Prababcie Unii


Gdy niemal 300 lat temu negocjowano traktat w Utrechcie, pewien duchowny przedstawił wizję układu między państwami, który nazwał po prostu... Unią Europejską. I wcale nie był w swoim dziele nowatorem.

07.05.2008 | aktual.: 07.05.2008 11:20

Wiosną 1713 r. w Utrechcie podpisano traktat pokojowy pomiędzy Francją a Anglią, Holandią, Prusami, Portugalią i Sabaudią. Kolejne porozumienia podpisywano jeszcze przez dwa lata. Dobiegała kresu długa, niszczycielska wojna, u której źródeł leżała ambicja władcy najsilniejszego wówczas państwa zachodniego, aby zapewnić jednemu ze swych wnuków tron sąsiedniej Hiszpanii. Pozornie Ludwik XIV dopiął swego: jego wnuk objął ów tron, ale – po pierwsze – była to już Hiszpania pozbawiona części swych posiadłości, po drugie – Filip Burbon jako król hiszpański bynajmniej interesów starej ojczyzny nie brał pod uwagę. To jednak okazało się dopiero za lat kilka. Na razie za zagwarantowanie mu madryckiego tronu Francja zapłaciła utratą na rzecz Anglii części ziem w Ameryce Północnej i monopolu na lukratywny przywóz murzyńskich niewolników do hiszpańskich kolonii. Musiała też ostatecznie zadeklarować uznanie członków protestanckiego domu panującego Hanoweru za prawowitych dziedziców angielskiego tronu.

Ludwik XIV od lat głosił, że to miano przysługuje jego krewnym – Stuartom, odsuniętym w 1688 r. przez poddanych od władzy, i nie tracił nadziei, że z jego finansową i zbrojną pomocą odzyskają tron Anglii, a może i doprowadzą do jej rekatolicyzacji. Gdyby wszystkie ambicje Króla-Słońce się spełniły, Francja, Hiszpania i Anglia rządzone byłyby przez krewniaków; polityczne centrum Starego Świata znajdowałoby się wówczas w Wersalu.

Ale w czasie negocjacji utrechckich było oczywiste, że Wersal nie jest w stanie samodzielnie decydować o losach Europy. Po drugiej stronie kanału La Manche zamiast rządzonego przez katolickich krewnych lojalnego sprzymierzeńca, miała Francja coraz potężniejszego rywala. Na wschodzie tradycyjni przyjaciele Francji – Polska i Szwecja oraz imperium osmańskie – stanęli w obliczu rosnącego zagrożenia w postaci Rosji Piotra I. Podczas redagowania utrechckich traktatów stawało się jasne, biorąc pod uwagę sygnały z frontów tzw. wojny północnej, że o układzie sił w Europie współdecydować będzie mało znane zachodnim politykom państwo, co do którego nie było nawet pewności, czy można je za europejskie uznać.

Był to jeden z problemów, z jakim borykał się abbé de Saint-Pierre, przebywający w Utrechcie jako członek delegacji francuskiej. Jego rola polityczna była ograniczona – był tylko sekretarzem reprezentującego króla Francji Melchiora de Polignac. Postanowił jednak spróbować wpłynąć na losy Europy: niedługo po rozpoczęciu obrad kongresu utrechckiego, wiosną 1712 r., opublikował broszurę zawierającą propozycję stworzenia instytucji, która mogłaby zagwarantować stabilizację polityczną na kontynencie.

Nie było to pierwsze tego typu dzieło, jakie wyszło spod pióra Charles-Irénée Castel de Saint-Pierre, duchownego, potomka niebogatej normandzkiej szlachty. Już w 1708 r. napisał „Mémoire sur la reparation des chemins”, w którym wspomniał o możliwości ustanowienia stałej instytucji arbitrażowej rozwiązującej konflikty pomiędzy władcami, co zapewniłoby pokój i rozkwit handlu pomiędzy wszystkimi państwami. Do końca długiego życia (1658–1743) napisał jeszcze wiele podobnych broszur, których na ogół nie brano poważnie. Ten sam los czekał jego program ponadnarodowej instytucji, mającej gwarantować współpracę państw europejskich.

Pracował nad nim długo. Już w 1711 r. bratowa Ludwika XIV, która swego czasu zatrudniła go pro forma jako swego jałmużnika, pisała do swej niemieckiej krewnej: „Tworzy projekty za projektami, aby osiągnąć wieczny pokój; chce na ten temat napisać całą książkę. Oto jego pierwszy zeszyt; wątpię jednak, czy ukończy swe dzieło, drwią tu sobie z niego...”. Ukończył; po broszurce z 1712 r. w następnym roku wydał wersję rozwiniętą w dwóch tomach.

„Projekt uczynienia pokoju wiecznym w Europie” wyszedł w Utrechcie. W wizji autora miał on zostać Miastem Pokoju – siedzibą organizacji, którą abbé de Saint-Pierre nazwał po prostu... Unią Europejską. Do tego czasu wszystko obmyślił: listę członków, treść traktatów, jakie podpisywaliby kolejni zrzeszający się w organizacji suwereni, sankcje nakładane na łamiących zasady członkostwa, sposoby podejmowania decyzji i kryteria, jakie musieliby spełniać reprezentanci państw członkowskich. Opisał europejski parlament, który nazwał Stanami Generalnymi Europy lub po prostu Sejmem (Diette). Rozważył, jakie państwo ile powinno mieć w nim głosów i jaki wkład finansowy wnosić do budżetu organizacji. Uznał, że gwarantować pokój i spokój na kontynencie powinna armia złożona z kontyngentów państw członkowskich, interweniująca w przypadkach rebelii grożącej obaleniem prawomocnej władzy w którymkolwiek z nich, na mocy decyzji Zgromadzenia Ogólnego (Assemblée Générale).

Czy ten projekt był jego całkowicie oryginalnym pomysłem? W 1710 r. Anglik John Bellars pisał na temat możliwości utworzenia Parlamentu Europejskiego (Reasons for an European State), czerpiąc inspirację z wydanego jeszcze w 1693 r. tekstu Williama Penna. Nie wiadomo, czy abbé de Saint-Pierre znał prace anglosaskich autorów. Bardziej prawdopodobne, że przeczytał wydanego w 1623 r. w Paryżu „Nowego Kineasza”, książkę autorstwa mnicha Emeryka de la Crucé, zawierającą projekt jeszcze śmielszy: ustanowienia stałego zgromadzenia, w którym przedstawiciele władz wszystkich państw świata rozstrzygaliby zatargi międzypaństwowe drogą głosowania. Obradujące stale w Wenecji zgromadzenie zajmowałoby się jedynie sprawami konfliktów międzynarodowych, nie wtrącając się do polityki wewnętrznej żadnego z państw członkowskich, z jednym wyjątkiem: rebelii i grożącego chaosem osłabienia władzy w którymkolwiek z nich.

Podobieństwo koncepcji sugeruje, że Saint-Pierre znał dzieło uczonego mnicha. Zasadnicza różnica polegała na tym, że zgromadzenie proponowane przez Emeryka de la Crucé obejmować miało przedstawicieli wszystkich państw i gwarantować pokój na całym globie. Saint-Pierre, co prawda, w 1708 r. marzył o pokoju między wszystkimi narodami, ale już kilka lat potem myślał jedynie o Europie – zadanie miał więc trudniejsze niż poprzednik. Musiał zdecydować, czym jest cała Europa. W momencie, gdy kończono negocjować pokój utrechcki, wśród europejskich geografów nie było zgody co do tego, gdzie się właściwie Europa kończy.

Przez stulecia wierzono starożytnym, twierdzącym, że Europę od Azji oddziela Don (Thanais). W początkach XVIII w. zdawano sobie sprawę, że rzeczywistość jest bardziej złożona, że nie ma oczywistej granicy naturalnej między dwoma kontynentami. Cluverius w 1616 r. publikuje mapę, na której kreśli granicę po linii Donu, Wołgi, Kamy i Obu, ale wielu autorów waha się przed podzieleniem Rosji pomiędzy dwa kontynenty. Bretius w 1648 r. pisze o kontrowersjach pomiędzy tymi, co całą Moskowię radzi by umieścić wewnątrz Europy (łącznie z górami Kaukazu), i tymi, zdaniem których cała Moskowia leży w Azji.

Czy więc Rosja w czasach abbé de Saint-Pierre jest częścią kontynentu europejskiego, czy nie? Do tej pory nią nie była. Jeśli nawet leży częściowo w Europie, radykalnie różni się od państw leżących w całości na kontynencie. To samo dotyczyło imperium osmańskiego, w którego granicach znalazł się przecież znaczący fragment kontynentu europejskiego. Fizyczna obecność była mniej istotna niż odmienność religijna.

Nawet pacyfista Emeryk de la Crucé uważa muzułmanów za naturalnych wrogów świata chrześcijańskiego. A przecież jest pierwszym autorem, który wzywa do zaprowadzenia pokoju na całym świecie, pokoju każdego z każdym, po to po prostu, aby państwa inwestowały w drogi i edukację, zamiast w zbrojenia, aby ludzie doskonalili sztukę, zamiast sztuki zabijania. Do tej pory pokój w Europie był środkiem do celu, a celem była nieodmiennie zwycięska konfrontacja ze światem islamu.

Zwłaszcza we Francji, „najstarszej córze Kościoła”, dumnej z Karola Wielkiego. Nazywany przez współczesnych „rectorem ludu chrześcijańskiego i namiestnikiem Chrystusa”, potrafił narzucić przeróżnym ludom zamieszkującym ziemię o nieznanych jeszcze do końca konturach swą władzę, a czasem – jak w przypadku Sasów – i władzę, i chrześcijaństwo.

Potem pojawia się Ludwik IX (panował w latach 1226–1270), pogromca nie tylko albigensów, ale i wódz VII krucjaty (1248 r.) oraz wyprawy do Afryki Północnej, której celem było opanowanie Tunisu, atak na Egipt i poprawa doli tamtejszych chrześcijan. Został on – jako Ludwik Święty – kanonizowany w 1297 r. Było to oznaką chwilowej poprawy stosunków pomiędzy jego wnukiem Filipem IV Pięknym a papieżem Bonifacym VIII. Ten król Francji, który był w stanie nakazać porwanie papieża i zniszczyć potężny zakon templariuszy, daleki był od średniowiecznego ideału chrześcijańskiego władcy, ale widział siebie w roli przywódcy katolickiej Europy. Jego doradca, normandzki prawnik Pierre du Bois (lub Dubois, ok. 1255–1321 r.) w traktacie „O odzyskaniu Ziemi Świętej” nawoływał do utworzenia rady władców, dzięki której mogliby oni rozwiązywać swoje spory. Rada miałaby przysłużyć się prestiżowi króla Francji, który odgrywałby w niej wiodącą rolę, ale przede wszystkim umożliwiłaby skoncentrowanie się europejsko-chrześcijańskich
monarchów na przygotowywaniu kolejnej krucjaty.

Półtora wieku później Antoine Marini z Grenoble, francuski dyplomata czynny na dworze Jerzego z Podiebradów, ma udział w nakreśleniu planu koalicji europejskich władców, mającej służyć zapewnieniu pokoju na kontynencie i umożliwić wspólną ekspedycję przeciwko muzułmanom. Nie do końca wiadomo, czy idee koalicji i krucjaty były autorstwa króla, czy też dyplomaty; nie przekonały one zresztą wystarczającej liczby suwerenów. Jakie zresztą szanse miałaby nowa krucjata w starciu z armiami Mehmeda Zdobywcy, który właśnie przeniósł swą stolicę do zdobytego w 1453 r. Konstantynopola?

Wnuk Mehmeda Zdobywcy, Selim I, pokonał Persję w 1514 r. i w ciągu paru lat przyłączył do swego państwa Syrię, Egipt, Palestynę i Arabię. Niemal wszystkie ziemie zamieszkane przez wyznawców islamu i znacząca część tych, na których żyli chrześcijanie prawosławni oraz członkowie małych wschodnich Kościołów, znalazły się pod panowaniem jednego władcy. Sytuacja była nieporównywalna z epoką pierwszych wypraw krzyżowych, kiedy to mapa Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej zawierała liczne organizmy polityczne, w tym cesarstwo bizantyjskie i rozmaite muzułmańskie państwa, których wzajemne swary i rywalizacja ułatwiały krzyżowcom zadanie, którym nie była przecież obrona chrześcijańskiej Europy przed islamem.

Przez chwilę wydawało się, że chrześcijańskie potęgi są jednak w stanie złączyć swe siły w obliczu tak wielkiego niebezpieczeństwa, jakim było rozpostarte na trzech kontynentach muzułmańskie imperium. Jesienią 1518 r., z inicjatywy króla Anglii Henryka VIII i jego kanclerza Wolseya, podpisano w Londynie porozumienie stanowiące, że cesarz Maksymilian, król Hiszpanii Karol, król Francji Franciszek I i, oczywiście, król Anglii, pozyskawszy wsparcie ze strony państw włoskich, Węgier, Hanzy, Portugalii, Szkocji, Danii i kantonów szwajcarskich, zaatakują osmańską potęgę.

Obraz świata wydawał się prosty i klarowny: po jednej stronie muzułmańskie supermocarstwo, po drugiej zjednoczona chrześcijańska Europa. Niegdyś, mówiąc o pożądanej jedności świata chrześcijańskiego, trapiono się schizmą i niechęcią milionów prawosławnych do powrotu na łono Kościoła rzymskiego, ale tryumfy Turka sprawiły, że niemal zniknęli oni z oczu Europejczykom; wypadło z map Bizancjum, kontakty z małymi Kościołami bliskowschodnimi zamarły. Rosja tak długo znajdowała się pod władzą tatarską, że mało kto, myśląc o chrześcijańskiej Europie, wspomina o poddanych moskiewskich książąt.

Traktat londyński nie stał się zaczątkiem nowej ery w dziejach Europy. Już rok później, podczas wyborów cesarza niemieckiego, główni sygnatariusze okazali się rywalami, a następnie wrogami. Tron cesarski przeszedł w ręce Habsburga Karola V i rozpoczęła się zaciekła, wieloletnia rywalizacja o wpływy w Europie pomiędzy nim a jednym z przegranych kandydatów Franciszkiem I.

Zjednoczona chrześcijańska Europa była już więc niemożliwa, ale Leon X jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie docenił siły argumentów Marcina Lutra i głębi kryzysu, w jakim znajdował się wówczas świat katolicki. Potem Klemens VII odmówił Henrykowi VIII przeprowadzenia rozwodu z Katarzyną Aragońską, co drogo go kosztowało: w ciągu dekady Anglia odrzuciła zwierzchnictwo papieża nad swym duchowieństwem. Wreszcie wojska cesarza, katolickie i protestanckie w 1527 r. złupiły Rzym.

Nic nie mogło być wymowniejszym symbolem ostatecznego końca jedności chrześcijańskiej Europy. Może tylko osmańska flota, współpracująca z siłami arcychrześcijańskiego króla Francji przeciwko flocie arcykatolickiej Hiszpanii.

Mimo wszystko wizja monarchów europejskich, łączących siły w walce z muzułmanami, powraca w następnym stuleciu razem z kolejnym planem zagwarantowania trwałego pokoju na całym kontynencie. François de la Noue wydaje w 1587 r. „Discours politiques et militaires”, zawierającą projekt traktatu, jaki powinni zawrzeć władcy chrześcijańskiej Europy w celu skoncentrowania wysiłków w walce z Turkami. Uważny obserwator dostrzegłby w owym momencie, że od czasów Sulejmana Wspaniałego (panował w latach 1520–1566) imperium sułtanów nie jest już tym, co dawniej – ale w 1587 r. państwo osmańskie wciąż było potężne, a zachodnia Europa wciąż pogrążona w konfliktach pomiędzy najsilniejszymi państwami. Hiszpańska Niezwyciężona Armada gotowała się właśnie do ataku na Anglię, a królowie Francji z dogasającej dynastii Walezjuszy walczyli z własnymi niekatolickimi poddanymi. Kiedy ze sceny zniknęła i Armada, i Walezjusze, gdy ucichły wojny religijne, pojawił się kolejny plan zapewnienia Europie pokoju.

Tym razem jego autorem był mąż stanu: Maximilien de Béthune, diuk Sully, prawa ręka Henryka IV. Oficjalnie plan powstał w umyśle samego króla i został zaakceptowany z entuzjazmem przez Elżbietę I. Tak przynajmniej twierdził Sully w wydanej w 1638 r. książce („Mémoires...”), zawierającej to, co autor nazwie Wielkim Planem, Grand Dessein, czyli nakreśloną z wielkim rozmachem i małą dozą realizmu wizję zaprowadzenia ładu i trwałego pokoju w Europie. Niewykluczone, że Sully czytał dzieło Emeryka de la Crucé i uznał słuszność jego argumentów, iż same dwustronne traktaty nie gwarantują pokoju, w związku z czym potrzeba trybunału, gdzie rozstrzygano by konflikty międzypaństwowe. Sully również uważał taką ponadnarodową instytucję za pożądaną, pacyfistyczne ideały mnicha były mu jednak obce. Crucé wywodził, iż należy w imię pokoju odrzucić wszelkie roszczenia terytorialne i zaakceptować na zawsze aktualne granice, ale chciał pokoju jako dobra najwyższego. Sully natomiast pragnął równowagi sił, dzięki której Europa
wolna byłaby zarówno od wojen, jak i od obecności muzułmanów. Zaprzestawszy walk między sobą, europejskie państwa mogłyby zdobyć się na wyparcie Turków z Bałkanów – taki był przynajmniej koronny oficjalny argument. Nieoficjalnie, być może, chodziło przede wszystkim o osłabienie potęgi Habsburgów.

Sully za idealną uznał Europę podzieloną na 15 państw – o ustroju monarchicznym, demokratycznym lub arystokratycznym – katolickich, luterańskich i kalwińskich. Najlepiej, aby nie różniły się one pomiędzy sobą pod względem siły wojskowej i politycznej, dzięki czemu mogłyby negocjować na stopie partnerskiej. Robiłyby to w ramach Wielkiej Rady (Grand Conseil), gdzie każde państwo miałoby po czterech reprezentantów. Wielka Rada utworzyłaby międzynarodowe siły zbrojne dzięki dostarczonym przez poszczególne państwa kontyngentom i raz na zawsze wyrzuciłaby siły muzułmańskie z Bałkanów.

Sully nie chciał widzieć w nowożytnej Europie rosyjskich „bałwochwalców i schizmatyków”, ale to było w czasach wojen religijnych, kiedy kohabitacja katolików i protestantów była wystarczająco wielkim problemem, aby dodawać kolejną zmienną. Przy tym za czasów Henryka IV jeszcze można było postrzegać Rosję jako krainę daleką, obcą kulturalnie, nie będącą ani partnerem handlowym, ani sojusznikiem, ani zagrożeniem dla zachodniej Europy. W końcowej fazie rządów Króla-Słońce sytuacja była już inna i mało kto zdawał sobie z tego sprawę jaśniej niż negocjujący warunki pokoju w Utrechcie. Zmienił się rozkład sił na kontynencie: dwie stare potęgi, Francja i Hiszpania, nie mogły już aspirować do hegemonii w Europie, na Zachodzie szybko rosła w siłę Anglia, na Wschodzie jeszcze szybciej Rosja Piotra.

Kreśląc swój plan Saint-Pierre wziął i to pod uwagę. „Uznałem za stosowne i nawet konieczne dla spokoju i bezpieczeństwa (...), aby dać carowi możliwość wejścia do Unii” – napisze. Mogłaby się ona bez cara obejść, ale jeśli planuje się wielkie traktaty handlowe i alianse polityczne, lepiej mieć go w swoim gronie. Przede wszystkim zaś lepiej uniknąć kosztów, jakie pociągnęłaby za sobą konieczność zabezpieczenia się przed potęgą carów, toteż Saint-Pierre, bez entuzjazmu, wpisuje Rosję na listę 24 państw, których przedstawiciele zasiądą w europejskim Senacie, mającym zadanie ratyfikowania uchwał Unii. Czuje się w obowiązku wyjaśnić czytelnikowi, że w gruncie rzeczy prawosławni też są chrześcijanami.

Zauważmy: plan Sully’ego, na który Saint-Pierre się powołuje jako na źródło inspiracji, żadnych prawosławnych w Europie nie przewidywał. Ale Wielki Plan powstawał w początkach XVII w., w Europie rozdartej walką pomiędzy dwoma zachodnimi odłamami chrześcijaństwa, gdy widomym znakiem jej kulturowej jedności były barokowe kościoły wznoszone od Portugalii po Rzeczpospolitą, dalej zaś rozciągała się tajemnicza, barbarzyńska, pogrążona w smucie Rosja. Pomiędzy momentem wydania książek Sully’ego i Saint-Pierre’a zmieniło się w życiu intelektualnym Europy prawie wszystko; nadszedł czas Newtona i Kartezjusza, Hobbesa i Locke’a; świta nowa epoka – oświecenie ze swą wiarą w ludzki rozum, z dystansem wobec kwestii religijnych, z optymistyczną wizją nieustannego rozwoju i ekspansji europejskiej kultury. Dwa pokolenia francuskich oświeceniowców spoglądać będą ku Wschodowi z rosnącą fascynacją, uznając Sankt Petersburg za jedną z europejskich stolic – na tamtejszym dworze mówi się wszak po francusku! Saint-Pierre jest w
pewnym sensie pionierem, gdy zalicza państwo Piotra I do klubu europejskich potęg.

Na tę samą listę nie wpisze jednak muzułmanów. Proponuje skłonienie ich do podpisania traktatów pokojowych z Unią, do czego miałaby ich zachęcić z jednej strony siła zbrojna Unii, z drugiej zaś – możliwość utrzymywania w Mieście Pokoju swych przedstawicieli. Nie mieliby oni, oczywiście, prawa głosu w sprawach Europy. Nieważne, że Bałkany wciąż podlegają władzy sułtanów: traktaty utrechckie mówią o Europie jako republica christiana.

Zaraz potem to wiekowe wyrażenie zniknie z języka dyplomacji i polityki europejskiej na zawsze. Chociaż – może nie powinniśmy o tym przesądzać.

Aleksandra Porada

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)