Atak w Tunisie nie był przypadkowy
Krwawy atak na tunezyjskie muzeum archeologiczne wywołał przerażenie, ale nie można uznać go za wielkie zaskoczenie. Chociaż na tle Libii lub Egiptu Tunezja wyglądała na oazę spokoju, lista zagrożeń – zewnętrznych i wewnętrznych – była po prostu zbyt długa, by Tunis mógł uniknąć burzy.
Jeszcze do wczorajszego poranka muzeum Bardo kojarzyło się wyłącznie z bardzo zamierzchłą historią. Choć jego największymi atrakcjami są rzeźby i mozaiki stworzone przez starożytnych Rzymian, wśród tysięcy eksponatów znaleźć można przedmioty liczące nawet 40 tysięcy lat.
Dzisiaj Bardo nie jest już tylko magazynem historii, lecz jej częścią. Niestety, w tej historii nieznani zamachowcy strzelają do bezbronnych turystów.
Oaza spokoju?
Libia i Syria pogrążyły się w wojnach domowych, Jemen ciągle jest krok od katastrofy, a Egipt wymienił jedną dyktaturę na drugą. Z państw, które poczuły arabską wiosnę, tylko Tunezja doczekała się pozytywnych zmian. Nie było łatwo, zwłaszcza na początku. Cztery lata po obaleniu dyktatury Zajna Ben Aliego Tunezyjczycy mogli jednak z dumą powiedzieć, że mają nie tylko w pełni demokratycznie wybrany rząd, ale także spokój – przynajmniej w porównaniu z regionalnymi standardami. I przynajmniej do wczoraj.
Choć do zbrodni w muzeum Bardo nie przyznało się na razie żadne ugrupowanie, podejrzanych nie brakuje.
Część komentatorów od razu zasugerowała, że za atakiem stoi Państwo Islamskie, które zyskało w ostatnich miesiącach bardzo aktywną filię w sąsiedniej Libii. W połowie lutego libijskie ISIS opublikowało w sieci nagranie brutalnej egzekucji 21 egipskich Koptów, a w miniony poniedziałek uprowadziło autobus pełen zagranicznych pracowników szpitala w Syrcie. Każdego tygodnia przeprowadza też ataki w najważniejszych miastach kraju, wliczając położony dosyć blisko tunezyjskiej granicy Trypolis. Obawy, że pewnego dnia może uderzyć za miedzą, nie wydały się więc nigdy wielce wyolbrzymione. Ale prawdą jest również to, że rząd w Tunisie ma problemy i z własnymi radykałami.
Eksport fanatyków
Tunezja uchodzi za jedno z najbardziej liberalnych i nowoczesnych państw arabskich. Nigdy nie była jednak odporna na fundamentalizm. 9 września 2001 roku dwóch tunezyjskich członków al-Kaidy zabiło w samobójczym zamachu Ahmada Szaha Masuda, najważniejszego z przeciwników afgańskich talibów. Młodzi Tunezyjczycy masowo przyłączali się potem do walki z Amerykanami pod Hindukuszem i w Iraku, a następnie wstępowali do „oryginalnego” Państwa Islamskiego. Według Międzynarodowego Centrum Studiów nad Radykalizacją i Przemocą Polityczną (ISCR), obywatele Tunezji stanowią obecnie największą grupę wśród wszystkich zagraniczych bojowników ISIS. Badacze szacują ich liczbę na około trzy tysiące – o co najmniej 500 więcej niż w przypadku trzykrotniej ludniejszej i postrzeganej jako matecznik terroryzmu Arabii Saudyjskiej.
Tunezyjskie MSW przyznało pod koniec zeszłego roku, że kilkuset islamistów zdążyło wrócić już z Blikiego Wschodu; część miała zasilić szeregi lokalnych organizacji salafickich (salafizm jest ruchem postulującym powrót do pierwotnej, „czystej” formy islamu). W lutym służby bezpieczeństwa przeprowadziły wymierzoną w nich łapankę; zatrzymały blisko sto osób, które oskarżyły o planowanie ataków m.in.w Tunisie i Nabulu.
Amerykański ośrodek badawczy Jane’s ostrzegał, że takie operacje mogą w rzeczywistości odbić się rykoszetem. „Taka walka z salafitami prawdopodobnie doprowadzi do ich radykalizacji i rozbicia na drobniejsze grupy oraz bojowe komórki (…), których celem staną się budynki rządowe, funkcjonariusze państwowi, obiekty turystyczne i miejsca uznawane za nie-islamskie, takie jak centra kulturowe, bary, restauracje i hotele sprzedające alkohol” – pisali ledwie cztery tygodnie temu jego analitycy.
Kalkulacja
Niezależnie od tego, kto urządził masakrę w centrum Tunisu, jedno jest pewne: czas zamachu nie był przypadkowy. Gdy napastnicy zbliżali się do sąsiadującego z budynkiem muzeum gmachu parlamentu, w środku trwała właśnie debata nad zaostrzeniem prawa antyterrorystycznego. Atak przeprowadzony w takim momencie ma podwójną wymowę: stanowi nie tylko zapowiedź dalszej walki bez reguł, ale i namacalny dowód na to, że wyłoniony w styczniowych wyborach rząd premiera Habiba as-Sajda nie potrafi przewidzieć wszystkich ruchów islamistów.
To potężny cios dla prestiżu nowej władzy, zwłaszcza że już 24 marca na stołecznym Uniwersytecie El Manar – zaledwie cztery kilometry od Bardo – rozpocząć ma się przyciągające dziesiątki tysięcy uczestników z całego globu Światowe Forum Społeczne. Dramat z muzeum zaszkodzi jednak nie tylko wizerunkowi Tunezji. Ministerialne dane mówią, że turystyka jest podstawowym źródłem utrzymania dla 20 proc. obywateli (nieoficjalne statystyki podają tu niekiedy nawet 60 proc.). Gdy porewolucyjny chaos sprawił, że w 2011 roku liczba zagranicznych gości spadła o ponad dwa miliony (z 6,9 mln do 4,8 mln), dla tysięcy rodzin oznaczało to ekonomiczną zapaść.
Uspokojenie sytuacji politycznej, problemy regionalnego konkurenta – Egiptu - oraz kosztowne kampanie reklamowe pozwoliły odtworzyć obraz Tunezji jako turystycznego raju; w 2014 roku kraj niemal odzyskał magnetyzm sprzed obalenia Ben Alego. – Sektor ma ogromny potencjał, chcemy osiągnąć 10 mln wizyt w 2016 roku – przewidywał Jamel Gamra, były już minister turystyki. Mordując kilkunastu turystów na krótko przed rozpoczęciem sezonu wycieczkowego, terroryści zadbali, by tak optymistyczne prognozy szybko się nie spełniły.
Cienka granica
Rząd w Tunisie stanie teraz przed bardzo trudnym dylematem. Musi zapewnić swemu państwu bezpieczeństwo – tak fizyczne, jak i gospodarcze. Z drugiej strony, musi zadbać, by Tunezja nie przestała być postrzegana jako jedyna prawdziwa demokracja zrodzona z arabskiej wiosny. Jak to pogodzić? Dyktatura Ben Alego radziła sobie z islamistami całkiem nieźle, bo wszystkich potencjalnych wrogów profilaktycznie zamykała w więzieniach – depcząc przy okazji szereg innych praw. Jeśli Habib as-Sajd sięgnie po takie same metody, cofnie Tunezyjczyków do epoki, z którą cztery lata temu postanowili zerwać.