka "Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku".

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)