Białasy jadą pomagać
Preah Rumkel, maleńka miejscowość położona na północy Kambodży, tam, gdzie Mekong, przekraczając granicę z Laosem, przechodzi w wodospady. Sascha Schützenmeister z Hamburga w towarzystwie dwóch Kambodżan rusza właśnie na poszukiwanie żab. Zbierają je na polach, nad rzeką i – w łazience. – Tam zawsze się jakaś znajdzie – mówi Sascha.
09.06.2008 | aktual.: 09.06.2008 14:55
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
W Preah Rumkel żyje około stu osób. Mieszkają w zbudowanych z desek i belek domach na palach. Nie ma tu sklepu spożywczego, ale są za to trzy skutery, a przez dwie godziny po zachodzie słońca jest nawet prąd. W dni świąteczne wystawia się w wiosce telewizor. Do miasteczka można dostać się tylko łodzią. Dwie godziny trwa podróż rzeką Mekong do centrum prowincji Stung Treng, stamtąd kolejne dziesięć godzin autobusem po wyboistych drogach do stolicy Kambodży – Phnom Penh. Żaby podczas smażenia powoli prostują kończyny. – Sam bym sobie tego nie kupił – stwierdza Sascha, wkładając po chwili kawałeczki łykowatego mięsa do ust. Dziewiętnastolatek ma na sobie dżinsy, koszulę w kratę i japonki.
Opuścić dziecięcy pokój
Młody Niemiec od sześciu tygodni pracuje jako wolontariusz w ramach programu ochrony środowiska naturalnego, realizowanego pod patronatem kambodżańskiej organizacji pozarządowej Mlup Baitong (Zielony Cień). Dziesięć tysięcy kilometrów na północny zachód od Preah Rumkel, w Niemczech, coraz więcej młodych osób chce przez jakiś czas pożyć jak Sascha. Wyrwać się ze swoich dziecięcych pokoi i ruszyć do dżungli! Przeżyć fantastyczne przygody, a przy okazji zrobić coś pożytecznego. Ogólnoświatowa giełda ofert dla wolontariuszy dostępna jest w internecie.
Tylko w ostatnim roku liczba użytkowników strony wzrosła o jedną trzecią. – Na przestrzeni ostatnich kilku lat znacznie powiększyła się grupa osób, które chcą zaangażować się w pomoc dla krajów rozwijających się – mówi Holger Illi, rzecznik niemieckiego ministerstwa współpracy gospodarczej i rozwoju. Pojawił się również nowy argument za odbyciem wolontariatu w ubogich krajach. Do tej pory na pomoc najbiedniejszym mogły pozwolić sobie dzieci z bogatych domów. Niezależnie od tego, czy chodziło o zastępczą służbę wojskową, staż w organizacji pozarządowej czy uczestnictwo w programie wymiany międzynarodowej oferowanym przez organizacje prywatne. W prawie każdym przypadku trzeba było wyłożyć tysiące euro na podróż, zakwaterowanie i wyżywienie. Obecnie ośmioipółtygodniowy wolontariat w Kambodży, organizowany np. przez firmę Travelworks, to wydatek rzędu 890 euro (łącznie z biletami lotniczymi, szczepieniami, ubezpieczeniem i kieszonkowym). Resztę płaci budżet państwa. – Nie chcieliśmy, żeby możliwość pomocy była
uzależniona od zasobności portfela rodziców – tłumaczy Holger Illi. Z początkiem roku ministerstwo powołało nowy program wyjazdów do krajów rozwijających się – pod nazwą Weltwärts (Ku światu). W przyszłości do państw Trzeciego Świata może zostać wysłanych aż dziesięć tysięcy młodych ludzi między 18 a 28 rokiem życia, którzy nie poniosą prawie żadnych kosztów wyjazdu. Państwo chce na to wydać 70 mln euro. To największa taka inicjatywa w Europie.
Coraz więcej młodych ludzi chce przyłączyć się do tego ruchu i wyruszyć do najbiedniejszych krajów świata. Przeglądają foldery z opisami projektów i decydują się np. na program pomocy w Indiach pod hasłem „Pomoc dla mieszkańców slumsów”. Ruszają do Nigru, by zająć się „ochroną żyraf i ich środowiska naturalnego”, albo do Rwandy, gdzie uczestniczą w projekcie „Piłka nożna dla pokoju”.
Pierwsze oferty rozeszły się w mgnieniu oka. „Pomocy! – olbrzymie zainteresowanie przerasta nasze możliwości” – brzmiał komunikat American Field Service (AFS), amerykańskiego partnera Weltwärts. O 400 miejsc ubiegało się 1,4 tys. kandydatów. Inna organizacja współpracująca z Weltwärts odnotowała podobne liczby: stu zainteresowanych, 275 miejsc. Sascha może zatem mówić o szczęściu. Od sześciu tygodni sypia na macie ze słomy ryżowej w jednym z domów w Preah Rumkel. Ponieważ podłoga jest twarda, podłożył sobie też ręcznik i dwa koce z samolotu. Nad matą wisi moskitiera. „Zakwaterowanie w biurze” – informował niemiecki folder.
Oprócz Saschy w domku mieszka troje Kambodżan – to młodzi wolontariusze z Mlup Baitong. Miesięcznie otrzymują ok. 120 dolarów, co jak na kambodżańskie warunki jest całkiem przyzwoitym zarobkiem. Poza tym dzięki wolontariatowi może uda się im kiedyś zdobyć dobrze płatną posadkę w strukturach jakiegoś programu pomocy dla krajów potrzebujących. Dla porównania: nauczyciel na państwowej posadzie zarabia w Kambodży 50 dolarów. A Sascha? Zarabia tyle, ile sześciu nauczycieli razem wziętych – 300 dolarów. A do tego dochodzi jeszcze zasiłek rodzinny pobierany w Niemczech.
Co właściwie można robić w Preah Rumkel? Mlup Baitong wciela w życie projekt Community-based Ecotourism. Chodzi o promocję tzw. łagodnej turystyki, z której korzyści mogliby czerpać wszyscy mieszkańcy wioski. W praktyce miałoby się to przełożyć na przyjazd do Preah Rumkel kilkudziesięciu turystów miesięcznie, którzy zamieszkaliby w drewnianych domach, poznali życie miejscowych i podziwiali wodospady na Mekongu, zostawiając przy tym trochę dolarów.
Realizacja projektu ma być udziałem wszystkich, dlatego mieszkańcy wsi musieli wybrać przedstawicieli. Od jakiegoś czasu każdego dnia w godzinach przedpołudniowych w Preah Rumkel odbywają się spotkania. Uczestniczą w nich: komendant miejscowej policji, przedstawiciele chłopów, a także przewodniczący lokalnego związku rybaków. Sascha niewiele może pomóc podczas tego typu zebrań. Jego kambodżańscy koledzy służą mu za tłumaczy. Chłopak dopiero niedawno rozpoczął naukę khmerskiego, języka urzędowego w Kambodży. W najbliższych tygodniach zajmie się stworzeniem logo dla projektu. – Do tej pory wykonywałem pracę papierkową. Kreśliłem tabele, układałem dokumenty – przyznaje.
– A jak inaczej mogą pomóc w krajach rozwijających się 18-letnie białasy z biletem powrotnym w kieszeni? – pyta złośliwie Claudia von Braunmühl, profesor nauk politycznych z Berlina. Jest oburzona nowym projektem rządowym. Jej zdaniem ta idea jest „populistyczna do granic możliwości”, ponieważ nikt się nie zastanowił, czego tak naprawdę potrzebują ludzie w tych krajach. – Jedno nie ulega wątpliwości: na pewno nie brakuje tam niewykwalifikowanych rąk do pracy! – wykrzykuje von Braunmühl. Uważa, że nawet jeśli młodzi Niemcy czegokolwiek tam się uczą, jest to korzyść jednostronna. Celem niesienia pomocy krajom ubogim jest wyrównanie szans na rozwój. – Dlaczego zatem nie zaprosimy młodzieży z tych regionów do nas? Projekt przypomina jej telewizyjne show pokazujące rozbitków walczących o przeżycie.
Przyjaciele i pedofile
Mimo że kambodżańska gospodarka odnotowała w ubiegłym roku wzrost o 9,4 proc., na przedmieściach Phnom Penh w drewnianych szałasach nadal koczuje tysiące ludzi na skraju ubóstwa. Miesięczne zarobki wynoszą przeciętnie 43 dolary. W Kambodży brak wszystkiego z wyjątkiem do niczego nieprzygotowanych zachodnich wolontariuszy.
– Każdego dnia przychodzi do mnie dwóch, trzech obcokrajowców, którzy przynoszą herbatniki i chcą bawić się z sierotami – opowiada 24-letnia Pon Kaknika, która pracuje w punkcie informacji organizacji pozarządowej Friends (Przyjaciele).
Edukacją dzieci ulicy zajmuje się 240 pracowników tej organizacji. Prowadzą dziesięć ośrodków szkoleniowych, a także restaurację, warsztat samochodowy i salon urody. – W jaki sposób mogą pomóc ochotnicy? Oni tylko odrywają nasze dzieci od nauki. Nawet nauczanie angielskiego jest mało efektywne, jeśli cudzoziemcy nie znają języka khmerskiego. Poza tym mieliśmy liczne przypadki pedofilii – mówi Kaknika. I dlatego wolontariuszom nie zezwala się na kontakt z dziećmi.
Chris Minko, 52-letni Australijczyk, od 12 lat prowadzi organizację pomagającą ofiarom min lądowych. Zbudował od podstaw ligę siatkówki, w której grają okaleczeni sportowcy. W ten sposób nie czują się wykluczeni ze społeczeństwa. – Problemy w krajach Trzeciego Świata są tak cholernie złożone, że nikt nie potrafi ich ogarnąć podczas rocznego pobytu. Minko podaje przykład młodego Niemca, który cierpiał na „syndrom Matki Teresy”. Pod koniec służby podarował jednemu ze współpracowników laptop, co wywołało zazdrość pozostałych. Przez biuro Minko przetoczyła się wówczas istna burza.
Organizacja Friends nie jest bynajmniej zależna od darów w postaci herbatników. Właśnie udało jej się zdobyć nieruchomość w pobliżu pałacu królewskiego. Cena – trzy miliony dolarów. Taka suma pozwoliłaby także na roczne zatrudnienie sześciu tysięcy Kambodżan. Dlaczego zatem zajmować się garstką obcokrajowców, którzy i tak wracają do domu po kilku miesiącach?
Pomoc charytatywna to dziś miliardy dolarów, grube sumy w porównaniu z gospodarkami najuboższych krajów. W ubiegłym roku do Kambodży od samych tylko jawnych sponsorów popłynęło 689 mln dolarów. Budżet państwa wynosił blisko 800 milionów, z czego połowa pochodziła od zachodnich darczyńców. Do tego należy doliczyć pomoc ze strony niezliczonych prywatnych sponsorów.
Sascha jeszcze nie wie, czym będzie zajmować się w życiu. Czeka go trudne zadanie. Nauczy się, jak zabić koguta, by nie utoczyć jego krwi. Z niej przyrządza się w Preah Rumkel prawdziwe specjały. – Zabijasz koguta, bierzesz jego krew i masz coś do jedzenia. W pewnym sensie to czadowe życie – mówi Sascha.
Florian Töpfl © Süddeutsche Zeitung