Niebezpieczne zapowiedzi Niemców. Co można wyczytać między wierszami? [OPINIA]
Przyszły kanclerz Merz przekonuje o konieczności zacieśniania więzów z Polską oraz wspierania Ukrainy. Zapewne w to wierzy, lecz ważniejsze są zapisy z umowy koalicyjnej. Te zaś prezentują się niczym autostrada, po której Niemcy popędzą w stronę Rosji w poszukiwaniu taniej energii. Wystarczy, że skończy się wojna.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
W odwrotności do III RP, gdzie umowy koalicyjne spisuje się jednej nocy na kolanie, w Niemczech negocjuje się je miesiącami. Potem odstępstwa od porozumienia zdarzają się niezmiernie rzadko. To ważne, bo umowa koalicyjna między CDU/CSU a SPD, zaprezentowana 9 kwietnia 2025 r. zawiera pakiet zapisów źle wróżących Polsce. Wpisano je do rozdziału pierwszego, zatytułowanego: "Nowy wzrost gospodarczy, dobra praca, wspólne wysiłki". Chadecy i socjaliści napisali zgodnie: "Chcemy pozostać krajem przemysłowym i osiągnąć neutralność klimatyczną". Dodając, iż wspomniana neutralność klimatyczna zostanie osiągnięta w roku 2045.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Emocje przed wyborami. "Sondażownie się kompromitują"
Złe wiadomości dla Polski zaczynają się od podrozdziału "Klimat i energia". Koalicjanci obiecują w nim twarde wsparcie dla wprowadzenia systemu ETS 2 w Unii już w 2027 r., w imię: "stworzenia równych warunków działania w całej Europie". A to dlatego, że w RFN ów system w dużej mierze wprowadzono ustawą o handlu emisjami (BEHG).
Dla Polaków ETS 2 oznacza dodatkowy podatek nałożony m.in. na paliwa (wedle raportu analityków ING BSK cena np. litra benzyny E95 wzrośnie od razu o 46 gr). Acz bardziej zaboli obłożenie nim dostarczycieli ciepła do budynków, jeśli przy jego wytworzeniu następuje emisja dwutlenku węgla. Mieszkańcy zetkną się z systemem za sprawą wyższych rachunków. I co zabawniejsze podatek ten może stale rosnąć, ponieważ zależy od tego, jakie będą ceny uprawnień do emisji. Rząd Donalda Tuska zapowiedział walkę na forum unijnym o przesuniecie w czasie wejścia ETS 2 w życie. Teraz zderzy się z koalicyjnymi zobowiązaniami Friedricha Merza i niemieckim interesem gospodarczym.
O czym nie mówią Niemcy? To może być problem
Drugą złą wiadomość zwiastuje milczenie. W umowie ani słowem nie wspomina się o rozwijaniu w Niemczech energetyki jądrowej. Oznacza to, iż Berlin nadal będzie robił wiele, żeby na terenie UE utrudniać takie inwestycje, blokując przekierowywanie na nie unijnych funduszy oraz oferowanie ułatwień, jakie od ręki otrzymują inwestycje w OZE.
Przedsmak tego, co oznacza to dla Polski, rządzący czują już od 18 grudnia 2024 r. Tego dnia Komisja Europejska wszczęła dochodzenie, czy pieniądze, jakie polski rząd zamierza przeznaczyć na budowę elektrowni jądrowej, to "wsparcie publiczne" i czy będą wydane zgodnie z unijnymi przepisami. Obecnie trwają negocjacje z KE tego dotyczące. Jeśli zapadnie decyzja, iż planowaną na Pomorzu elektrownię Polacy chcą zbudować za "nieuprawione wsparcie publiczne", wówczas rządowi Donalda Tuska pozostaną trzy możliwości. Albo łamać unijne przepisy, narażając się na olbrzymie kary pieniężne, albo znaleźć banki i podmioty, które będą kredytować inwestycję, albo dać sobie spokój z polskim atomem i jeszcze mocniej pokochać wiatraki.
W odniesieniu do nich w umowie koalicyjnej zapisano m.in.: "chcemy przyspieszyć ekspansję odnawialnych źródeł energii poprzez uproszczenie planowania". Zapowiada to dysonans poznawczy dla szczerych obrońców środowiska naturalnego. Koalicjanci zamierzają bowiem dążyć do "rozszerzenia domniemania zgody", by móc jak najszybciej stawiać nowe turbiny. Nawet tam, gdzie dotąd blokowały to przepisy, w tym te chroniące przyrodę.
Nowa koalicja z wielką determinacją chce kontynuować zaplanowaną za czasów Angeli Merkel Energiewende. Ale transformacja energetyczna wymaga posiadania mocy stabilizujących w postaci klasyczny elektrowni. Te jądrowe już wygaszono, a opalane węglem brunatnym umowa koalicyjna obiecuje zlikwidować do roku 2038. Pozostają zatem gazowe. "Chcemy stworzyć zachęty do budowy elektrowni gazowych o mocy do 20 GW do roku 2030" – zapowiadając chadecy i socjaliści.
Rosja zagrozi Polsce przez interesy z Niemcami?
Tu właśnie dochodzimy do punktu, w którym poprzednie złe wiadomości dla Polski to drobiazgi. Bez elektrowni jądrowych, z drogą energią i coraz wyższymi podatkami za wszelkie czynności związane z emisji gazów cieplarnianych, da się żyć. Fakt, że zaciskając pasa, ale nie takie rzeczy potrafili przetrwać nasi przodkowie w XX w. Trudniej jest przeżyć bezpośredni kontakt z rosyjską armią.
Żeby wyjaśnić, jak się to spostrzeżenie ma do wspomnianej umowy koalicyjnej, należy na początek rozwiązać zagadkę. Mianowicie to, dlaczego jedna kilowatogodzina energii w pierwszy kwartalne 2025 r. kosztowała w Chinach gospodarstwa domowe 0,076 dolara USA, a firmy 0,092 USD, gdy w Niemczech cena wynosiła odpowiednio 0,398 oraz 0,286 dolarów. Informuje o tym monitorujący na bieżąco koszty energii w 150 krajach Globalpetrolprices (tu link: https://www.globalpetrolprices.com/electricity_prices/). Zatem czemu zwykli Niemcy płacą za prąd 5,2 razy drożej niż zwykli Chińczycy, a niemieckie firmy 3,1 razy więcej niż chińskie?
Odpowiedź jest prosta – ponieważ energetyka to system. Nieco mniej upraszczając, chodzi o to, że wprawdzie dzięki OZE pozyskujemy z wiatru i promieni słonecznych darmowy prąd, jednak Odnawialne Źródła Energi są wkomponowane w system energetyczny i generują koszty. Ich wydajność i stabilność zależy od tego, ile akurat wiatru i promieni słonecznych mają do dyspozycji. To nieustannie się zmienia i wymusza dorzucanie do systemu energii ze źródła, którym daje się stabilnie sterować. W tym punkcie rodzą się główne koszty, określające rynkowe ceny prądu.
W przypadku Chin prezydent Xi Jinping na forum ONZ w 2020 r. zadeklarował, że jego kraj do 2060 r. osiągnie neutralność klimatyczną ale wcześniej musi maksymalnie zwiększyć emisje CO2. Państwo Środka równocześnie rozbudowywało moce OZE oraz realizowało program budowy ponad tysiąca nowych elektrowni węglowych. Dzięki temu zaspokajało swoje rosnące zapotrzebowanie na prąd, utrzymując jednocześnie jego niską cenę.
Energetyka problematyczna
Trik polega na tym, że do systemu opartego na OZE musi się dodać jak najtańszego dostarczyciela energii ze stabilnego źródła. Chiny posiadają olbrzymie złoża taniego w wydobyciu węgla, jego spalanie obłożono niskim podatkiem ETS, a budowa identycznych elektrowni węglowych wygląda niczym składanie samochodów na taśmie produkcyjnej - szybko i tanio. Teraz Państwo Środka dorzuciło ambitne programy budowy 150 nowych reaktorów jądrowych do 2035 r. oraz magazynów energii. Wszystko po to, żeby w systemie obok OZE istnieli dostarczyciele taniego prądu ze stabilnych źródeł. Wtedy przemysł i wielkie centra danych, choć zasysają olbrzymie ilości energii, nie podnoszą jej ceny.
Niemcy de facto planują to samo, ale inaczej. Najpierw, pozbywając się elektrowni jądrowych i stopniowo likwidując węglowe, odstrzelili sobie obie stopy. Ich przemysł staje się wiec coraz mniej konkurencyjny wobec chińskiego, a oni miotają się na kikutach, gorączkowo szukając protez. W umowie koalicyjnej zapisano, że staną się nimi z czasem magazyny energii oraz wodór. Jednak magazyny energii o pojemności na miarę potrzeb RFN, to gigantyczne koszty. Stąd inwestycje przede wszystkim w elektrolizery do pozyskiwania wodoru oraz dostosowaną do niego sieć magazynową i przesyłową. Nie oznacza to jednak niskich kosztów energii.
Wedle raportu Strategy& "Poruszanie się po globalnym ekosystemie wodorowym" z racji barier technologicznych pozyskanie kilograma "zielonego wodoru" z wody to dziś koszt miedzy 6,38 a 8 dolarami. Za to z gazu ziemnego daje się uzyskać wodór w cenie nawet 3 dolarów za kilogram. Ale wcześniej wytwórca musi gaz kupić, płacąc zań osobny rachunek.
Tu dochodzimy do punktu - jak się ma umowy koalicyjnej do rosyjskiej armii. Otóż radykalnie obniżyć ceny energii, pomagając tak gospodarce i dając ulgę obywatelom, niemiecki rząd może tylko jedną drogą. Musi zdobyć dostęp do jak najtańszego gazu. Taki w Niemczech stworzono system energetyczny. Sekretarz handlu USA Howard Lutnick bardzo chce, żeby to był amerykański gaz. Sygnały płynące z Brukseli i Berlina świadczą, iż druga strona nie odrzuca tej opcji. Po najeździe Rosji na Ukrainę Stany Zjednoczone szybko wyrosły na największego po Norwegii dostarczyciela gazu ziemnego do krajów Unii. Wyprzedzając już nieco Rosję (oba kraje zapewniają po ok 17 proc. dostaw) oraz Algierię i Katar.
Niemcy potrzebują taniego gazu. Najprościej wziąć go z Rosji
To nie zmienia jednak ekonomicznej konieczności. Mówi ona, iż niemiecka gospodarka potrzebuje jak tlenu bardzo, ale to bardzo taniego gazu. A jest tylko jeden kraj, gotowy ze względów politycznych sprzedawać go nawet poniżej kosztów wydobycia. Firmy dostarczające gaz z USA i innych państw chcą na nim zarabiać. Dla Moskwy od zarobku ważniejsze są cele strategiczne. Zważywszy, iż szacuje się, że koszty wydobycia gazu ze złóż w Rosji są średnio o jakieś 20-30 proc. niższe niż w Ameryce, możliwości dawania upustów prezentują się obiecująco. Jedyną mocną przeszkodą jest wojna. Ale ona w końcu przejdzie w fazę uśpienia, bo o trwały pokoju trudno marzyć. Nawet to otworzy możliwość wznowienie bieżący relacji na linii Berlin – Moskwa.
Owszem Merz może chcieć budowy suwerenności strategicznej Unii, dobrych relacji z USA i przetrwania Ukrainy. Jednak niemiecka gospodarka krwawi, a ewentualna wojna celna ze Stanami Zjednoczonymi sprawiłaby, że będzie krwawić jeszcze mocniej. W Niemczech potężne grupy lobbystyczne i politycy optujący za współpracą z Rosją nie zniknęli. One jedynie teraz się nie afiszują. Poza AfD, otwarcie mówiącą, jak bardzo chciałaby wrócić do bliskiej przyjaźni z Kremlem. W takiej sytuacji, gdy ekonomiczne konieczności dobrze współgrają z potężnymi siłami politycznymi, ci co próbują stanąć im na drodze, muszą z czasem tracić grunt pod nogami i przegrywać.
Opisana część umowy koalicyjnej skazuje z czasem na porażkę tych niemieckich polityków, którzy pozostaną przeciwnikami zbliżenia z Rosją. Nawet jeśli będzie ono oznaczało, że znów z Niemiec popłyną pieniądze i inne środki, potrzebne na odbudowę potęgo rosyjskiej armii. Polski rząd musi się liczyć z takim scenariuszem, bo potem to my będziemy ponosili jego konsekwencje.
Andrzej Krajewski dla Wirtualnej Polski
Andrzej Krajewski jest historykiem i publicystą. Publikował m.in. w "Newsweeku", "Polityce", "Forbesie". Obecnie jest stałym współpracownikiem "Dziennika Gazety Prawnej", tworzy treści merytoryczne dla kanału "Good Times Bad Times" na YouTubie. Autor kilku książek, m.in.: "Ropa. Krew cywilizacji"" (2023), Dekada cudów 1988-98. Tak się rodził polski kapitalizm" (2021) oraz "Rzemieślnicy, badylarze, cinkciarze. Jak przedsiębiorczy Polacy przechytrzyli komunę" (2019).