Wcześniejsze wybory? Na razie to science-fiction, Kaczyński pamięta klęskę z 2007 roku
Prawo i Sprawiedliwość stanęło w obliczu pierwszego od wyborów kryzysu politycznego. Władze partii, zaskoczone wetem Andrzeja Dudy, od kilku godzin naradzają się w centrali. Czy rozważają scenariusz wcześniejszych wyborów? Na razie to science-fiction. Szansa, że PiS ugra więcej, niż w 2015 roku jest nikła, a ryzyko nieoczekiwanej porażki, jak w 2007 roku, duże.
Andrzej Duda gwałtownie wypowiedział posłuszeństwo wobec swojego obozu politycznego, wetując dwie kluczowe ustawy. Bo odrzucenie zmian w sądownictwie ma dużo cięższy kaliber niż zawetowana kilka dni temu ustawa o Regionalnych Izbach Obrachunkowych. Stąd w centrali PiS na Nowogrodzkiej kilkugodzinna narada z udziałem premier Beaty Szydło, wicepremierów i ministrów. Do tego delegacja, którą Jarosław Kaczyński wysłał do Pałacu Prezydenckiego.
Wśród publicystów i komentatorów zaczyna krążyć temat wcześniejszych wyborów. Ale jednak trudno sobie to wyobrazić, i to z wielu powodów. Po pierwsze na razie PiS ma większość w Sejmie i nie ma problemu z przegłosowywaniem większości ustaw. Wybory w 2007 roku zostały rozpisane dlatego, że koalicja PiS-LPR-Samoobrona się kruszyła i istniała groźba powstania mniejszościowego rządu.
Po drugie nie ma żadnej pewności, że PiS udałoby się zwiększyć stan posiadania. Większość zdolna do przełamywania prezydenckich wet wydaje się być poza zasięgiem nie tylko dla samego PiS, ale też dla koalicji PiS-Kukiz '15. Może być wręcz odwrotnie, czyli PiS mogłoby stracić na wcześniejszych wyborach. Wszak jesienią 2015 roku mocno skorzystało na tym, że do Sejmu nie weszła lewica.
Po trzecie Jarosław Kaczyński ma fenomenalnie dobrą pamięć, a rok 2007 zajmuje w niej ważne miejsce. Wówczas wcześniejsze wybory wydawały się być optymalnym rozwiązaniem. I w części prognoza się sprawdziła, bo PiS dostało więcej głosów, niż w 2005 roku. Ale prezes nie przewidział, że jego największy konkurent, czyli PO, dostanie jeszcze więcej.
Po czwarte wybory to zawsze niebezpieczeństwo, że ktoś urośnie. W 2015 roku to był Paweł Kukiz i jego ruch. Teraz to mógłby być mityczny już "polski Macron". Ale nie jest też pewne, że obóz PiS przetrwałby w niezmienionym składzie. W 2006 roku Kaczyńskiego przed doprowadzeniem do wyborów powstrzymała obawa przed zbytnim wzmocnieniem pozycji Kazimierza Marcinkiewicza. Teraz Duda mógłby wspierać Jarosława Gowina, którego w PiS poważnie się obawiają
Jarosławowi Kaczyńskiemu wygodnie jest straszyć wcześniejszymi wyborami, bo to wpływa mobilizująco na jego posłów. Każdy boi się, że przy układaniu nowych list straci pozycję albo w ogóle z nich wypadnie. Dlatego prezes PiS będzie utrzymywał ten stan niepewności. Ale nic więcej.