Społeczeństwo"Albo wstąpisz do partii, albo uciekaj za granicę"

"Albo wstąpisz do partii, albo uciekaj za granicę"

Polacy w Irlandii z wolna stają się Polonią w Irlandii. Niekoniecznie dlatego, że zostali wielbicielami ciemnego piwa i koszulek polo z postawionym kołnierzem, noszonych jako zimowe okrycie wierzchnie. Nie zainteresowali się też masowo lokalnym futbolem, w który gra się rękami. Myślę, że jest nam po prostu coraz dalej do Polski i pewnego dnia stracimy ją z oczu na dobre. Została nam tylko ta Polska, która już nie istnieje - pisze Piotr Czerwiński w Wirtualnej Polsce.

Piotr Czerwiński

19.09.2011 | aktual.: 19.09.2011 10:07

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Zdarzało mi się już wcześniej wspominać na łamach niniejszej rubryki, że życie na obczyźnie i życie w Polsce to dwa niewiarygodnie odmienne życia i często mam wrażenie, że albo jedno, albo drugie było tylko snem. Boć to przecież aż niemożliwe, żeby oba światy istniały równolegle. W związku z tym regularnie wydaje mi się, że od dziecka mieszkałem w Dublinie, a Warszawa była tylko złudzeniem, natomiast podczas wizyt w Warszawie mam tendencję odwrotną i po krótkim czasie zaczynam wierzyć, że właśnie obudziłem się z dziwnego snu i wszystko jest takie, jak dawniej. Niestety od niedawna pierwsza opcja wysuwa się na prowadzenie. Rozmawiałem o tym z kilkoma rodakami i odkryliśmy, że wszystkim nam się wysuwa podobnie: Polska zrobiła się mglistym obrazkiem z przydługich wczasów, które były fajne i w ogóle, lecz skończyły się zatruciem zapiekankami z przyczepy kempingowej na plaży.

Ciekawie jest wspominać takie wczasy po latach, kiedy brzuch już nie boli, a ludzie na wczasowych zdjęciach przestają być rozpoznawalni z nazwiska, ale póki co, oprócz sentymentu nic już po tych wakacjach nie zostało.

Polacy mają w genach emigrowanie. W Polsce od wieków jest tak samo: można się z nią albo męczyć, albo z niej katapultować. Mój ojciec zawsze mówił mi, że kiedy dorosnę, będą tylko dwa sposoby, by nie cierpieć w życiu. Wstąpić do partii albo wyjechać za granicę. Wstępowanie nie wchodziło w rachubę i ojciec wspominał je tylko pro forma, by dać mi do zrozumienia, że teoretycznie istnieją alternatywy. Zatem od kiedy tylko sięgam pamięcią, zostawał mesjanizm albo katapulta. Co prawda czasy się zmieniły, a partia zmieniła nazwę, ale fundamenty tej filozofii pozostają niewzruszone: albo należysz do ferajny, albo nadstawiasz ferajnie tyłek. W przeciwnym razie musisz dawać nogę za pas.

Oddalamy się od tej Polski, chociaż jak mówią, nic na siłę ani młotkiem. To się dzieje samo. Człowiek jak ta świnia, do wszystkiego się przyzwyczai, nawet do wiecznej jesieni i grzyba na suficie. Po jakimś czasie nawet najbardziej surrealistyczna rzeczywistość staje się po prostu rzeczywistością i myślę, że to dotyczy każdej polskiej emigracji. Ludzie nie tyle zapuszczają gdzieś korzenie, co po prostu permanentnie je sobie podcinają, a gdzieś zacumować trzeba. Poza tym nikt nie wyjechał z kraju dla zabawy, tudzież zaślepiony miłością do guinnessa i ziemniaków; prawie wszyscy wyjechali z musu.

W większości przypadków Polska pożegnała ich najgorzej jak umiała, toteż widzenie siebie w roli sadzonki, która przeskakuje z jednej grzędy na drugą, przychodzi im niezmiernie łatwo. Ale uciekając wciąż wleczemy za sobą ten polski wór, którego pewnie nigdy nie uda nam się porzucić po drodze. Tłumaczę sobie, że to dla kondycji. Zawsze obijałem się na wuefie, nic mi zatem nie zaszkodzi, jeśli pobiegam sobie po świecie z jakimś balastem.

Polska istnieje dla mnie wciąż w dniu, w którym z niej wyjechałem. Tam był dom. Wszystko, co przyszło potem, jest już tak obce, że przestaje być Polską. Zaczyna być abstrakcyjną krainą z przygód Koziołka Matołka. Wiadomości z Polski stają się tak samo dziwaczne jak doniesienia z Antypodów, widok Pałacu Kultury tak samo trywialny jak medialnie wszechobecna wieża Eiffla, a nasz prezydent i premier równie realni jak pszczółka Maja. Czasem zdarza się i taki moment, kiedy nierealni stają się nawet inni Polacy. Trzeba sobie tłumaczyć co właściwie ma się z nimi wspólnego.

Zdarzyło mi się wymienić opinie na ten temat z ludźmi, którzy wyjechali z Polski w latach osiemdziesiątych i wcześniej, a nawet z tak zwaną starą emigracją, która znalazła się w Wielkiej Brytanii w czasie ostatniej wojny. Wszyscy oni mieli podobny syndrom- żyli jedną nogą w Polsce, z której wyjechali, wiedząc jednocześnie, że tamtej Polski już nie ma. To, co przyszło na jej miejsce, dla nich już Polską nie było. Ci z czasów stanu wojenngo wspominają przeto komunę, kolejki i kartki, których nienawidzili, a które teraz są jedynym obrazem młodości. Tak jakby uciekli z tamtej Polski, ale nigdy z niej nie uciekli, jednocześnie.

Najciekawsi są ci z wojny. Dla nich wojna się jeszcze nie skończyła. Bitwa o Anglię wciąż trwa, a Sikorski wciąż leci nad Gibraltarem. Pewnego dnia doleci i wszystko będzie jak dawniej, a czym słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej.

Ci od Szopena i Mickiewicza, gdyby żyli, pewnie by wciąż pisali poematy powstańcze snobując się na Szopena i Mickiewicza. Mam wrażenie, że dalej to robią, gdzieś tam w zakamarkach Pere Lachese. Natomiast Pan Balcer harcuje w Brazylii i zbiera bawełnę, czy co on tam zbierał, a także siły, by powrócić na ojczyzny łono. I tak dalej.

A my? A my mieliśmy kapitalizm, colę w puszkach, Mc Donalda, martensy, pampersy i dom partii przemianowany na dom maklerów. I zagraniczne fajki, które Ameryka odkryła, i które nareszcie były w Polsce. I polityków, którzy żarli się tak zajadle i mieli nas tak głęboko w tyle, że kolejne parlamenty nie mogły doczekać końca kadencji. Tamta Polska była taka pochrzaniona i taka nijaka, że niezmiernie łatwo jest nam ją odtworzyć gdziekolwiek z pamięci. Myślę, że nawet gdyby nas wystrzeliło na księżyc, także i tam czulibyśmy się jak w domu, bo niewiele by się różnił od Polski. Wozimy ją ze sobą, jak ten worek Matołka. Od kiedy wyemigrowałem, Matołek i jego worek prześladują mnie systematycznie, wpędzając w coraz większy podziw dla narodowych symboli.

Myślę sobie zatem, że i my żyjemy w swojej wyimaginowanej Polsce, gdzieś tu w County Dublin albo County Wicklow, między portem w Cork i wioskami przy drodze do Glendalough, czy gdzie-tam-kolwiek-indziej. Napędzamy naszą Polskę czekoladkami z polskiego sklepu albo polskim piwem, które sprzedaje pan O’Reilly w miejscowym wodopoju. Są dokładnie takie same, jak te w czasach liceum. Wiemy, że to tylko wyobrażenie, ale przecież punktem honoru każdego romantyka jest zakochać się w wyobrażeniu. Ciągle nam się wydaje, jak nie przymierzając u Mrożka, że nasza Polska na nas czeka i że do niej wrócimy, ale z czasem okazuje się, że nic z tego. Poszła z innym, zmieniła zamki, ma inny numer telefonu. Przypuszczam, że sam Sławomir Mrożek padł ofiarą tego syndromu, bo z tego co wiem zdecydował się na kolejną emigrację i póki co, nie wraca z niej i pewnie już nie wróci, jak bohaterowie jego najsłynniejszej sztuki.

Wracając zatem do tematu, coraz częściej zdaje mi się, że mieszkałem w Dublinie od urodzenia. Lubię Dublin, ponieważ to strasznie brzydkie miasto, co jest bezcennym doświadczeniem dla zawodowego egzystencjalisty. Również beznadziejna irlandzka pogoda dostarcza mi wielu poetyckich przemyśleń na temat życia. Zacząłęm się tu czuć jak w domu. Z drugiej jednak strony, czucie się jak w domu zawsze wiązało się u mnie z innym przeświadczeniem: że trzeba spierniczać.

I wiecie co myślę? Hot-dogami na plaży w Bray też się można się nieźle struć. Nawet je sprzedają w czymś o rozmiarach kempingowej budy. Czy to by nie był świetny motyw na coraz bardziej zamglone, weterańskie wspominki z przydługich wakacji?

Dobranoc Państwu.

Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński

PS. Przysięgam na swoje oba lewe buty i cały zapas kaszanki w lodówce, że już od następnego odcinka znowu będę niepoważnym człowiekiem.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (13)