Rafał Woś: PiS antyBalcerowiczem? Tanie przechwałki!
Uwaga, uwaga! Na rynku pojawiły się podróbki modnej w tym sezonie pigułki o nazwie "antyBalcerowicz". Uprasza się odbiorców, by zachować wobec nich daleko idącą ostrożność. Twórcy tego preparatu - politycy Prawa i Sprawiedliwości - przez lata sami brali czynny udział w produkcji i utwierdzaniu Balcerowiczowskiego monopolu - pisze Rafał Woś dla Wirtualnej Polski.
"Musimy odrzucić nieszczęsne koncepcje szkodnika Balcerowicza" - mówił kilka dni temu Jarosław Kaczyński. Polityk jak to polityk. Mówić musi wiele. Obowiązkiem świadomych obywateli jest jednak przepuszczanie tych słów przez filtr krytycznego myślenia. A jest co analizować.
Zacznijmy od zarzutów chronologicznie najstarszych. Czy pamiętają Państwo, skąd na stanowisku wicepremiera i realizatora koncepcji terapii szokowej wziął się Leszek Balcerowicz? Jeśli nie, to może przypomnę. Otóż po wyborach 4 czerwca 1989 doszło do pamiętnego odwrócenia sojuszy. Satelickie ZSL i SD "zbuntowały się" przeciwko PZPR-owi i wsparły koncepcję premiera "solidarnościowego". Premierem tym został Tadeusz Mazowiecki i to jego otoczenie sięgnęło po szykującego się do wyjazdu na zagraniczne stypendium Balcerowicza. W tych warunkach doszło do zasadniczej zmiany filozofii przemian ekonomicznych w Polsce. Zamiast wynegocjowanego przy okrągłym stole modelu ewolucyjnego, zdecydowano się na skok na główkę, którego twarzą stał się właśnie Balcerowicz.
A kto stał za koncepcją "odwrócenia sojuszy"? Otóż, nie kto inny, jak... Jarosław Kaczyński, pełniący wtedy rolę kluczowego generała lidera "S" Lecha Wałęsy. Innymi słowy: to lider PiS stworzył ramy do tego, by na politycznym firmamencie zajaśniała gwiazda mało znanego wówczas wolnorynkowego radykała Balcerowicza. Oczywiście, zbyt daleko idących wniosków wyciągać stąd nie należy. Każdy z aktorów grał wtedy jeszcze w zupełnie innym kostiumie i w oparciu o inny scenariusz: było jeszcze przed wojną na górze i przed dramatycznym zerwaniem Kaczyńskich z Wałęsą etc. Słychać jednak sporą fałszywą nutę, gdy Jarosław Kaczyński tak łatwo rozdziela polityczną odpowiedzialność za przeróżne patologie transformacji - o swojej w ich współtworzeniu odpowiedzialności bardzo łatwo jednak zapominając.
Zarzut numer dwa jest już poważniejszy. W pierwszym tomie ciekawej (choć niestety pisanej na kolanach) biografii Lecha Kaczyńskiego (autorstwa m.in. Sławomira Cenckiewicza) czytamy, że pod koniec roku 1990 późniejszy prezydent RP dostał propozycję wejścia do gabinetu Jana Krzysztofa Bieleckiego w charakterze "antyBalcerowicza". Zgodnie z formułowanym już wówczas (niestety tylko werbalnie) przekonaniem Lecha Wałęsy, że za autorem polskiej terapii szokowej powinien iść drugi wicepremier łagodzący jego niszczycielski wpływ na gospodarkę oraz społeczeństwo. Kaczyńscy (chyba można uznać, że nie była to decyzja samego Lecha) jednak odmówili. Podobno dlatego, że nie widzieli szans realizacji tego zadania. W polityce (zwłaszcza w momentach tak kluczowych jak polska transformacja) liczy się jednak nie tylko to, co się zrobiło. Rozliczone winny być również zaniechania oraz utracone możliwości wpłynięcia na rozwój wypadków. To ważne w kontekście dzisiejszej próby rozgrywania przez PiS tamtej symboliki. Bo jeżeli
Kaczyński mówi dziś, że będzie "odrzucał dziedzictwo szkodnika Balcerowicza", to uzasadnione jest pytanie: dlaczego nie wykorzystał świetnej okazji, by działać, gdy mleko się rozlewało? Dlaczego, gdy nastał rząd Olszewskiego (w którym to rozdaniu Kaczyński był ważny, choć nie omnipotentny), nie sformułowano wyraźnej kontrstrategii wobec planu Balcerowicza? Czy aby nie było tak, że tworząca go prawica (w tym Kaczyński) interesowała się wówczas innymi sprawami (lustracja) i nie umiała budować trwałej większości osłaniającej ich plany? A resort finansów obsadziła najpierw przypadkowym wyciągniętym wprost z uczelni Karolem Lutkowskim, a potem liberalnym Andrzejem Olechowskim? W tym miejscu trzeba przypomnieć, że pierwszą kontrbalcerowiczowską strategię ekonomiczną sformułował Grzegorz Kołodko z SLD. Moim zdaniem nie była to propozycja wystarczająca (ani nawet szczególnie lewicowa). Ale na tle ekonomicznej pustki w dorobku partii Kaczyńskiego lśni jak brylant.
Trzeci zarzut to oczywiście lata 2005-2007. Tu już wątpliwości nie ma żadnych. Kaczyńscy po latach politycznej wegetacji dochodzą wreszcie do upragnionej władzy. Tylko, że zamiast korygować kurs "szkodnika Balcerowicza" oni go... prześcigają. To były wszak czasy importowanej z PO Zyty Gilowskiej, realizującej najbardziej liberalny program gospodarczy od czasów Mieczysława Wilczka. Podatki dla najbogatszych zostają wówczas w Polsce obniżone. Znika trzecia stawka PIT oraz podatek spadkowy. To PiS zaczyna też szerzyć straszliwą ideologię „taniego państwa”. Która (twórczo rozwinięta przez pierwszy rząd Tuska) zaowocuje wkrótce plagą outsourcingu i uśmieciowienia usług publicznych. To od tamtej pory sądy czy administracja zaczną oszczędzać na pracownikach sprzątających oraz ochroniarzach. Pisałem o tym tu. To tam tkwią przyczyny, że w Polsce ludzie będą zarabiać po 4-5 złotych za godzinę. Oczywiście bez urlopu i
ubezpieczenia. Tu premier Jarosław Kaczyński odpowiedzialności z siebie już nie zrzuci. To on dał bowiem w gospodarce kompletnie wolną rękę swojej pani wicepremier. Sam zajął się zaś obszarami, które go najwyraźniej najbardziej w polityce interesują. A gospodarka do nich najwyraźniej nie należy.
I wreszcie zarzut numer cztery. On dopiero nabiera kształtu. Słychać go jednak coraz częściej od tych, którzy na gospodarcze obietnice PiS-u roku 2015 patrzyli ze sporą nadzieją. Widząc w nich przejaw nowoczesnego myślenia o gospodarce i przełamania neoliberalnej opowieści, że się nie da, a politycy to generalnie powinni się trzymać od gospodarki z daleka. Z tej perspektywy PiS od momentu przejęcia władzy zachowuje się jak człowiek siedzący na gałęzi i jednocześnie ją zawzięcie piłujący. I tak jest od samego początku. Po co PiS tworzy w kampanii wizerunek partii odpowiedzialnej, a jednocześnie Kaczyński ogłasza, że imigranci roznoszą choroby? Cóż z tego, że politycy prawicy mówią głośno o przywracaniu godności pracownikowi, skoro zaraz potem ktoś z tej samej partii (to Jarosław Kaczyński, to znów Andrzej Duda) dzieli Polaków na gorsze i lepsze sorty. Cóż z tego, że PiS dostrzega potrzebę prowadzenia przez kraj taki jak Polska bardziej suwerennej polityki ekonomicznej, skoro zaraz potem słychać ze środka
rządu Beaty Szydło, że TTIP to szansa. Czemu wreszcie z jednej strony pisany jest ambitny i propaństwowy Plan Morawieckiego, a z drugiej następuje skok na instytucje (Trybunał, sądy, zawłaszczenie mediów), czego efektem musi być spadek zaufania do państwa po stronie obywateli oraz prywatnego kapitału, który ma być w ten plan wprzęgnięty.
Wszystkie te sprzeczności tworzą tło. A na tym tle deklaracje o nowej "pobalcerowiczowskiej epoce" zdają się być tylko tanimi przechwałkami. Zwykłą fanfaronadą, która każe z rezerwą patrzeć na to, czy partia Kaczyńskiego przejdzie kiedykolwiek od słusznych diagnoz do skutecznego naprawiania patologii III RP.
*Rafał Woś dla Wirtualnej Polski*
Rafał Woś - publicysta "Polityki", autor "Dziecięcej choroby liberalizmu", laureat nagrody Fikusa i Grand Press Economy.