Przed nami wielka niewiadoma
Czy w niedzielę powtórzy się rekord oddanych głosów? Choć przewidywanie frekwencji przypomina wróżenie z fusów, większość politologów przyznaje, że dziś wyborcy nie są tak zmobilizowani jak cztery lata temu, gdy do urn poszło ponad 53% Polaków.
07.10.2011 | aktual.: 07.10.2011 09:56
Głosowanie to wyzwanie! Sprawdź się w grze wyborczej
Według sondażu CBOS, udział w zbliżających się wyborach deklaruje 61% badanych. Doświadczenie pokazuje jednak, że deklaracje dotyczące uczestnictwa w wyborach znacznie różnią się od naszych faktycznych zachowań. Przed wyborami w 2007 roku udział w głosowaniu zapowiadało prawie 71% ankietowanych, podczas gdy faktyczna frekwencja wyniosła 17% mniej. Teraz CBOS, opierając się na analizie wcześniejszych wyborów, przewiduje, że 9 października do urn wybierze się prawdopodobnie około 40% uprawnionych. Jeśli wyliczenia te by się potwierdziły, wynik przypominałby ten z 2005 roku. W zwycięskich dla Prawa i Sprawiedliwości wyborach w głosowaniu udział wzięło 40,5% Polaków. Była to najniższa frekwencja po 1989 roku.
Polacy mówią "stop"
Za rezygnacją 60% społeczeństwa z możliwości decydowania o przyszłych rządach, obok całkowitej dyskredytacji rządu Sojuszu Lewicy Demokratycznej - partia zanotowała spadek z 41% uzyskanych w wyborach z 2001 roku do poziomu 11,3% - stało niezadowolenie z całego politycznego establishmentu. Prawie dwie trzecie Polaków zasygnalizowało odrzucenie wszystkich partii politycznych. W takiej sytuacji sukces Prawa i Sprawiedliwości (partia otrzymała 27%) trudno przypisywać jego własnej popularności. Partia Jarosława Kaczyńskiego jawiła się jako jedyna alternatywa wobec polityki dotychczasowego rządu, który w pamięci większości społeczeństwa zapisał się niekorzystnymi cięciami społecznymi, 20-procentowym bezrobociem oraz aferami korupcyjnymi. Prawo i Sprawiedliwość skutecznie postawiło w kampanii na aspekt społeczny, czym zyskało przewagę nad Platformą Obywatelską.
Dr Agnieszka Kasińska-Metryka z Uniwersytetu im. Jana Kochanowskiego w Kielcach tłumaczy, że frekwencja w Polsce przeważnie oscyluje wokół 40%. - Jest to efekt naszej kultury politycznej oraz braku wzorców, do których moglibyśmy się odnieść. Po części jest to również dziedzictwo czasów PRL, gdy obywatele czuli się biernymi uczestnikami systemu politycznego - niezależnie ile osób poszło wówczas do urn, wiadomo było, że frekwencja zawsze wyniesie powyżej 90% - mówi dr Kasińska-Metryka. Politolog szacuje, że 9 października do lokali wyborczych wybierze się ok. 40-45% Polaków.
Mobilizacja przeciwko IV RP
Większych niespodzianek nie spodziewa się również dr Rafał Chwedoruk, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego. Jego zdaniem nie powinniśmy oczekiwać żadnych skrajności, a frekwencja będzie oscylowała wokół 45-48%. W opinii eksperta nie ma żadnych przesłanek, by spodziewać się powtórki z wyborów z 2007 roku, gdy do urn poszło 53,8% Polaków - najwięcej od czasów transformacji. Platformie Obywatelskiej skutecznie udało się wówczas przestraszyć wyborców wizją kontynuacji rządów partii braci Kaczyńskich. - W 2007 roku emocje negatywne zmobilizowały młody elektorat, to było głosowanie przeciwko IV RP - przyznaje dr Kasińska-Metryka.
Dużą rolę odegrała wówczas drapieżna kampania z pamiętnymi spotami "mordo ty moja", którymi PiS dawał sygnał, że w dalszym ciągu skupi się na walce z układem, konferencją prasową szefa CBA Mariusza Kamińskiego i zapłakaną posłanką PO Beatą Sawicką. Później część polityków PiS sama przyznała, że tego rodzaju działania paradoksalnie mogły przesądzić o ich wyborczej porażce. Nie ulega jednak wątpliwości, że silne emocje, które towarzyszyły kampanii sprzed czterech lat, zaowocowały rekordową frekwencją.
Komu potrzebna wysoka frekwencja
W obecnej dość nijakiej kampanii nie ma tak dużego napięcia, które mogłoby podziałać na wyborców mobilizująco. Większy wpływ na decyzję o głosowaniu mogą mieć sondaże, szczególnie te dające obu największym partiom minimalną różnicę. Badania wskazujące, że PiS i PO idą łeb w łeb, skłoniły partię Donalda Tuska do stworzenia kontrowersyjnego spotu "Oni pójdą na wybory. A Ty?". Pokazuje on przeplatankę scen z przepychanek wokół krzyża ustawionego po katastrofie smoleńskiej na Krakowskim Przedmieściu oraz zamieszek kibiców na stadionie.
Film oburzył polityków SLD, którzy twierdzą, że jest to powrót do retoryki podziałów i straszenia Polaków. Szef sztabu Sojuszu zaapelował nawet do premiera o wycofanie spotu z telewizji. Dr Chwedoruk przyznaje, że Platforma ze wszystkich sił stara się zmobilizować swoich wyborców - przede wszystkim tych z dużych miast (w mniejszych miejscowościach, czy na wsi taki przekaz brzmi dość abstrakcyjnie) - w najprostszy sposób, poprzez strach.
Część ekspertów twierdzi, że niska frekwencja, poniżej 50%, będzie korzystna dla PiS i SLD, ponieważ partie te mają największy żelazny elektorat. W przypadku partii Jarosława Kaczyńskiego wskazują na to badania, dowodem na istnienie stałych zwolenników Sojuszu są wyniki kolejnych wyborów. Dr Chwedoruk zaznacza jednak, że teza ta nie jest niepodważalna. Wystarczy bowiem przypomnieć wybory do Parlamentu Europejskiego, w których przy frekwencji rzędu 24% wygrała Platforma, uzyskując najlepszy rezultat w swojej historii - zdobyła 25 z 50 mandatów. Z drugiej strony nie ulega wątpliwości, że beneficjentem wysokiej frekwencji w pierwszej turze wyborów prezydenckich w 2010 roku wcale nie był kandydat PO Bronisław Komorowski, ale Jarosław Kaczyński i Grzegorz Napieralski.
Tłumy wyniosą Palikota?
Wysoka frekwencja nie musi więc wcale oznaczać sukcesu Platformy. Tym bardziej, że jej elektorat uległ rozproszeniu, pewna grupa wyborców najprawdopodobniej odpłynie do Janusza Palikota. To właśnie partia byłego posła PO może najbardziej skorzystać na tłumach przy urnach. - Jego wyborcy to w przeważającej części osoby nie interesujące się na co dzień polityką, głosujące sytuacyjnie, podejmujące decyzję w ostatniej chwili - wyjaśnia dr Chwedoruk.
Rozmówca Wirtualnej Polski zwraca uwagę, że w realiach kryzysu, wielkiej niestabilności i dużych emocji wysoka frekwencja może oznaczać obecność przy urnach osób bardzo sfrustrowanych, nieznających mechanizmów demokratycznych. Może to skutkować różnego rodzaju ekstrawagancjami nie zawsze dobrymi dla demokracji. - Tacy wyborcy mogą wynieść ruchy polityczne znikąd, z absurdalnym programem, bez struktur, za to z demonicznymi wręcz hasłami. Tak wyglądała Europa doby wielkiego kryzysu lat międzywojnia - przypomina ekspert, uspokajając jednocześnie, że dziś w krajach Europy Zachodniej zyskują przede wszystkim ugrupowania demokratyczne.
Lepiej więcej czy bardziej świadomie?
Doświadczenie pokazuje, że wysoka frekwencja nie zawsze przekłada się na jakość demokracji. Dr Kasińska-Metryka podkreśla, że politolodzy od zawsze zadają sobie pytanie, co jest lepsze - większa liczba wyborców politycznie niezorientowanych, czy mniejsza grupa głosujących, za to uczestnicząca na co dzień w systemie politycznym. Dr Jarosław Flis z Uniwersytetu Jagiellońskiego ma wątpliwości, czy niska frekwencja przekłada się na większą racjonalność. Przyznaje jednak, że takie decyzje są na pewno głębsze, zarówno intelektualnie, jak i emocjonalnie. Wynikają z dłuższych przemyśleń, ale również silnych uczuć.
Z obserwacji CBOS-u wynika, że im większe zainteresowanie wyborami, tym wyższa frekwencja. Ponieważ obecna kampania nie należała do zbyt emocjonujących, nie powinniśmy więc spodziewać się, by w niedzielę Polacy szturmowali lokale wyborcze. Wynika to także z wciąż niewielkiego zainteresowania naszego społeczeństwa bieżącą polityką. Na frekwencji może się również odcisnąć kryzys gospodarczy, który powoli dociera także do Polski. Politolodzy przyznają, że pierwszą reakcją na ubożenie społeczeństwa jest absencja wyborcza. Dr Flis zwraca uwagę na jeszcze jedną ważną kwestię, mianowicie udział w głosowaniu elektoratu wiejskiego. - Jak pokazały wybory samorządowe, jest to olbrzymi rezerwuar potencjalnych głosów. Pytanie tylko, czy uda się tych wyborców zmobilizować do wyborów ogólnopolskich? Do tej pory średnio to wychodziło - mówi politolog.
Wyborcza ruletka
Dr Flis przyznaje, że próba przewidzenia frekwencji przypomina grę w ruletkę. Nie ma żadnego wzoru, który mógłby wskazywać jakiś trend. Tym bardziej, że o tym, czy ktoś pójdzie zagłosować czy nie, potrafią zdecydować tak błahe czynniki, jak pogoda w dniu wyborów.
- Nie chcę patrzeć w przyszłość, bo chcę być częścią przyszłości. Dlatego pójdę głosować, bo nie robię tego dla polityków, tylko dla siebie. Decydujmy sami, jak mają wyglądać kolejne lata - mówi w spocie zachęcającym do pójścia do urn wyborczych piosenkarka Monika Brodka. Ilu Polaków przekona? Okaże się już w niedzielę.
Paulina Piekarska, Wirtualna Polska