Żakowski: "Jaka wojna?" (Opinia)
Idzie wojna. Nie wojna światowa. Nawet nie międzypaństwowa. Domowa. Konkretnie - religijna. Uniknąć jej raczej się już nie da. I nie wiem, czy warto próbować. Może im szybciej wybuchnie i szybciej się skończy, tym dla nas wszystkich lepiej?
Inni mają to dawno za sobą. Niemcy, Brytyjczycy, Skandynawowie zaliczyli ją w czasach reformacji. Francuzi, Amerykanie, Włosi - w epoce Oświecenia. Hiszpanie, Rosjanie, Meksykanie, Chińczycy czy Turcy - w pierwszej połowie XX w. Nam udawało się dotąd omijać tę wojnę dość szerokim łukiem. Dzięki temu uniknęliśmy okrucieństw i okropności towarzyszących wojnom religijnym. Starsi mają za co Bogu dziękować. Ale młodsi mają prawo mieć żal do starszych pokoleń, że zwaliły to na nich.
Obiektywnie to, że udało nam się wojny religijnej tak długo unikać, jest pewnie korzystne. Bo postęp cywilizacyjny sprawia, że stają się one coraz mniej okrutne. Dziś w Europie trudno już sobie wyobrazić "wyrzynanie do nogi" innowierców albo skazywanie na śmierć za ateizm. Nawet więzienie za wiarę lub niewiarę jest trudne do wyobrażenia. W Polsce więzienie za wyrażanie wiary lub niewiary jest jeszcze teoretycznie możliwe w przypadku, gdyby wyraz czyjejś wiary lub niewiary inni uznali za obrazę ich wierzeń.
Takie teoretyczne ryzyko dzieli jednak cywilizacyjny kosmos od rzezi Albigensów czy Nocy Św. Bartłomieja, nie mówiąc o Wojnie Trzydziestoletniej, która kosztowała życie połowy ludności w wielu krajach Rzeszy. Historycznie pod znakiem krzyża Europejczycy wymordowali dużo więcej ludzi niż pod jakimkolwiek innym. Polacy mieli szczęście, doświadczając takiego okrucieństwa w bardzo małych dawkach.
Zburzyć, żeby budować?
Odsuwając wybuch wojny religijnej o kilka stuleci, Polska zrobiła niekwestionowany interes. Cena unikania wojny i podtrzymywanego przez wiele pokoleń pokoju religijnego staje się jednak coraz większa, bo blokuje nam dostęp do nowoczesności. Nie udało nam się przecież ewolucyjnie ustanowić nowoczesnych relacji między kościołem i państwem; religią i społeczeństwem; wiarą i ludzkim życiem.
A bez tego jeszcze trudniejsza staje się demokracja, bardziej niesprawne i kruche jest państwo, gospodarka gorzej się rozwija, bardziej zagrożona jest praworządność i wolność. Bo historycznie zachodnie rządy prawa są owocem wojen religijnych odsuwających kościoły od tronów i trony od sądów. To zwykle po okropieństwach wojen religijnych społeczeństwa szukają gwarancji bezpieczeństwa w prawie stanowionym mocą kompromisu budowanego za powszechną zgodą i stosowanym wedle czytelnych reguł.
Brzmi to dość ponuro, ale sądząc z historycznych doświadczeń europejskich społeczeństw, zbudowanie nowoczesnego demokratycznego porządku może być niemożliwe bez radykalnego przełomu, którego formą jest taka czy inna wojna religijna. Trudno jest wskazać państwo, w którym by się to udało.
Teoretycznie to nie powinien być problem. Przecież jesteśmy ludźmi rozumnymi i wydaje nam się, że umiemy wyciągać racjonalne wnioski z doświadczenia innych. Nie wkładamy na przykład głowy pod gilotynę, żeby się przekonać, czy po dekapitacji nie będzie nam się lepiej żyło. Podobnie powinniśmy rozumieć, że wraz z nowoczesnością konieczna staje się zmiana relacji między władzą duchowną a świecką, oraz między wiarą a życiem społecznym. I teoretycznie wszyscy to rozumiemy.
Nikt na przykład dziś nie zaproponuje, żeby w przypadku śmierci prezydenta jego urząd chwilowo sprawował Prymas. I formalnie nikt nie kwestionuje nowoczesnej zasady rozdziału kościoła od państwa. Nominalnie jesteśmy nawet tak bardzo nowocześni, że deklarujemy równouprawnienie kościołów i wyznań. Ale deklaracje to jedno, a praktyka to całkiem co innego. Bo wiedzieć to jedno, a wierzyć i wdrażać to drugie i trzecie.
Okupowali nas innowiercy
Na pytanie, dlaczego w Polsce - inaczej niż w większości państw zachodnich - nigdy nie doszło do nowoczesnej wojny religijnej i laickiego przełomu, możliwe są trzy odpowiedzi.
Po pierwsze łatwo zauważyć, że w Polsce silniejsza jest więź religijna (poczucie przynależności do wspólnoty kościelno-narodowej), niż wiara religijna (czyli osobista relacja z Bogiem oparta na zasadach ustalonych przez Kościół). Na przykład dużo więcej osób chodzi do kościoła, niż wierzy w to, czego Kościół uczy - choćby o zmartwychwstaniu lub miłości bliźniego.
Można powiedzieć, że - na tle innych społeczeństw - Polacy nie bardzo przejmują się ideami. Wiary dotyczy to w podobnym stopniu jak filozofii czy ideologii. Nasz ideowy (religijny) chłód w praktyce przyjmuje formę "tolerancji", która faktycznie wyraża obojętność. Skoro zaś dla większości z nas idee (w tym religijne) nie są specjalnie ważne, a więź jest bardzo istotna, to pokusa radykalizowania dzielącego nas sporu (wojny) religijnego jest raczej niewielka. Zwłaszcza w porównaniu ze społeczeństwami bardziej skłonnymi do różnych fanatyzmów.
Po drugie, nie mieliśmy swojej wojny religijnej, bo trudno było sobie wyobrazić wojnę między Polakami, gdy wszyscy wspólnie tak czy inaczej cierpieliśmy pod obcym jarzmem. Zwłaszcza że w dużym stopniu było to jarzmo innowierców. Pod rozbiorami katolicyzm zlał się z polskością i tak w zasadzie zostało do 1989 r. A w III RP Kościół stał się ważnym współtwórcą odbudowy i stabilizowania państwa, więc też niewielu było zainteresowanych ograniczaniem jego potężnej pozycji u tronu.
To pozwoliło na relatywny religijny spokój w okresie transformacji i konsolidacji nowego demokratyczno-kapitalistycznego porządku. Nawet jeżeli duża część społeczeństwa spierała się z kościołem instytucjonalnym i z katolickimi fundamentalistami np. o prawa reprodukcyjne albo podatki Kościoła, to zdecydowana większość polityków szła zwykle kościołowi na rękę, by nie stać się celem politycznej krucjaty lub odnosiła się do kościelnych oczekiwań z szacunkiem ze względu na historyczne zasługi kościoła.
Po trzecie, łagodny polski charakter i brak oparcia Kościoła w silnej władzy świeckiej sprawiał, że polski katolicyzm był zwykle mało opresyjny. Księża częściej się dostosowywali do lokalnych zwyczajów, niż coś próbowali narzucać. Raczej wtapiali się w swojską lokalną kulturę i jej obyczajowość. A w zamian korzystali z podobnej tolerancji wobec własnych słabości - na przykład obyczajowych.
Ludowy katolicyzm akceptował proboszcza żyjącego z kobietą i niewylewającego za kołnierz, jeśli tylko nie wymagał on zbyt wiele od innych. O tym m.in. jest "Klątwa" Wyspiańskiego, która zainspirowała Olivera Frljića do stworzenia słynnego spektaklu w "Teatrze Powszechnym".
Kościól nie jest już redutą niezależności
Teraz to wszystko pękło. Zderzony z falą zachodnich wpływów polski katolicyzm doktrynalnie się zradykalizował. Oparcie w państwie, które daje mu PiS, sprawiło, że aktywność kościoła stała się bardziej opresyjna, niż kiedykolwiek wcześniej. Obce jarzmo znikło, więc konflikt polsko-polski stał się dopuszczalny. Demokracja stworzyła podziały, w których kościół wbrew własnym interesom, staną po jednej ze stron.
Pokolenie III RP nie zna już Kościoła jako reduty polskiej niezależności, a duża jego część zna Kościół jako instytucję tworzącą rozmaite opresje od przedszkola i szkoły po politykę, kulturę i media. Wreszcie, pojawienie się kultury mediów społecznościowych przyniosło wzrost krytycyzmu wobec wszelkich elit - także religijnych - więc księża, a zwłaszcza biskupi, stali się przedmiotem wzmożonej krytycznej oceny podobnie jak profesorowie, sędziowie, lekarze.
To otworzyło drogę do skandali seksualnych (nie tylko pedofilskich), na których wybuch, wciąż jeszcze feudalna kultura polskiego katolicyzmu wyraźnie nie jest gotowa, co widać choćby po reakcjach na "Kler" Smarzowskiego, na ruch ofiar księży pedofili, na wystąpienie Leszka Jażdżewskiego, czy na film braci Sekielskich.
Gdy znikły historyczne bariery, droga do wojny religijnej została otwarta. Na razie jest to głównie wojna elit. I dobrze. Dopóki elity są w stanie prowadzić tę wojnę na słowa i symbole, możemy bezpiecznie posuwać się do przodu w stronę bardziej nowoczesnego porządku. Bananowa wojna o wolność artystyczną nie jest niczym strasznym, choć może irytować. Głupoty na Grobie Pańskim aranżowanym przez prowincjonalnego proboszcza są przykre, ale nie są same w sobie groźne. Aureola MB z tęczy może kogoś drażnić, ale sama w sobie Polsce nie zagrozi.
Problem zaczyna się, kiedy jedna ze stron zimnej wojny na symbole i słowa zaczyna odpowiadać przemocą państwową lub prywatną. Na przykład, gdy policja zatrzymuje Elżbietę Podleśną za rozlepianie plakatów z tęczową Matką Boską albo gdy fundamentalistyczny łobuz razi gazem kobietę rozlepiającą maryjne wlepki z tęczą. Bo przemoc łatwo układa się w spirale, które trudno przerwać.
Przedsmak państwa wyznaniowego
Nie twierdzę, że to jest koniec świata. Nie wiem nawet, czy to nie jest dialektycznie dobre. Dialektycznie w tym sensie, że przecież jeśli chcemy, by Polska stała się krajem nowoczesnym, praworządnym, demokratycznym, racjonalnym, zamożnym, zapewne musimy - jak wiele społeczeństw na przestrzeni wieków - poczuć choćby przedsmak tego, czym grozi państwo wyznaniowe, sojusz tronu z ołtarzem, wiara w wyższość "prawa naturalnego" nad prawem stanowionym, uprzywilejowanie religii i kościoła.
Ten przedsmak zaczynamy czuć. Może dzięki temu, za jakiś czas uda nam się umiarkowanym kosztem kulturowo przeskoczyć mur dzielący pozostałości feudalnego kościoła od zachodniego modelu nowoczesności. Im prędzej, tym lepiej.