Putin porównuje Krym do Kosowa - jakie są różnice?
Niedawną aneksję Krymu Rosja porównuje do oderwania Kosowa od Serbii. Wówczas Moskwa była oburzona wsparciem Zachodu, jednak dziś ochoczo powołuje się właśnie na wydarzenia z Bałkanów, którymi usprawiedliwia swoje działania na Ukrainie. Jednak czy porównanie obu tych przypadków jest w ogóle uprawnione?
Jak zauważył niedawno komentator "Guardiana" Daniel Drenzer, wiele państw, stojących w opozycji do Stanów Zjednoczonych wręcz lubuje się w gierce, którą publicysta nazwał "jesteśmy mniejszymi hipokrytami niż wy". Na czym ma polegać ta strategia, którą dziś tak sprawnie eksploatuje Władimir Putin?
Przede wszystkim na uwypuklaniu sytuacji, w której "zły" Waszyngton postąpił tak samo. W dalszej kolejności należy podkreślić potrzebę spojrzenia na międzynarodowe kryzysy z różnych punktów widzenia, co z kolei prowadzi do ujawnienia rzekomego braku zasad i hipokryzji Amerykanów. Co może być takim punktem odniesienia w najnowszej historii? Kosowo. - Prezydent Rosji ma jakąś fiksację na punkcie Kosowa. To jest przejaw pewnych kompleksów, że cały czas się do tego odwołuje, i w przypadku Abchazji czy Południowej Osetii, i teraz w przypadku Krymu. Przed Kosowem zdarzały się przypadki krajów, które odłączały się, ale uzyskały organiczne uznanie międzynarodowe - komentuje w rozmowie z WP.PL Adam Balcer, politolog, ekspert ds. Bałkanów i wykładowca Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego.
Powierzchowne porównanie faktycznie pozwala znaleźć analogię między Kosowem a Krymem. Ale czy takie zestawienie wytrzymuje starcie z nieco dokładniejszą analizą?
107 do 5
Zachód zgodnie zapowiedział, że nie uzna ani niepodległości, ani aneksji Krymu przez Rosję. Inaczej w przypadku Kosowa, w którym większość Starego Kontynentu mówi jednym głosem. Choć są też takie państwa, które uznały kosowskiej niepodległości. Grecja, Hiszpania, Rumunia i Słowacja nie zamierzają tego uczynić nawet w obliczu werdyktu Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze z 2012 r. Wszystko za sprawą silnych ruchów separatystycznych w tych krajach. Jednak wciąż są to wyjątki od reguły.
- Kosowo nie przypadkiem zostało uznane przez 107 państw na świecie. Natomiast Krym, przed zjednoczeniem z Rosją, uznało jedno państwo, czyli Rosja. Gdyby nie doszło do zjednoczenia, to najwyżej jeszcze dwa, trzy państwa potwierdziłyby status Krymu, tak jak pięć państw uczyniło to w przypadku Abchazji i Południowej Osetii - mówi Adam Balcer.
Dzisiejsza interwencja na Krymie jest krytykowana zgodnym chórem jako niezgodna z prawem międzynarodowym. Moskwa znów stara się odpierać ten fakt przy pomocy kosowskiego argumentu, wskazując, że wkroczenie NATO do Kosowa w 1999 roku również nie miało umocowania prawnego. Warto jednak pamiętać, że rezolucja ONZ nie miała szans na uchwalenie ze względu na… Rosję, która blokowała jej przegłosowanie.
Realne zagrożenie kontra wyimaginowane niebezpieczeństwo
Interwencja NATO w Kosowie w 1999 roku doprowadziła do rozlewu krwi. Nie oznacza to jednak, że krew nie płynęła szerokim strumieniem już wcześniej. - W odróżnieniu od Krymu, w Kosowie doszło w 1999 r. do gigantycznych czystek etnicznych, zginęło ok. 10 tys. Albańczyków. Doprowadziło to do interwencji, potem ustanowiono protektorat międzynarodowy i przez kilka lat prowadzono rozmowy nieformalne i formalne na temat statusu Kosowa. Jednak w samym Kosowie mogli bez problemu stacjonować żołnierze czy rosyjscy, czy innych państw. W przypadku Krymu obserwatorzy OBWE nie byli w stanie wjechać na półwysep. Nikt też nie zginął na Krymie w wyniku działań rzekomych banderowców, dżihadystów itd. - tłumaczy różnice Adam Balcer.
Niepokoje w Kosowie mają swoje źródło jeszcze na początku lat 90., gdy dochodziło tam do faktycznej dyskryminacji i prześladowań Albańczyków. W 1996 roku miały miejsce pierwsze poważne ataki na serbskie posterunki, a sama wojna nie rozpoczęła się od bombardowań NATO. Trwała wcześniej, a niewinni cywile ginęli w niej jeszcze przed wkroczeniem Zachodu.
W dodatku zanim doszło do otwartego konfliktu w Kosowie, świat był świadkiem wydarzeń w Chorwacji i Bośni, światło dzienne ujrzała masakra w Srebrenicy. Przykłady dyskryminacji i masakr na terenie byłej Jugosławii (również na Serbach) są więc dobrze udokumentowane. Wydaje się więc, że pod tym względem nie można porównać Kosowa do Krymu, gdzie nie ma ani otwartych działań zbrojnych, ani prześladowań ludności cywilnej.
Podstawą posunięć Rosji jest jedynie rzekome zagrożenie ze strony etnicznych Ukraińców i urojona zemsta, którą "banderowcy" szykują rosyjskim mieszkańcom Krymu. W przeciwieństwie do Kosowa, na Krymie nie ma ani dowodów, by taki stan rzeczy miał miejsce, ani przesłanek, by takie sytuacje mogły zaistnieć w przyszłości. Tempo procesu
Władimir Putin wykazał się na Krymie tempem godnym najlepszego sprintera. Referendum niepodległościowe zostało przeprowadzone zaledwie dwa tygodnie po przejęciu kontroli nad regionem przez Rosję. Warto zestawić to z Kosowem, którego niepodległość tamtejszy parlament przegłosował dopiero 17 lutego 2008 roku. Faktyczne ogłoszenie niepodległości zajęło więc niemal dekadę. Zasadnicza różnica polega też na tym, że jednogłośnie przegłosowane oderwanie od Serbii zostało przeprowadzone w demokratycznie wybranym parlamencie. - W Kosowie olbrzymia większość poparła niepodległość. W przypadku Krymu mieliśmy referendum, podczas którego w Sewastopolu zagłosowało 125 proc. mieszkańców. Referendum przeprowadzono bez list wyborczych, bo spisy są w Kijowie, za to przy oddziałach "samoobrony". Jeśli weźmiemy to wszystko pod uwagę, to mamy farsę - twierdzi Adam Balcer.
Jakby tego było mało, do oderwania Krymu doszło w obliczu nacisków innego państwa oraz w atmosferze przewrotu władzy. Mowa tutaj nie tylko o wydarzeniach z Kijowa, ale także o przetasowaniu na fotelu premiera Krymu, który 27 lutego, dzięki poparciu z Moskwy, został zajęty przez Siergieja Aksjonowa, polityka o marginalnym poparciu (jego partia zdobyła zaledwie 4 proc. głosów w ostatnich wyborach).
W 2008 roku decyzja kosowskiego parlamentu oburzyła Rosję. Moskwa twierdziła wówczas, że pogwałcone zostało porozumienie z 1999 roku, które nakazywało przekazanie terytorium pod kontrolę wojsk Narodów Zjednoczonych do czasu zawarcia porozumienia. Z tego względu Kreml wciąż formalnie nie uznał niepodległości Kosowa.
Kto tu jest hipokrytą?
- Jeżeli prezydent Putin krytykował Zachód za to, że ten uznał niepodległość Kosowa, to gdy sam przyjął pod swoje skrzydła Krym, uznając jego niepodległość, a potem włączając półwysep do Federacji Rosyjskiej, de facto podstawił się w tej samej roli. W momencie, kiedy krytykował Zachód za uznanie Kosowa, samemu tego nie robiąc, postawił się w pozycji hipokryty, człowieka, który w sposób bardzo oportunistyczny traktuje prawo międzynarodowe. Warto zaznaczyć, że prezydent Władimir Putin z wykształcenia jest magistrem prawa międzynarodowego. W związku z czym wydaje się, że strasznie plastycznie podszedł do interpretacji prawnej statusu Krymu - mówi Wirtualnej Polsce politolog Zbigniew Pisarski prezes Fundacji im. Kazimierza Pułaskiego, politolog.
Inny ekspert Fundacji, specjalizujący się m.in. w prawie międzynarodowym, który jest również prezesem Instytutu Badań Polityczno-Prawnych, dr Marcin Kilanowski, zauważa, że Moskwa nadal sprzeciwia się niepodległości Kosowa, mimo uznania Krymu - co przekazał w oświadczeniu ambasador Rosji w Belgradzie. - Jeśli Rosja chciałaby powoływać się na przykład Kosowa, to powinna być przeciwna referendum na Krymie i jego odłączenia się od Ukrainy. W prosty sposób widać, że odwoływanie się do Kosowa jest tylko tworzeniem "zasłony dymnej" - ocenia Kilanowski.
Dziś, gdy w ciągu zaledwie dwóch tygodni Krym został oderwany od Ukrainy, oczywiście nie słychać z Moskwy głosów oburzenia i alarmów, że oto łamane są porozumienia. A tak dzieje się w istocie. Memorandum budapesztańskie z 1994 roku, które podpisała m. in. Rosja miało gwarantować bezpieczeństwo i integralność terytorialną Ukrainy w zamian za zrzeczenie się poradzieckiego arsenału nuklearnego.
Putin wydaje się nie pamiętać ustaleniach z Budapesztu. Za to skrzętnie wykorzystuje jeden z zapisów memorandum. Strony zobowiązały się bowiem do nieużywania siły przeciw integralności terytorialnej lub politycznej Ukrainy, "chyba że w samoobronie lub w zgodzie z Karą Narodów Zjednoczonych". Właśnie dlatego Putin forsuje dziś pogląd o śmiertelnym zagrożeniu dla Rosjan na Krymie. Dzięki temu może potencjalnie działać w zgodzie ze swoją konstytucją, która zezwala na interwencje w obronie mniejszości narodowej poza granicami kraju. To oznacza, że potencjalnie takich miejsc jak Krym jest więcej. Litwa, Łotwa, Kazachstan to tylko kilka państw, które otwierają listę. Wszędzie tam Moskwa może w przyszłości zastosować wypróbowany manewr "obronny".