Przerwany lot premiera

Co takiego się stało, że Kazimierz Marcinkiewicz, najpopularniejszy polityk w Polsce, musiał oddać tekę premiera? I to nawet nie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę?

10.07.2006 | aktual.: 10.07.2006 13:50

Owszem, Jan Rokita zdążył już tydzień wcześniej ogłosić, że wyrok na Marcinkiewicza został podpisany, na premiera nosem kręcił Andrzej Lepper. A w ostatnich dniach aż gęsto było od spekulacji dotyczących jego konfliktu z Jarosławem Kaczyńskim. Lider PiS otwarcie krytykował premiera za decyzje kadrowe, ba, parlamentarzyści PiS głośno narzekali, że niewiele mogą w rządzie załatwić, że między klubem poselskim a Kancelarią Premiera „nie ma komunikacji”. Tylko że nie musiało to niczego oznaczać – taki jest urok polityki, że między ośrodkami władzy iskrzy, inaczej być nie może, ale mądrzy politycy potrafią te napięcia rozładowywać. Tym razem tak się nie stało. Dlaczego?

Samobój Kaczyńskich

Pytanie jest tym bardziej zasadne, że patrząc na polską politykę z pewnego dystansu, dymisja Marcinkiewicza jest dla PiS strzałem do własnej bramki. To przecież premier, a nie Jarosław Kaczyński był twarzą PiS, ciągnął tę partię w sondażach. Marcinkiewicz z wielkim wyczuciem prezentował się w mediach, zręcznie zbierając punkty. Tańczył na studniówce, grał w piłkę, pomagał ratownikom. Było w tym więcej aktorstwa i public relations niż rzetelnego warsztatu władzy, ale ludziom to się podobało. Marcinkiewicz był więc naturalnym kandydatem na lokomotywę PiS w jesiennych wyborach samorządowych. Dymisjonując go, Kaczyńscy zrezygnowali z jednej z najsilniejszych kart, jakie mieli w rękach. Ale to nie koniec strat. Odejście Marcinkiewicza, nagłe, w niejasnych okolicznościach, nieuchronnie przełoży się na wizerunek PiS i samych Kaczyńskich. Oto bowiem nagle Polacy zobaczyli, że PiS nie jest zwartą armią maszerującą od sukcesu do sukcesu, tylko partią taką jak inne, kłótliwą, podzieloną na frakcje. Adam Bielan, jeden z
młodych wilczków PiS, opisując SLD w ostatnich latach i toczące się na lewicy gry personalne, mówił, że jest to walka buldogów pod dywanem. W PiS czegoś takiego miało nie być. I nagle publiczność zobaczyła, że jest. I że walka jest jeszcze bardziej zażarta. I że Kaczyńscy generują chaos i polityczne bijatyki. Są nieobliczalni.

Partyjniactwo to jeden z najgorszych stempli politycznych w Polsce, a właśnie taki stempel PiS i Kaczyńscy sobie zafundowali. A dodatkowo Jarosław Kaczyński wzmocnił w społeczeństwie swój wizerunek polityka makiawelicznego, ścinającego potencjalnych konkurentów. Cóż więc takiego musiało się stać, że Jarosław Kaczyński gotów był ponieść te wszystkie straty, byle tylko zdymisjonować Marcinkiewicza?

Strategia prezesa

Na decyzję prezesa PiS złożyło się najpewniej kilka czynników. Po pierwsze, wyraźnie widać, że źle się czuł w drugiej linii, że jest to polityk z temperamentem, przypominający pod tym względem Leszka Millera, w sposób naturalny będzie zatem pchał się przed kamery, będzie się rwał, by tłumaczyć swoje racje. Kwestią czasu było więc, kiedy dojdzie do wniosku, że premier zderzak nie jest mu potrzebny. Po drugie, musiała go drażnić niezależność Marcinkiewicza i jego wybijanie się na niepodległość. Premier zawsze pilnie baczył, by nie skąpić komplementów prezesowi, ale przecież robił swoje. I w ciągu ośmiu miesięcy wielokrotnie wszedł w spór – i merytoryczny, i personalny – z prezesem. Marcinkiewicz z Kaczyńskim spieralisię o obsadę stanowiska ministra skarbu, ministra finansów, ministra spraw zagranicznych. A także szefa PZU. We wszystkich przypadkach premier przegrał. A jego ostatni mały sukces – mianowanie ministrem finansów Pawła Wojciechowskiego – okazał się pyrrusowym zwycięstwem. Kaczyński w tym zwarciu
reprezentował interesy aparatu własnej partii, żądnego stanowisk, no i koalicjantów – Giertycha i Leppera, którzy wciąż powtarzają, że im się należy. Marcinkiewicz starał się te apetyty powściągać. Nawet za cenę awantur z posłami PiS czy Lepperem. Kaczyński stając więc przed wyborem między swoją partią (w której premier nie jest postacią popularną) a premierem, wybrał partię. Przyszło mu to tym łatwiej, że widział, jak Marcinkiewicz, zawsze schodząc z linii ciosu, buduje swoją pozycję. I wiedział, że za parę tygodni ruszy kampania samorządowa, a wówczas premier będzie nie do ruszenia. De facto więc Kaczyński miał ostatni moment na odsunięcie Marcinkiewicza. Bo kolejną okazję miałby dopiero po wyborach samorządowych, pod koniec listopada. A do tego czasu Marcinkiewicz, wiedząc, że jest nie do ruszenia, mógłby bardzo poważnie rozbudować swoje wpływy.

Gra premiera

Dymisja to dla Marcinkiewicza nie nowina. On wie, że jak złoży się rezygnację w odpowiednim momencie, można na tym tylko zyskać. Tak było w czasach rządu Buzka, gdy był sekretarzem stanu w Kancelarii Premiera. Wówczas podał się do dymisji na znak protestu przeciwko rosnącym wpływom Teresy Kamińskiej. I w ten sposób umiejętnie przeskoczył z łódki AWS do łódki z napisem PiS.

Obserwując ostatnie dni, śmiało można postawić tezę, że premier nie palił się do składania rezygnacji, ale był gotów ją złożyć. Kalkulacja była tu oczywista – cały polityczny PR Marcinkiewicza powoli się wypalał, pewnie starczyłby na kampanię samorządową, ale po jej zakończeniu byłby politykiem bardziej poobijanym, o mniejszym poparciu, niż jest. Więc lepiej odejść w glorii człowieka sukcesu niż zużytego zderzaka.

Charakterystyczna jest tu sekwencja wydarzeń w piątek, 7 lipca – wizytę w Chorwacji premier odwołał w ostatniej chwili, widać było, że niemal do końca usiłował odwrócić bieg wydarzeń. Ale widać też było, że jest pewna granica, której nie przekroczy. I nie przekroczył. Spotykając się zaś z Donaldem Tuskiem, dał szerokiej publiczności czytelny sygnał: jestem tym z PiS-owców, którzy wolą współpracę z PO niż z Samoobroną.

W ten sposób Marcinkiewicz zaczął budować swoją pozycję jako alternatywnego wobec Jarosława Kaczyńskiego lidera polskiej prawicy. Jeżeli nie da się zepchnąć do cienia, na margines, to taką pozycję ma w sposób naturalny. I gdy Jarosław Kaczyński, a wraz z nim PiS, zacznie ponosić porażki, tracić na popularności – oczy polityków prawicy skierują się w stronę byłego premiera. Jako tego, który przyjdzie i uratuje.

Odchodząc z rządu, Marcinkiewicz paradoksalnie stał się najpoważniejszym rywalem Kaczyńskiego. A także... Donalda Tuska. Bo z tej trójki sympatycy PO i PiS najłatwiej zaakceptowaliby właśnie jego. Co dalej?

Jarosław Kaczyński, biorąc posadę premiera, nie będzie miał wielkiego pola manewru. Będzie musiał w ciągu kilku tygodni pokazać, że zmiana na stanowisku szefa rządu miała sens, że było warto.

A pokazać może w jedyny sposób – ucieczką do przodu. Proklamowaniem drugiego etapu „moralnej rewolucji”. I rozdawaniem prezentów. Na pewno będzie chciał zaspokoić apetyty działaczy PiS. To im rzucone zostaną posady, których mniej lub bardziej skutecznie bronił premier. Swoje dostaną także koalicjanci, z Andrzejem Lepperem na czele. Widać zresztą, że Kaczyński rozumie się z szefem Samoobrony coraz lepiej, coraz łatwiej przychodzi im współpraca. Jak na dłoni widzimy więc prawdziwego zwycięzcę piątkowego przesilenia.

Szeroka publiczność dostanie pewnie to, co najbardziej lubi – oskarżenia, procesy. Patrząc zresztą na działania prezesa PiS, nie sposób nie snuć analogii do lat 1990-1993.

To przecież wtedy prezydentowi Wałęsie rzucił rękawicę popularny premier. To wtedy Jarosław Kaczyński głosił hasła przyspieszenia, dekomunizacji, oczyszczenia, m.in. jako najlepszej metody na pacyfikowanie i kanalizowanie nastrojów społecznych. Dziś, w roku 2006, jest najwyraźniej do tej metody prowadzenia polityki przywiązany.

Czy mu się uda?

Raczej nie. Kaczyński nie ma doświadczenia w pracy rządowej. Ma też cechy, które mogą się okazać przeszkodą – jest zbyt porywczy, nieufny, nie ma poczucia ładu korporacyjnego, woli wokół siebie dworaków niż fachowców. Łatwo ulega złym podszeptom. Przy okazji – to także może być jeden z powodów jego konfliktu z Marcinkiewiczem.

Poza tym jest politykiem niepopularnym, źle komunikującym się z mediami. Łatwo więc może się okazać, że stoi sam przeciwko wszystkim. Także swoim niedawnym podwładnym. Ale teraz gra va banque. Jak to on.

Robert Walenciak

Zobacz także
Komentarze (0)