Wmawiają nam, że żyjemy w bogatym kraju i powtarzają, że jeśli tylko będziemy wystarczająco ciężko pracować, to osiągniemy sukces - mówi Sebastián. Jest jednym z milionów Chilijczyków, którzy od tygodni trzęsą "oazą Ameryki Południowej".
"Nie chcemy więcej AFP!" (odpowiednik polskiego OFE), "To nie my jesteśmy przeciwko systemowi, to system jest przeciwko nam", "Neoliberalizm narodził się i umrze w Chile!" – te hasła powracają niczym refrenem w okrzykach protestujących. Słychać je codziennie od pustynnej północy po południowe krańce mroźnej Patagonii.
Protesty wybuchły w połowie października i na razie nic nie zapowiada ich bliskiego finału. Kraj uważany za najstabilniejszy w Ameryce Południowej zaskoczył wszystkich, wzniecając potężną społeczną rewolucję.
"Chile despertó!" ("Chile obudziło się!") – głosi jedno z haseł powtarzanych w ostatnich tygodniach. Chile przebudziło się ze snu i zaczęło walczyć o swoje prawa.
Rada ministra: Wstań wcześniej, zapłacisz mniej
Niewykluczone, że najbardziej zaskoczoną osobą w kraju był sam prezydent Chile Sebastián Piñera. Jeszcze na krótko przed wybuchem protestów nie ukrywał dumy ze swoich osiągnięć.
W połowie listopada w Santiago miał odbyć się prestiżowy szczyt państw APEC, a na początku grudnia – szczyt COP25.
Piñera z satysfakcją zapowiadał te wydarzenia pod koniec września w Nowym Jorku podczas Światowego Forum Ekonomicznego. Przemowę uzupełniał uwagami o chilijskim dobrobycie, a wkrótce potem, na początku października, powtórzył tę optymistyczną ocenę w jednym z państwowych programów telewizyjnych.
- Chile jest prawdziwą oazą Ameryki Południowej - mówił z przyklejonym do twarzy uśmiechem. - Na tle całego regionu, wstrząsanego co chwilę konfliktami i kryzysami, jesteśmy państwem o wyjątkowo stabilnej demokracji i prężnym rozwoju.
Wygląda jednak na to, że nie wszyscy jego rodacy mieli podobne zdanie. Pierwsze demonstracje zaczęły się zaledwie parę dni później. Rozpoczęli licealiści, którzy blokowali perony na stacjach metra i masowo przeskakiwali przez bramki, unikając płacenia za przejazd.
Była to reakcja na kolejne w ciągu kilku ostatnich lat zapowiadane podwyżki biletów, które i tak należą do najdroższych w regionie. A ponieważ w Chile nie ma biletów okresowych, to miesięczne koszty komunikacji miejskiej są tu podobne do tych w Berlinie czy Wiedniu.
Jeśli zaś przyjrzymy się tutejszym zarobkom, to ciężko mówić o zachodnioeuropejskim standardzie: ponad 14 proc. Chilijczyków żyje poniżej progu ubóstwa. Pensja minimalna wynosi ok. 300 tys. pesos (ok. 1400 zł), a 60 proc. ludności zarabia nie więcej niż 500 tys. pesos (ok. 2400 zł). Miesięczne, podstawowe koszty życia są zaś nieproporcjonalnie wysokie – średnio o 25 proc. większe od tych np. w Polsce.
Chile jest ekonomicznym tygrysem Ameryki Południowej, ale tylko dla wybranych.
Czyli dla ok. 5 proc. społeczeństwa, kumulującego w swoich rękach 80 proc. państwowego PKB. Idąc dalej tropem statystyk i zestawień, Chile jest jednym z kilkunastu najbardziej nierównych ekonomicznie krajów świata i trzecim najbardziej rozwarstwionym ekonomicznie państwem OECD.
Ludzie należący do elity finansowej często stanowią zarazem elitę polityczną (jak choćby sam prezydent, który jest jednym z najzamożniejszych Chilijczyków), a parlamentarzyści zarabiają tu nawet czterdzieści razy więcej, niż wynosi pensja minimalna.
Nic dziwnego, że przeciętni obywatele nie wytrzymali, gdy minister gospodarki Juan Andrés Fontaine poradził im, żeby wstawali godzinę wcześniej i zamiast jechać w godzinach szczytu (za transport płaci się wtedy więcej) wsiedli do metra przed 6:00 rano.
W połowie października demonstracje się nasiliły, wybuchły zamieszki. Mnożyły się kolejne napady na sklepy, pożary i zniszczenia. Santiago, a potem kolejne miasta – jak choćby Valparaíso, Temuco czy Concepción – zaczęły zmieniać się w prawdziwe pole bitwy.
Planowane podniesienie cen transportu było tylko kroplą, która przelała czarę goryczy. Jak zgodnie mówią dziś socjolodzy, Chile od lat było tak naprawdę tykającą bombą.
To kiedy wybuchnie, pozostawało kwestią czasu.
Brutalne przebudzenie
Potężne społeczne trzęsienie ziemi, jakie 18 października nawiedziło kraj i trwa do dziś, to wybuch głębokiej frustracji, która długo rosła i pęczniała. Eksplozja tłumionego gniewu, który wreszcie znalazł ujście.
Jak mówi mój znajomy Sebastián, dokumentalista, który od początku protestów bierze w nich udział, Chilijczykom chodzi nie tylko o wysokie koszty życia, nieprzystające do ich zarobków.
Teraz tak naprawdę chodzi już o wszystko:
- O nieodrobioną lekcję z 30 lat transformacji, przez którą nie zmieniło się tyle, ile powinno.
- O rozczarowanie poziomem skorumpowania polityczno-ekonomicznej oligarchii, którą od dekad stanowi garstka tych samych uprzywilejowanych rodzin.
- O brak sprawnej polityki społecznej, m.in. skrajnie sprywatyzowany system emerytalny (AFP), skazujący większość starszych osób na głodowe emerytury.
- O sprywatyzowany system edukacji, która jest niewyobrażalnie droga, o nieudolny system opieki zdrowotnej, którym rządzi lobby farmaceutyczne, dyktujące wysokie ceny leków.
Sebastián wyliczył to na jednym oddechu.
Ludzie zaczęli dość. Dość życia w kraju, w którym nawet woda jest sprywatyzowana. Dość życia w kraju, w którym ponad 75 proc. ludności codziennie się zadłuża, żeby wiązać koniec z końcem.
Jeśli wierzyć ostatnim badaniom socjologów z Universidad de Chile, to różnice w standardzie życia i miesięcznych zarobkach pomiędzy najuboższymi i najzamożniejszymi dzielnicami Santiago przypominają te pomiędzy Kongo i Norwegią.
Największy z dotychczasowych protestów odbył się 25 października w Santiago. Wzięło w nim udział ponad dwa miliony manifestantów. Towarzyszyła mu wzruszająca podniosłość i poczucie wspólnoty.
Poruszający był już sam widok demonstracji z lotu ptaka – gęsty, niekończący się las ludzi, trzymających nad sobą wielkie transparenty. Na jednym z nich pojawiło się hasło, które stało się kluczowe dla tych burzliwych dni: "Teraz, gdy wreszcie się spotkaliśmy, nie dajmy się rozdzielić!".
Ludzie z Placu Godności
– Jest środa, 20 listopada. Jeszcze niewiele ponad miesiąc temu myślałam: czas pędzi, za chwilę będzie koniec roku. Nadejdą święta, będę miała wreszcie parę dni wolnego. Trochę więcej czasu na nadrobienie zaległych lektur, spotkania z przyjaciółmi. Najbliższe miesiące i nadchodzący 2020 wydawały mi się po prostu niepozorną kontynuacją tego, co działo się dotąd. Miały stanowić naturalne następstwo wydarzeń w moim dotychczasowym życiu; wszystko wydawało się toczyć zwykłym rytmem i było pod kontrolą. A potem stało się to. Stało się Chile – mówi Camila.
To 35-letnia lekarka pochodząca z południa, od paru lat mieszkająca w Santiago. Jest jedną z tysięcy osób, które od półtora miesiąca wychodzą na ulice. Jedną z wielu, dla których protesty są ważne na wielu poziomach – zarówno jako gest obywatelskiego sprzeciwu, jak i doświadczenie poruszające osobiste struny.
W przypadku Camili jest to związane z losem jej rodziców, którzy musieli się zadłużyć i przez lata odmawiać sobie wiele, aby móc posłać ją na studia. Z losem licznych przyjaciół, którym się nie udało. Którzy zostali wypluci przez system na margines.
Na początku protestowała prawie codziennie. Teraz uczestniczy w demonstracjach nieco rzadziej, bo – jak przyznaje – to doświadczenie stało się dla niej już zbyt intensywne, zbyt wszechogarniające.
Poczuła, że musi złapać trochę dystansu, zająć się swoim życiem.
Ale wciąż co najmniej dwa razy w tygodniu stara się być na Plaza Italia. Nie wyobraża sobie, żeby mogło jej tam zabraknąć. Plac stanowi serce miasta i zarazem epicentrum protestów rozgrzewających kraj.
Pod koniec października otrzymał od Chilijczyków nową nazwę, pod którą widnieje już m.in. w aplikacji Google Maps. Słynny chilijski naukowiec, profesor astronomii José Maza przyznał, że nowe określenie powinno przylgnąć do tego miejsca na stałe, dla podkreślenia wagi aktualnych wydarzeń.
Brzmi ono "Plaza de la Dignidad". Po hiszpańsku: "Plac Godności".
Godność – to dziś jedno z kluczowych haseł powtarzanych przez protestujących. Pojawia się na transparentach, frontach kościołów, murach i pomnikach. Widnieje na wiacie zdewastowanego przystanku przy placu, napisane czerwono-czarną farbą na wielkim płótnie. "Nie chcemy waszej normalności. Będziemy walczyć, aż nie odzyskamy swojej godności".
Zdanie to nawiązuje do postulatu "powrotu do normalności" (czyli zakończenia protestów i zamieszek), o którym mówi rząd, który w celu uciszenia społecznych żądań zaczął proponować drobne reformy, m.in. te zwiększające emeryturę i obniżające ceny leków.
Według ludzi to jednak wciąż za mało.
- Chile potrzebuje zmian etycznych, a nie kosmetycznych - uważa Sebastián Lelio.
To jeden z najsłynniejszych Chilijczyków, nagrodzony w zeszłym roku Oscarem za "Fantastyczną kobietę" uznaną za najlepszy film nieanglojęzyczny.
W nagraniu nakręconym na potrzeby mediów społecznościowych mówi: "Nie zmarnujmy tak ważnego momentu historycznego, nie poddawajmy się! Tu nie wystarczy kilka drobnych reform. Potrzebne są głębokie zmiany strukturalne i systemowe".
Jedną z takich zmian, jakie pojawiły się na horyzoncie, jest zaproponowana przez rząd możliwość rozpisania nowej konstytucji – o ile tak zdecydują Chilijczycy w plebiscycie wyznaczonym na kwiecień.
Oznaczałoby to koniec obowiązywania aktualnej ustawy zasadniczej, która powstała jeszcze w 1980 roku i została stworzona przez ideologa reżimu Pinocheta, Jaime Guzmána. Podobnie jak eksperymentalny, skrajnie neoliberalny system ekonomiczny jest więc nieprzepracowanym spadkiem po czasach dyktatury.
Według niektórych Chilijczyków oznacza to szansę na nowe otwarcie. Według wielu ten gest nie jest jednak wystarczający. Tym bardziej że zmiana konstytucji nie pozwoli na spełnienie większości postulatów, bo wśród jej paragrafów prawie nie ma ani słowa o polityce społecznej.
Wiele osób pragnie bardziej radykalnego przełomu: dymisji prezydenta, głębszej wymiany środowiska politycznego. I powołania konstytuanty oddającej głos tym, do których należy rewolucja. Czyli samym Chilijczykom.
Nie jesteśmy na wojnie
Żądania dymisji Piñery powracają echem od samego początku protestów, który był zarazem początkiem wprowadzenia stanu wyjątkowego (jak się potem okazało: niezgodnego z prawem) i wyprowadzenia armii na ulice.
Dla wielu Chilijczyków, pamiętających doskonale rządy junty wojskowej, był to powrót traumy.
"Jesteśmy na wojnie z silnym wrogiem!"– orzekł wkrótce po wybuchu zamieszek prezydent. Zamiast podjęcia dialogu z demonstrantami, zaczął przemawiać militarnym językiem, wprowadził godzinę policyjną i oddał żołnierzom pełną swobodę działania.
W wielu przypadkach oznaczało to zielone światło dla kompletnie nieuzasadnionej przemocy.
– Nie sądziłam, że będę musiała jeszcze coś takiego w moim życiu przeżywać. Myślałam, że już mamy to za sobą. Ale 19 października rano, gdy wyszłam z domu i zobaczyłam wojskowych, poczułam się jak we wrześniu 1973 roku – mówi Susana, która w momencie zamachu stanu obalającego rządy Allende miała dziewiętnaście lat i zaczynała studia.
Teraz ma trójkę dzieci i dwójkę wnuków. To właśnie dla nich chodzi na protesty – żeby mieszkali w lepszym kraju niż ten, w którym przeżyła swoje dojrzałe życie.
Choć 29 października armię zastąpiła policja, to brutalne pacyfikowanie marszów nie ustało. Nad Placem Godności, podobnie jak na wielu innych placach całego Chile, gdzie gromadzą się demonstranci, powietrze od tygodni pachnie gazem pieprzowym i łzawiącym. Na ulicach warują opancerzone wozy policji i FF.EE. (policyjnych sił specjalnych), przypominające czołgi.
Jak sama parokrotnie się przekonałam na własnej skórze, policjanci wkraczają do akcji przy niemal każdym „podejrzanym” zgromadzeniu. Pacyfikują pokojowe manifestacje, nawet te kilkunastoosobowe. Rozpędzają gazem łzawiącym uczestników happeningów czy koncertów, nawet jeśli widzami są głównie rodziny z dziećmi.
Szacuje się, że tylko przez ostatnie cztery tygodnie doszło do ponad sześciu tysięcy aresztowań, ponad 1400 postrzeleń z broni palnej i ponad tysiąca przypadków znęcania się lub tortur.
Wśród 26 ofiar śmiertelnych co najmniej pięć osób zginęło z rąk mundurowych, reszta przypadków jest nadal objęta śledztwem.
Doszło do ponad 70 przypadków przemocy seksualnej i 280 przypadków bardzo ciężkich urazów lub utraty oczu za sprawą używanego przez policjantów, śrutu, gumowych kulek lub gazu łzawiącego.
Krwawiące oko stało się bolesnym symbolem chilijskiej rewolucji – liczba tego typu
urazów jest bezprecedensowa i niespotykana w demokratycznych krajach.
"Ofiarami mundurowych wielokrotnie stawali się nie tylko protestujący, ale też przypadkowi świadkowie manifestacji, a nawet lekarze i wolontariusze, niosący pomoc rannym" – donosi Amnesty International w raporcie z 21 listopada.
"Nie mówimy tu o jednorazowych przypadkach agresji, o pojedynczych funkcjonariuszach, którzy zachowywali się wyjątkowo brutalnie. Mowa o systemowej przemocy ze strony mundurowych. Niekontrolowanej i zupełnie nieproporcjonalnej do okoliczności. Żadne akty wandalizmu nie usprawiedliwiają tego poziomu represji. Policjanci powinni dbać o bezpieczeństwo protestujących, a nie karać ich za to, że wychodzą na ulice, domagają się swoich praw" – orzekła Erika Guevara Rosas, dyrektorka Amnesty International na Amerykę Łacińską.
Wyniki raportu nie zostały potraktowane przez rząd poważnie. Zostały opisane jako "nieodpowiedzialne" i "bezpodstawne", mimo że dokument stworzono na podstawie ponad stu pięćdziesięciu nagrań oraz kilkuset spotkań z ofiarami.
25 listopada senator z rządzącej centroprawicowej partii Odrodzenia Narodowego Andrés Allamand przyznał w wywiadzie, że potępia łamanie praw człowieka, ale czasem „jest ono nieuniknione, aby przywrócić porządek”.
W tym samym czasie prezydent złożył w kongresie projekt ustawy umożliwiającej wyprowadzenie żołnierzy na ulice bez konieczności wprowadzania stanu wyjątkowego.
Tego samego dnia kilka stacji stołecznego metra znów wypełniło się licealistami w swoich czarnych mundurkach, którzy zaczęli przeskakiwać bramki i blokować perony. Dokładnie tak, jak było na samym początku.
Choć demonstrujące masowo Chile nie jest teraz w regionie jedyne – jeszcze niedawno protestował Ekwador, parę tygodni temu na ulice wyszła Boliwia, a tydzień temu Kolumbia, to właśnie za sprawą prowodyrów demonstracji wydaje się na tym tle wyjątkowe.
Chilijska rewolucja należy do młodych – tych, którzy urodzili się już po upadku dyktatury i nie znają strachu, jaki dane było przeżyć ich dziadkom czy rodzicom.
"Nie jesteśmy na wojnie! Ale będziemy protestować dopóty, dopóki nie osiągniemy naszych celów" – powtarzają manifestanci. Wielu z nich ma nie więcej niż siedemnaście, osiemnaście lat.
Chilijska rewolucja jest też o tyle szczególna, że niezwykle brutalnie rozmontowuje mit, w który wierzyła cała Ameryka Południowa i sami Chilijczycy.
Mit "chilijskiego cudu" gospodarczego, wieszczonego przez neoliberalnych ekonomistów z Miltonem Friedmanem na czele. Mit kraju, któremu naprawdę się udało. Wygląda jednak na to, że nie do końca.