Bardziej lewa KRRiT

Dziennikarze w Koninie pamiętają nowego członka KRRiT RYSZARDA SŁAWIŃSKIEGO jako członka komisji weryfikującej dziennikarzy w stanie wojennym.

02.12.2004 06:00

Od razu na pierwszym zebraniu Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Ryszard Sławiński, jej nowy członek, zauważył zimne spojrzenia kolegów. Zaraz złożył oświadczenie, że opowieści, jak wyrzucał dziennikarzy z pracy w stanie wojennym, to wymysły pewnego insynuatora z Konina.

Insynuatorem z Konina jest - według Sławińskiego - Krzysztof Dobrecki, dyrektor wydawnictwa "Przegląd Koniński", który regularnie przegląda w Internecie depesze Polskiej Agencji Prasowej. W ubiegły wtorek w jednej z nich przeczytał: ,Na początku posiedzenia Sławiński złożył oświadczenie, że w czasie stanu wojennego ani nie wyrzucał dziennikarzy z pracy, ani nie pozbawiał ich mieszkań". Zatrząsł się z oburzenia. - Bzdura!

Dobrecki kontra Sławiński

Dobrecki wrócił do ,Przeglądu Konińskiego" 31 kwietnia 1982 r., z internowania. W redakcji nikt nie chciał z nim rozmawiać. 3 maja stawił się na wezwanie Sławińskiego w jego gabinecie. Wyszedł z trzymiesięcznym wypowiedzeniem.

- Ryszard Sławiński zwolnił pana, bo musiał? - pytam.

- Był członkiem komisji weryfikacyjnej. Niszczył ludzi, bo chciał - odpowiada z pełnym przekonaniem Dobrecki. - W Poznaniu internowano jednego dziennikarza, zwolniono jednego. W Koninie pracę straciło pięciu dziennikarzy, choć tutaj było ich o wiele mniej.

Ryszard Sławiński pamięta inaczej czasy stanu wojennego: - Byłem członkiem komisji weryfikacyjnej, ale nikt, kto stawił się na komisję, nie został zweryfikowany negatywnie. Powtarzam: nikt, kto przyszedł na komisję.

Z czterech wymienionych przez Dobreckiego dziennikarzy dwaj - Lech Stefaniak i Andrzej Moś - potwierdzają, że stracili pracę przez Sławińskiego. Trzeci - Andrzej Plutowski - mówi, że został wyrzucony z redakcji, ale nie przez Sławińskiego, a czwarta osoba, kobieta, nie rozmawia z prasą. Przeszła załamanie nerwowe, leczyła się psychiatrycznie. Czy przez Sławińskiego? Raczej nie. A przynajmniej nie tylko. Kiedy straciła pracę w "Przeglądzie Konińskim", szybko znalazła nową - uczyła WF-u w szkole. Ale w końcu pękła, bo była wielokrotnie zatrzymywana przez SB.

Inna konińska dziennikarka - Anna Dragan - bardzo lubi Ryszarda Sławińskiego i dlatego w dniu, w którym zwalniał Dobreckiego, doznała dysonansu moralnego. - Słyszałam, jak mówił: "Krzysztof, przyjdź do mnie po zebraniu". Wszyscy wiedzieliśmy po co. Zabolało mnie, bo Ryszard pozwalał mi się rozwijać, pisać reportaże. Nie był kacykiem partyjnym.

Sam Sławiński twierdzi, że wcale Dobreckiego nie zwolnił: - Dziennikarzy z "Przeglądu" zwalniał dyrektor wydawnictwa z Poznania, nie ja. A pan Dobrecki ma do mnie uraz, ale nie powiem, o co chodzi, jestem ponad to. Spotkamy się w sądzie, czeka go proces cywilny za kłamstwa, które o mnie rozpuszcza.

Lojalny nie do końca

Ryszard Sławiński dostał się do KRRiT dopiero w szóstym głosowaniu. Zwolnił miejsce w Senacie, ale odtąd SLD zyskał w Krajowej Radzie bezwzględną przewagę. A KRRiT decyduje o wyborze członków rady nadzorczej TVP (z wyjatkiem jednego, którego wyznacza minister skarbu). "Gazeta Wyborcza" twierdzi, że wybór Sławińskiego da SLD możliwość przywrócenia do pracy zawieszonego członka zarządu TVP Ryszarda Pacławskiego.

Mechanizm tej operacji ma wyglądać tak: KRRiT stwierdza, że wygasł mandat Marka Ostrowskiego, przewodniczącego rady nadzorczej TVP. Zgodnie z ustawą potrzeba do tego większości dwóch trzecich głosów. Sławiński taką większość zapewnia. W drugim kroku rada nadzorcza TVP - już bez Ostrowskiego - przywraca do pracy Ryszarda Pacławskiego, zawieszonego we wrześniu dyrektora programowego TVP o wielkich kompetencjach. SLD znowu rządzi na Woronicza.

Ryszard Sławiński oburza się: - Kolejna medialna bzdura. Jeśli wybrano mnie, żeby SLD odzyskał władzę w TVP, to dlaczego szef SLD, pan Janik, powiedział, że głosowanie na mnie będzie złym wyborem? Na pierwszej sesji KRRiT Ryszard Sławiński nie okazał się do końca lojalny wobec SLD - zaapelował o odroczenie głosowania w sprawie Ostrowskiego, bo nie zdążył się jeszcze zapoznać z dokumentami dotyczącymi tej sprawy.

Jarosław Sellin z KRRiT nie jest, jak przyznaje, zachwycony, że w radzie zasiada obok niego komunistyczny weryfikator. - Mam z tym problem. Ale wybrał go Sejm, muszę z nim współpracować. Syndykat Dziennikarzy Polskich przy TVP zwrócił się do Instytutu Pamięci Narodowej, żeby sprawdzić, czy pan Sławiński prześladował dziennikarzy w stanie wojennym.

Wyręcza i broni

Krzysztof Dobrecki pokazuje felietony z czasów stanu wojennego pisane przez Sławińskiego pod pseudonimem Józef Nadwarciański. Oto fragment jednego z nich, z 12 października 1982 r., inspirowanego wizytą w butiku: "Zzieleniałem, gdy zobaczyłem zielone spodnie z marnego sztruksu za 5 tysięcy 950 złotych... właściciel tzw. boutique kpi sobie z klienta i bogaci się jego kosztem, zresztą zgodnie z prawem". Ryszard Sławiński: - Dzisiaj bym tego nie napisał.

Syn Ryszarda Sławińskiego Piotr też pewnie nie napisałby słów, które w maju 2001 roku wywołały skandal. Był wtedy szefem wiadomości TVP i w służbowym piśmie nazwał Jana Pawła II "p. Karolem Wojtyłą", "przywódcą rzymskich katolików" oraz "liderem państwa watykańskiego". Dostał naganę.

Dobreckiego nie dziwią słowa młodego Sławińskiego: - Syn to wykapany tatuś. A tatuś na pierwszym zebraniu egzekutywy komitetu wojewódzkiego po wyborze Papieża powiedział: "I co, towarzysze, z tym gównem zrobimy?".

Przyjaciel Ryszarda Sławińskiego, fotograf Ryszard Fórmanek: - Ryszard zganił ostro Piotra za tę wypowiedź o Papieżu, choć rodzina to dla niego wszystko. Żonę nawet czasami wyręcza w myciu okien i sprzątaniu, nie wstydzi się.

Anna Dragan nie wierzy w antyklerykalizm Ryszarda Sławińskiego. - Sparzył się kiedyś na jakimś księdzu, który zaprosił go jako młodego chłopca na panienki, ale nie przerodziło się to w nienawiść do Kościoła. Pomagał mi promować moją książkę "Pięć gołębi" o pustelnikach z Kazimierza Biskupiego.

Dla Jacka Wiśniewskiego, dziś księgarza, dawniej dziennikarza, Ryszard Sławiński to nie żaden wróg Kościoła: - Wybronił mnie przed ówczesnym sekretarzem propagandy Mirosławem Bacherą przed zapisaniem się do partii. A potem jeszcze raz - kiedy były naciski, żebym przestał chodzić do kościoła.

Oto, co Krzysztof Dobrecki wydobył z IPN-u na Sławińskiego: - serię meldunków operacyjnych sprzed grudnia 1981 roku i notatek z rozmów z dziennikarzami "Przeglądu Konińskiego". Sławiński był w tym czasie naczelnym pisma; - wyciąg z informacji od kandydata na TW (tajnego współpracownika). Kandydat rozmawia z "RS", który donosi, że dziennikarze nazywają miejsca internowania obozami, a Dobrecki nosi w klapie opornik. W dokumentach Instytutu Pamięci Narodowej nazwisko Sławińskiego pada raz. Porucznik Bartczak, ubek przydzielony do "Przeglądu Konińskiego", donosi, że rozmawiał z nim w sprawie odebrania mieszkania służbowego Lechowi Stefaniakowi.

Ryszard Sławiński zirytowany: - I co z tego? Porucznik Bartczak przesiadywał godzinami w redakcji. Musiałem z nim rozmawiać, ale nie byłem informatorem. Nikogo nie zwolniłem z pracy. Nikomu nie odebrałem mieszkania. Mam przekonanie, że pomagałem ludziom. Co na to Lech Stefaniak, negatywny bohater notatek służb bezpieczeństwa?

- W lutym 1982 roku dostałem pismo podpisane przez Ryszarda Sławińskiego, że mam opuścić mieszkanie. Odwołałem się, bo to wcale nie było mieszkanie służbowe, i dali mi spokój.

- Czy Ryszard Sławiński zweryfikował pana negatywnie?

- Razem z innymi dziennikarzami poszedłem na komisję weryfikacyjną, w której zasiadał pan Sławiński. Wezwali już wszystkich, zostałem sam na korytarzu. Po kilku minutach zajrzałem do środka, żeby im o sobie przypomnieć. Usłyszałem: "Z panem nie będziemy rozmawiać". Więc Sławiński nie zweryfikował mnie negatywnie. Skreślił mnie z góry.

Ryszard Sławiński pamięta to wydarzenie inaczej. - Stefaniak nie stawił się przed komisją i tyle - mówi. I uparcie powtarza: - Wszyscy, którzy się stawili na komisję, zostali w pracy.

Brak dowodów

Fotoreporter Andrzej Moś miał więcej szczęścia niż Lech Stefaniak: został wezwany do środka. - Za zielonym stołem siedziały czynniki partyjno-państwowe, niektóre w mundurach. Szef wojewódzkiej propagandy spytał, czy się odcinam od Solidarności. Powiedziałem, że nie widzę powodu - opowiada.

Ryszard Sławiński nie pytał o nic. Ale to on wręczył potem Mosiowi wypowiedzenie. Było w nim, że wydawnictwo się restrukturyzuje, stąd zwolnienie. Moś się odwołał do sądu w Poznaniu z przekory. W odwołaniu napisał, że zwolniono go z powodów politycznych, a nie restrukturyzacji. Na sali rozpraw znowu spotkał Sławińskiego. Były szef wiedział, co powiedzieć sędziemu: - Powody polityczne to wymysł. Pan Moś został zwolniony, bo były zastrzeżenia do jego pracy. Andrzej Moś przez lata nie myślał o stanie wojennym. Nie czuje się kombatantem. Z Ryszardem Sławińskim jest na ty, nie ma do niego pretensji.

- Pewnie nie ma żadnych dowodów na to, że pan Sławiński niszczył ludzi - mówi. - Wygląda na to, że on sam też nie czuje się winny. W stanie wojennym robił karierę, dzisiaj też ją robi. Ale jakoś trudno mi pojąć, dlaczego akurat ten człowiek spośród wielu innych musiał trafić do rady, która decyduje o telewizji publicznej. Jakby politycy, którzy tak postanowili, nie zauważyli, że system się zmienił.

MARCIN FABJAŃSKI

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)