Zuzanna Ziemska: Elity pogardy
Akcja #metoo poruszyła miliony Polek. Mimo że feministyczne autorytety nie stanęły tym razem ramię w ramię z ofiarami. A niektóre wręcz się od nich odwróciły. A może właśnie dlatego. Pytanie, czy w ogóle ich jeszcze potrzebujemy?
Gwiazdy dawnego Hollywood miały być godne swojego miana. Odległe, niedostępne, przyciągające wzrok, błyszczące - dokładnie jak te na niebie. Nowe czasy zaowocowały nowym podejściem. Najwięksi próbują odgrywać "brata łatę", a superpopularne aktorki, jak Jennifer Lawrence, grają - także poza planem - zwykłe dziewczyny z sąsiedztwa. Możecie być tacy jak my, brzmi przekaz nowego Hollywood. Wystarczy, że się postaracie.
Ramię w ramię
To złudzenie dostępności, równości i braterstwa na co dzień tylko mami, ale czasem może okazać się prawdziwą siłą. Tak było z akcją #metoo. Oddolna inicjatywa, która niczym kula śnieżna przetoczyła się przez social media, po drodze nabierając masy i przy okazji "zgarniając" także znane twarze. Nagle okazało się, że problem molestowania seksualnego może dotyczyć równie dobrze urzędniczki z Poznania, kasjerki z Dusseldorfu, sklepowej z Paryża i nagradzanej Oscarami aktorki. Wydawało się, że ofiary nareszcie przemówiły jednym głosem i nie sposób ich podzielić.
Sytuacja idealna dla feministek, chcących przecież równości ponad podziałami, prawda? Czy mogły dostać lepszy prezent, by sprowokować merytoryczną dyskusję, prowadzącą ostatecznie do realnych zmian? Otóż nawet jeśli takowa szansa była, to szerokim łukiem ominęła Polskę.
Atrakcyjne i cała reszta
Oczywiście gwiazdy różnego kalibru, także i u nas, nie omieszkały wypowiedzieć się na temat akcji. Chociażby Edyta Herbuś, błysnęła sprowadzając #metoo do problemu wyłącznie atrakcyjnych kobiet, które mogą zostać wytrącone ze strefy komfortu przez seksistowskie żarciki.
Jak poczuły się ofiary molestowania, możemy się tylko domyślić. I mieć nadzieję, że - podobnie jak wielu internautów, pokiwały jedynie głowami z politowaniem. Nie pierwszy raz, i nie ostatni, kiedy wypowiedzi celebrytów zasługują wyłącznie na taką reakcję.
Gorzej, kiedy politowania godne są także wypowiedzi tych, od których teoretycznie mielibyśmy prawo oczekiwać bardziej wyważonych sądów. Którzy odbierani są często jako głos polskiego feminizmu i to głos donośny - trafiający tam, gdzie trafiać trzeba, uderzający w czułe punkty patriarchatu i mogący wpływać na realne zmiany. Krótko mówiąc, głos autorytetów. Bo tym razem autorytety postawiły prywatę nad ideę.
Mikroprzypowieść o k...
Przypomnijmy sprawę jedynie dla porządku, bo huczy o niej od jakiegoś czasu cała Polska. Pan pisarz Janusz Rudnicki, o siedzących w kawiarni kobietach miał powiedzieć do kolegi: "k... już są". Jedną z kobiet była dziennikarka "Wysokich Obcasów", która całą historię przytoczyła później w wywiadzie. Sam pisarz najpierw próbował całą sprawę zbagatelizować, mówiąc że na pewno musiała to być po prostu taka mikroprzypowieść. Pamiętajmy to słowo - ponoć pozwala bezkarnie obrażać bliźniego. Dawniej myślałam, że to po prostu chamstwo, ale najwyraźniej nie po drodze mi ze środkami literackimi. Trudno. Potem jednak chcąc-nie chcąc wystosował "przeprosiny", będące znakomitym przykładem, jak przepraszając obrażać. "K... już są”, miało być po prostu żartem, niezrozumiałym dla dziennikarki, która - ku zdziwieniu pisarza, nie okazała się jednym z grona "samych swoich", których obrażać najwyraźniej można do woli.
I faktycznie, szybko odezwały się głosy wsparcia - co ciekawe, wsparcia nie dla obrażonej dziennikarki, ale dla samego Rudnickiego. Jej problem usiłowano zbagatelizować, a z niej samej zrobić osobę skłonną do przesady i pozbawioną poczucia humoru. Co ważne, głosy te pochodziły między innymi od osób zaangażowanych w działalność feministyczną, ba! uznawanych za feministyczne autorytety. Całą sprawę pięknie opisał Marcin Makowski, dosłownie cytując prawdziwe perełki z peanów na cześć rzekomego humoru i sympatycznego przecież w gruncie rzeczy sposobu bycia Rudnickiego. I w zasadzie nie byłoby tu już nic do dodania, gdyby i główni bohaterowie postanowili na tym zakończyć.
Spadkobierczynie idei
Kazimiera Szczuka rozpędziła się jednak w obronie Rudnickiego tak dalece, że choć dym powoli zaczął opadać, postanowiła uderzyć ponownie. Na łamach Krytyki Politycznej nadal poucza polskie kobiety jak być feministkami prawdziwymi. Spadkobierczyniami tego, o co walczyły prababki. Grzmi, że obrażona przez Rudnickiego dziennikarka podała jego nazwisko dopiero pod koniec wywiadu, nakłoniona przez rozmówczynię. W efekcie "wyszło tak, jakby to mama wyciągnęła od dziewczynki nazwisko kolegi, który ją brzydko przezywał. Albo gorzej jeszcze". Ach, więc mamy winną! Skarżypytę! Brzydką dziewczynkę! Fe!
Jaki wniosek ma wyciągnąć z tej wypowiedzi urzędniczka z Poznania, kasjerka z Dusseldorfu, sklepowa z Paryża? To nie ty decydujesz, co faktycznie cię obraża. To nie ty decydujesz, kiedy i komu opowiesz o problemie. To nie ty jesteś autorytetem, miałaś tylko głupie złudzenie równości z oscarową aktorką i warszawską feministką.
Czy nie podważa to sensu całej akcji #metoo? Owszem. Ale tego Szczuce mało, bo dodatkowo pisze o tym, że ho, ho! W Ameryce to mówiono o gwałtach, a nasza polska, ubożuchna akcja zaowocowała tylko taką pseudoaferką (krzywdzącą ach! niewinnych, "kozły ofiarne", czyli Rudnickiego i jego "samych swoich"). "Góra która urodziła mysz" - pointuje Szczuka.
Znak "stop"
Co z tego może zrozumieć dziewczyna nieśmiało rozważająca, czy nie opisać swojej historii? Dla niej to wyraźny znak stop! Konieczność oczekiwania, aż z dalekiej Warszawy dobiegnie ją głos pani feministki i łaskawie objaśni, przeciw komu można pyskować, w jakiej formie i stylu, ale też co i kto może ją obrażać, a co i kto absolutnie nie. Ta dziewczyna zrozumie też, że zajętym paniom z Warszawy niczym poniżej gwałtu nie należy zawracać głowy, doprawdy. A w ogóle to powinna wracać za biurko, za ladę, za kasę i zza nich się nie wychylać z jakąś własną, oddolną akcją.,
Ile takich dziewczyn, ile kobiet powstrzymało to przed napisaniem o wujku łapiącym za pośladki czy szefie słynącym z nieprzyzwoitych żartów? Ciężko powiedzieć. Ale też i nie sądzę, żeby kogokolwiek z elit to autentycznie obchodziło. Przecież plebs, ze swoim żenującym gustem i brakiem obycia nie jest godzien uwagi.
Półanalfabeci i panie
Nie, nie ma ani jednej członkini elit, która faktycznie wyartykułowałaby takie wnioski. Ale co jakiś czas, spod tej powłoczki feminizmu przebija się czyjaś wyższość, być może nawet nieuświadomiona. Znakomity przykład dała feminizująca pisarka Gretkowska w swoim słynnym wpisie na Facebooku, recenzującym sesję Majdanów i obrażającym przy okazji sporą część Polaków.
Dostaje się chociażby ochroniarzowi: "Głupia, w poszukiwaniu sielanki wyprowadziłam się na wieś. Za żywopłotem, w porannej mgle hasały konie. Jednak ziemię zaorano pod strzeżone osiedle - żali się pisarka. - Pilnuje go ubrany w liberię munduru zalkoholizowany półanalfabeta ze szczerbatym uśmiechem. Podnosi wjazdowy szlaban bełkocząc usłużnie". Nie wiem, gdzie mieszka pani Gretkowska i obym nigdy nie została jej sąsiadką. Byłam natomiast mieszkanką kilku strzeżonych osiedli, kilka innych odwiedzałam. Nikt tam nie bełkotał usłużnie, nie miałam też podstaw, by posądzać pracowników ochrony o analfabetyzm czy alkoholizm. Przypuszczam, że tak jest i w tym przypadku, choć jak widać polscy pisarze mają przywilej obrażania każdego, kto nie jest "samym swoim". W drugą stronę to nie działa.
Dalej Gretkowska gładko przechodzi do kobiet: "Polki zapatrzone we współczesne oleodruki biorą kredyty na botoks. Na Gombrowiczowską mordę wypełnioną frazesami o lepszym świecie, 'którego jesteśmy warte'. Facetom łatwiej. Oni mogą zmienić sobie osobowość za 40 zł od butelki, albo i taniej". Majdana i Rozenek w sesyjnej stylizacji przyrównuje zaś do szatniarza i sprzątaczki - jak można zrozumieć z kontekstu - alegorii złego gustu.
Ach ta męka elit obcujących z tym straszliwym ludem, który złośliwie buduje sobie osiedla tuż obok i naraża na estetyczny szok feminizujące literatki. Ach te zawody - ochroniarz, szatniarz, sprzątaczka - takie hańbiące. A fe - idźcie sobie być plebsem gdzie indziej.
Ironia w natarciu
Ruch #metoo nigdy by nie powstał, gdyby zwykłe kobiety czekały na inicjatywę feministycznych autorytetów. Trudno na lepiej czy gorzej skrywanej pogardzie budować feministyczną jedność. Ale jest nadal nadzieja. Być może uda im się zainicjować ruchy oparte na ironii.
Tak było w przypadku dziennikarki Katarzyny Grygi, która w swoim felietonie zaryzykowała między innymi karkołomną tezę, że osoby "mające dresscode" po prostu nie mogą sobie pozwolić na porzucenie samochodu na rzecz komunikacji zbiorowej. Internet szybko wyśmiał tę tezę, pojawiły się m.in. zdjęcia brytyjskiej królowej w metrze. Przede wszystkim jednak pojawiła się przezabawna, ale i edukacyjna akcja, której twarzą został literat Jacek Dehnel (jeden z tych, którzy pokazują, że jednak talent może iść w parze z klasą).
Bardzo szybko do zabawy włączyli się inni Warszawiacy, wrzucając zdjęcia z hasztagiem #DressCode_wMetrze, a przy okazji robiąc stołecznej komunikacji wyjątkową przysługę i darmową reklamę.
I być może w tym szaleństwie jest metoda? Może tak właśnie należy reagować także na teksty Gretkowskiej czy Szczuki? W ten pokrętny sposób feministyczne publicystki znów porwą lud na barykady. Inaczej może być trudno. Chyba że faktycznie będzie się do tego ludu przemawiać jak równy do równego. Bez wyzwisk w stylu Rudnickiego, bez pouczania w stylu Szczuki, bez alegorii Gretkowskiej.
Zuzanna Ziemska dla WP Opinii