Kto krył szefa CBŚ?
Jarosław Marzec, który wraz z byłym szefem policji Konradem Kornatowskim i byłym ministrem MSWiA Januszem Kaczmarkiem pojawia się na słynnych taśmach dotyczących przecieku do Ministerstwa Rolnictwa, kilka lat temu został obciążony przez gdyńskiego gangstera. Piotr S. z tzw. gangu młotkarzy zeznał niemieckiej policji, że Marzec brał łapówki i sprzedawał materiały operacyjne przestępcom. O zeznaniach tych wiedziała prokuratura, ale ukrywała ten fakt. W tym czasie Marzec został szefem CBŚ.
25.09.2007 | aktual.: 25.09.2007 13:06
Gdy Piotr S. dokonywał napadów na jubilerów, był wówczas informatorem Marca. Wpadł w Niemczech razem z Arkadiuszem P. z Gdyni. S. zeznał, że Marzec, jeszcze gdy był naczelnikiem wydziału kryminalnego policji koszalińskiej, brał łapówki od gangsterów, m.in. dostał telewizor Schneider. S. obciążył cały wydział kryminalny koszalińskiej policji, w tym Ewę R. Zarzucił policjantom, że brali haracze z miejscowych agencji towarzyskich. Zeznania te trafiły z Niemiec do polskiej prokuratury. CBŚ nic o nich nie wiedziało. Nie sprawdzono tych informacji nawet operacyjnie ani nie wyłączono do odrębnego postępowania. Wyciszono sprawę– mówi „GP” były oficer CBŚ w Koszalinie.
Prokurator Andrzej Błaszczyk z Prokuratury Apelacyjnej w Szczecinie, od lat zajmujący się sprawą młotkarzy, mówi, że materiały obciążające Jarosława Marca do niego nie trafiły. Ale nazwisko Piotra S. kojarzy z grupą gdyńsko-koszalińską, którą rozpracowywała policja z Frankfurtu nad Menem. Tą sprawą zajmowała się prokuratura koszalińska, gdzie wtedy pracowałem, ale być może te materiały trafiły do innego prokuratora. Lub Niemcy przesłali je na przykład do prokuratury w Gdyni, skąd pochodzili sprawcy – mówi prokurator Błaszczyk. Odsyła do Prokuratury Okręgowej w Koszalinie.
Prokurator Ryszard Gąsiorowski, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Koszalinie: Taka sprawa dotycząca zeznań Piotra S. i Arkadiusza P. rzeczywiście była. Nie znam jej szczegółów. W tej chwili postępowanie w tej sprawie jest zawieszone.
W prokuraturze trójmiejskiej pracowali w tym czasie Konrad Kornatowski i Janusz Kaczmarek. Czy znali akta, w których znajdowały się obciążające Marca materiały? Nie udało nam się z nimi skontaktować. Telefon Janusza Kaczmarka nie odpowiadał. To Januszowi Kaczmarkowi Marzec zawdzięczał awans na szefa CBŚ.
Wtyki i paserzy
Od 1999 r. młotkarze byli postrachem zachodnich jubilerów. Głównie w Niemczech, ale i w Austrii, Szwajcarii, Skandynawii, Hiszpanii. Proceder trwa nadal, choć w Niemczech, jak mówi prokurator Błaszczyk, napady są obecnie sporadyczne. Młotkarze napadają na sklepy, rabując zegarki, rzadziej biżuterię. Rozbijają młotkami szklane gabloty. Nierzadko ich łupem padały precjoza o łącznej wartości nawet 5 mln euro rocznie, głównie bardzo drogie zegarki: Cartier, Tissot, Patek. Wykonawcy napadów wywodzą się w większości z regionu koszalińskiego. Bandytów okrzyknięto mianem Hammerbande. Niektórzy jubilerzy byli przez nich napadani po kilka razy, zdarzało się, że bankrutowali, bo ubezpieczalnie nie chciały ich dłużej ubezpieczać.
Według jednego z naszych informatorów, za napadami kryją się ludzie powiązani z dawną aferą „Żelazo”.
Ten proceder nie zniknął, tylko robią to inni ludzie, powiązani z dawnym wywiadem wojskowym – mówi były wysoki oficer PRL-owskiego MSW w czasach Kiszczaka. Kiedyś zajmował się tym obecny biznesmen warszawski z branży handlowej Marek M. z Arabem L. Obaj byli powiązani z braćmi J. z Bielska-Białej, znanymi z afery „Żelazo”. Arab teraz mieszka w Wiedniu i wciąż zajmuje się tym procederem. Ma konkubinę w Gdyni na osiedlu domków jednorodzinnych. Kiedyś był dyrektorem firm polonijnych. Powiązany z tymi napadami jest też człowiek mafii, który ma palarnię kawy w Trójmieście – dodaje.
Specjalne grupy policyjne z Niemiec i Polski nie potrafią rozpracować mózgu bandy młotkarzy. Między innymi dlatego, że złodzieje mają swoich ludzi także na wysokich stanowiskach w policji.
Wszystkie informacje o napadach na jubilerów w Niemczech dokonywanych przez młotkarzy wpływają do centrali policji w Stuttgarcie. Tamtejsi śledczy ustalili, że jeden z policjantów z Berlina przekazywał informacje złodziejom. Założyli mu podsłuch, okazało się, że otrzymywał informacje od innego policjanta ze Stuttgartu z tzw. grupy jubilerskiej, ten zaś miał je od jednego z policjantów z CBŚ w Koszalinie.
Zegarki skupował Ryszard K. z Koszalina i wywoził je do Trójmiasta i Warszawy. Później znalazł zastępcę. Trzymał zegarki w gołębniku. Policja koszalińska o tym wiedziała, ale ani razu nie zrobiła przeszukania. Kanałem przerzutowym w drodze do Warszawy jest Trójmiasto. Część zegarków trafiała do pasera, jubilera R. z Trójmiasta. Policja też o tym wiedziała, ale nie dokonała przeszukań – mówi „GP” były oficer zachodniopomorskiego CBŚ.
Nasi informatorzy z pomorskiego półświatka twierdzą, że część zegarków, a także biżuterii rozprowadzana jest w stolicy wśród znanych publicznie osób, w tym polityków i ich żon, którzy traktują to jako lokatę kapitału. Markowy zegarek kosztuje od tysiąca do kilkudziesięciu tysięcy euro. Te, które kradną młotkarze, są warte z reguły od 10 do 35 tysięcy euro sztuka. Zrabowane przez młotkarzy zegarki trafiają także, jak ustaliła policja, do USA oraz krajów arabskich i Rosji.
Główny boss – nieznany
Po towar paserzy przyjeżdżają zawsze pociągami. Gdy przewozi się taki towar samochodem, jest większe ryzyko wpadki podczas przypadkowej kontroli policyjnej. Paserzy znają wartość towaru, płacą od ręki – mówi nasz informator z Pomorza, dobrze znający układy młotkarzy. Plany napadów powstają w Monte Carlo i koło Dijon we Francji. Tam w prywatnych willach Polaków analizuje się zdjęcia sklepów i okolicy, rysuje plan napadu. Mózgiem bandy są czterej mężczyźni – trzech związanych jest z branżą samochodową na Pomorzu środkowym, jeden to oficer CBŚ. Oni dzielą łupy i od nich biorą towar paserzy-hurtownicy. Związany jest z nimi biznesmen warszawski z branży samochodowej i dżudoka z Warszawy, pochodzący z Koszalina – dodaje.
Nasz informator opowiada o spotkaniu, do jakiego miało dojść w 1995 r. w Gdańsku, w którym mieli uczestniczyć m.in. Nikodem Skotarczak pseudo Nikoś, zastrzelony potem szef mafii trójmiejskiej, prokurator K. i oficer policji pomorskiej M. Jak twierdzi, był na nim też Edward Mazur. Odtąd policjant i prokurator jeździli samochodami od Nikosia na „przebijanych blachach”, czyli zmienionych numerach silnika i podwozia, a także zaczęli szczęśliwie wygrywać w jednym z trójmiejskich kasyn gry. Założył je Polak mieszkający w Niemczech, który dorobił się na przemycie papierosów. Ten Polak przywoził z Niemiec w walizkach pieniądze. Dzielono je w mieszkaniu byłego posła BBWR Tadeusza Kowalczyka, który potem zginął w wypadku samochodowym. To właśnie Kowalczyk poręczył za niego, gdy grunt palił mu się pod nogami. O spotkaniach u Kowalczyka podobno posiada informacje Edward Mazur. W mieszkaniu Kowalczyka bywali wówczas niektórzy oficerowie z najwyższego kierownictwa KGP – mówi nasz informator.
Może to mieć związek ze sprawą młotkarzy, ponieważ wymieniony policjant miał z nią zawodowo styczność.
Śledztwo w sprawie młotkarzy ślimaczyło się od początku. Policja działała opieszale. Jak mówi nasz informator, były oficer CBŚ, przez około roku leżały w szafie policyjnej w Koszalinie zegarki o wartości około miliona złotych z napadu na sklep jubilerski w Baden-Baden dokonanego w lipcu 2002 r. A co by było, gdyby ktoś je ukradł? Ponadto na czarnym rynku można było kupić kopie akt postępowania w sprawach dotyczących młotkarzy, które jeszcze nie rozpoczęły się przed sądem i nie mieli do nich dostępu adwokaci. Dzięki temu bandyci mieli ułatwione zadanie.
Mamy oświadczenie świadka złożone w Prokuraturze Okręgowej w Koszalinie o przebiegu napadów – kupiliśmy na czarnym rynku kopie z II tomu akt przesłuchań prokuratury. Krążyły po mieście w cenie 200–300 złotych sztuka. Handlował tym człowiek, który kserował w prokuraturze akta – mówi „GP” przedstawiciel polsko-niemieckiej firmy detektywistycznej pracującej dla dużej niemieckiej sieci jubilerskiej. Zastrzega anonimowość.
Prokurator Blaszczyk mówi, że znany jest mu tylko jeden fakt wypłynięcia materiałów ze śledztwa i to jego zdaniem stało się w Niemczech, nie w Polsce. – Inne dokumenty, które krążyły po mieście, udostępniali sami aresztowani sprawcy, którzy mieli wgląd w swoje akta – mówi.
Policja w tej sprawie również zachowywała się dziwnie. Kiedyś informator policyjny przyniósł do komendy policji w Koszalinie około 30 zegarków z napadu, o wartości około pół miliona euro. Policjanci z Wydziału Techniki Operacyjnej zrobili fotografie tych zegarków, po czym informatora wypuszczono i pozwolono sprzedać kradzione przedmioty, bo skarżył się, że zwierzchnicy w bandzie go zabiją – mówi były oficer zachodniopomorskiego CBŚ. Policjanci z wydziału kryminalnego mieli rzekomo kontrolować sprzedaż zegarków i przekazanie pieniędzy zwierzchnikom, ale podobno przez pomyłkę wysłano policjantów w inne miejsce. Zegarki przepadły – dodaje.
Pomysł napadów na jubilerów powstał w Koszalinie na przełomie lat 1995 i 1996 w środowisku dżudoków i zapaśników.
Wynajmowali sale od policji, tam powstała zażyłość z niektórymi funkcjonariuszami. Pionierami napadów byli bracia Wiesław i Dariusz K., bliźniacy. Oni wciągnęli w proceder innych. Działali w całej Europie. Za tym musi stać zorganizowana przestępczość, bo mafia nie zostawi takiego dochodu. Dlatego tak trudno dojść, kim są mocodawcy – mówi były oficer CBŚ.
Schwytano i osądzono w Niemczech i w Polsce już wielu tzw. żołnierzy – wykonawców napadów oraz tzw. brygadzistów, ale o tych, którzy stoją za „brygadzistami”, policji i prokuraturze nic nie wiadomo.
Nie można dojść do „góry”, bo jest dobrze ukryta, rozkazy wydawane są telefonicznie. Pewnie kiedyś okaże się, że szefem jest szanowany nobliwy obywatel– mówi prokurator Ryszard Gąsiorowski z Prokuratury Okręgowej w Koszalinie.
Głównego szefa nie ustaliliśmy. Wciąż zadajemy sobie pytanie, kto za tym stoi – usłyszałem w koszalińskim CBŚ.
Natomiast prokurator Błaszczyk uważa, że działało wiele grup. Nie stwierdziliśmy, by był jeden szef mafii, który wszystkim kierował.
Paserów też nie ustalono. A są oni ważnym ogniwem w strukturze bandy, mogliby doprowadzić do jej kierownictwa.
Napady na dżentelmena
Piotr S., były informator Jarosława Marca, zeznał, że jednymi z organizatorów napadów na sklepy jubilerskie w Niemczech byli Jerzy M. pseudonim Bolek i Damian J. pseudonim Koszula. Obaj mieszkali w Berlinie. To właśnie J. zwerbował Piotra S. do gangu. Scenariusz napadów, według Piotra S., był następujący: Jerzy M. z Damianem J. czekali w Berlinie w restauracji Mc Donald`s, aż w nocy przyjadą rejsowym mikrobusem z Gdyni wykonawcy napadu. Na miejscu tłumaczyli im, które zegarki są najbardziej wartościowe, pokazywali sklep jubilerski, na który mieli napaść. Dawali maski, broń, rowery. Jeden ze sklepów w latach 2002–2003 okradli cztery razy. Napadu dokonywało trzech bandytów. Jeden przytrzymywał drzwi i ten był bez maski, dwóch wchodziło do środka, zakładało maski, tłukło młotkami szyby i rabowało zegarki. Wszystko trwało 1–2 minuty. W pobliżu sklepu mieli przygotowane rowery, którymi uciekali. Po drodze porzucali kurtki. Za napad dostawali od 5 do 12 tys. zł na głowę. Towar odbierał Jerzy M. i przemycał do
Polski.
Piotr S. i Arkadiusz P. zeznali niemieckiej policji także o innych grupach młotkarzy. Opowiedzieli o 19 osobach (prawie wszyscy są z Gdyni) i dokonanych przez nich 9 napadach w latach 2002–2003.
Na początku sklepy nie były praktycznie zabezpieczone. Banda jechała do Niemiec, z nią specjalista od kradzieży samochodów, tam kradli auto, uderzali nim w wystawę, zbierali co się dało i uciekali.
Gdy jubilerzy niemieccy zaczęli wyposażać sklepy we wzmocnione szyby i kraty i wpadli na pomysł, by przed wejściem do sklepu stawiać blokujące wjazd zabetonowane kwietniki, wtedy bandyci doczepiali drąg do samochodu i tym drągiem wybijali szybę.
Teraz we wszystkich sklepach są przyciski antynapadowe uruchamiane pilotem, w wielu są ochroniarze, dlatego napad przeprowadzano błyskawicznie. Do sklepu wchodził jeden z bandytów, rzekomo klient, elegancko ubrany, miał sprawiać wrażenie dżentelmena, wzbudzać zaufanie. Pracownicy otwierali mu drzwi i wówczas wbiegali za nim dwaj pozostali...
Do procederu włączyli się przestępcy z okolic Gdyni, Gorzowa, Zielonej Góry, Piły, Łodzi. Poszerzono bazę rekrutacyjną. Policja ma sygnały, że werbowani do napadów są Litwini, Łotysze. Młotkarze weszli też na teren Skandynawii, zaczęli rozlewać się po całej Europie.
Z Jarosławem Marcem, który przebywa w nieznanym miejscu, nie udało nam się skontaktować. Nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie jest. Podobno nie używa obecnie telefonu komórkowego.
Leszek Misiak