Pocztówka od powstańca. "Czemu nic nie powiedziałeś, tato?"
Nie było go 50 lat. Po prostu stanął w drzwiach i milczał. Bał się, że żona i synowie mu nie wybaczyli. Nawet jeśli wydano na niego wyrok śmierci.
Oto #HIT2024. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Tekst: Dariusz Faron
- Minęło tyle lat, a wciąż o nim myślę.
I nadal targają mną silne uczucia. Jako uczestnik Powstania Warszawskiego tata został bohaterem. Ale nie był idealnym ojcem. Gdy jego poprzednie życie wyszło na jaw, uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nigdy go nie poznałem. A kto wie, ile tajemnic zabrał do grobu.
Żałuję, że już nigdy nie porozmawiamy.
Powiedziałbym mu, jak jestem z niego dumny. I zapytał o to, co odkryłem po jego śmierci. Nie odważyłbym się go krytykować. Po prostu chciałbym wiedzieć, co myślał i czuł. Zapytałbym wprost:
Czemu przez tyle lat nic nie powiedziałeś, tato?
Po prostu zapukał do drzwi
Ciepłe lipcowe południe. Centrum Warszawy.
Roberto Rabel, emerytowany profesor nowozelandzkiego Uniwersytetu Wiktorii w Wellingtonie, dopija cappuccino w jednej z kawiarni. Zza okularów spoglądają ciemne oczy. Lekko pucołowate policzki i zaokrąglony nos nadają twarzy łagodnego wyrazu.
Rabel od czterech semestrów wykłada na Uniwersytecie Warszawskim jako tzw. profesor wizytujący. Jak przystało na historyka, umie opowiadać o przeszłości. I ma wszystkie daty w jednym palcu.
Jego ojciec, Jerzy Rabel, wyjechał do Nowej Zelandii w 1950 r. W 1954 r. poznał pochodzącą z półwyspu Istria mamę Roba. Ona też była przesiedleńcem. Rok później w Wellingtonie urodził się Rob.
- Ojciec chwytał się każdej roboty. Pracował w piekarni, kierował autobusem, nosił cegły na budowie. To był trudny czas, rodzice przestali się dogadywać. Kiedy miałem cztery lata, rozwiedli się. Z tatą widywałem się jedynie co niedzielę. Któregoś dnia przedstawił mi kobietę i powiedział, że to jego nowa żona. Nie umiałem tego zaakceptować. Na kilka lat straciliśmy kontakt – opowiada Rob.
Jego ojciec zamieszkał w turystycznym mieście Rotorua, sześć godzin jazdy od Wellingtonu. W nowej rodzinie doczekał się dwóch synów. Z pomocą żony prowadził motel. Kiedy Rob miał dwanaście lat, wrócił do jego życia tak samo niespodziewanie, jak z niego zniknął.
- Rodzice byli wówczas w poprawnych relacjach. Nie pamiętam już, po co tata zjawił się w Wellingtonie. Po prostu zapukał do drzwi, a mama zapytała, czy poznaję tego pana. Przytaknąłem - wspomina Rob.
Żal został przykryty przez ciekawość i tęsknotę za ojcem, którego pamiętał jak przez mgłę. - Zaczęliśmy odbudowywać nasze relacje. Co jakiś czas do niego jeździłem. Nie był idealnym tatą, ale starał się, jak mógł. I przeżyliśmy razem dużo dobrych chwil.
Rob opowiada o jednej z nich:
Tata maluje na drabinie zewnętrzną elewację motelu. Nagle potrąca wiadro i wylewa na siebie białą farbę. Ale zamiast rzucać przekleństwami, wybucha śmiechem. Rob tak samo. Niby nic nieznacząca chwila, a to jedno z najlepszych wspomnień z tatą.
Jerzy często zabiera syna na plażę w Rotorui. Tam ojciec jest najszczęśliwszy. Kocha wylegiwać się na słońcu i opowiadać, jak w czasach młodości zanurzał się w Wiśle.
O Powstaniu Warszawskim zacznie mówić dopiero później.
Pozdrowienia z Warszawy
Jako nastolatek Rob wie niewiele:
że tata brał w powstaniu czynny udział. Spędził tygodnie w ciemnych, wilgotnych kanałach Warszawy, oprowadzając żołnierzy Armii Krajowej po różnych częściach miasta;
że miał pseudonim "Jur", został przydzielony do szwadronu "Kanał";
że musiał opuścić Polskę i spędził kilka lat w Niemczech, gdzie początkowo był jeńcem wojennym. Gdy nastał komunizm, został za zachodnią granicą. Tam najprawdopodobniej zajmował się drobnym handlem;
że w 1950 r. wyjechał do Nowej Zelandii wraz z innymi przesiedleńcami z Europy Środkowo-Wschodniej i krajów bałtyckich, by zacząć od nowa.
Nawet gdy Rob studiuje historię, o rodzinnej przeszłości rozmawiają bardzo rzadko. A kiedy w 1994 r. Jerzy Rabel pierwszy raz od czasu II wojny światowej wraca do Polski, na pocztówce do syna skreśla zaledwie kilka zdań.
"Przebywam w Warszawie na obchodach 50. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Jest bardzo ciepło, co ma wpływ na moje samopoczucie. Przesyłam artykuł, który został opublikowany w Życiu Warszawy".
- Byłem cywilem, nie żołnierzem. Powstanie zastało mnie w budynku przy ul. Grzybowskiej 67 z grupą AK-owców z trzeciego rzutu, którzy mieli się ujawnić dopiero, gdy walka się rozwinie. Spędziłem z nimi tydzień, potem rozdzieliliśmy się na cmentarzu Żydowskim. Z łączniczką "Sylwią" poszedłem na Starówkę do komendy głównej przy Barokowej. Tam zostałem włączony do grupy, która organizowała drogi kanałowe - opowiada w artykule "Życia Warszawy" Jerzy Rabel.
I mówi, że przeprowadził kanałami ponad tysiąc osób. Każdego dnia pięćdziesiąt, czasem sto. - Ze Starówki do Śródmieścia kanały były bardzo niskie i ciasne. Nie dało się iść, nawet w kucki. Znaleźliśmy sposób - "żabki". Drewniany drążek opieraliśmy o dwie ściany, podciągaliśmy nogi i skok! Tak przez pięć godzin.
Rob opowiada:
- Tata odszedł niecały rok po wizycie w Warszawie. Był już schorowany. 8 maja 1995, w rocznicę zakończenia II wojny światowej w Europie, zabrał go wylew.
- Nie pamiętam, ile razy widzieliśmy się przed jego śmiercią. Spokojnie opowiadał o kilkudniowym pobycie w Polsce. Mówił, że być może otrzyma order Virtuti Militari. Bardzo na to czekał, ostatecznie został odznaczony pośmiertnie. Nie powiedział mi jednak o najważniejszym punkcie wizyty.
- Ani słowem nie wspomniał, że pięćdziesiąt lat wcześniej zostawił w Polsce żonę i dwóch synów.
Przywiozłam panu dziadka
Paweł Rabel, wnuk Jerzego, bierze głęboki oddech.
- Mam ten dzień przed oczami. Niektóre rzeczy wypadły z pamięci z powodu upływu lat, inne widzę w swojej głowie, jakby zdarzyły się całkiem niedawno - mówi. Mieszka w stolicy do dziś. Od lat pracuje w branży filmowej, odpowiada za logistykę i transport.
Wraca pamięcią trzydzieści lat wstecz.
2 sierpnia 1994. Dzień po 50. rocznicy powstania. Mieszkanie w bloku na Grochowie.
24-letni Paweł ma akurat wolny dzień, krząta się po mieszkaniu. Koło trzynastej ktoś dzwoni do drzwi. Paweł widzi młodą kobietę, która prowadzi starszego pana. Siwe włosy, lekko przy kości, marynarka, koszula.
Paweł nigdy go wcześniej nie widział. Mężczyzna stoi i patrzy na niego bez słowa. Kobieta odzywa się jako pierwsza, łagodnie się uśmiechając. Przy okazji obchodów rocznicy opiekuje się uczestnikami jako wolontariuszka.
- Przywiozłam panu dziadka.
Paweł robi wielkie oczy. Nie wie, co powiedzieć, więc przez chwilę stoją w milczeniu.
- Dziadek był wystraszony. Bał się, że usłyszy coś w stylu: "nie chcę cię widzieć". Dla mnie to był obcy człowiek, ale jakoś tak wyszło, że po chwili się wyściskaliśmy - mówi Paweł.
Zaprosił go do mieszkania, usiedli przy stole. Pewnie zaparzył herbaty, już nie pamięta.
Opuszczając Warszawę w 1944 r., Jerzy Rabel zostawił żonę Marię i rocznego syna Andrzeja. Maria była w ciąży z drugim dzieckiem. Włodek urodził się w 1945 roku. Jerzy nigdy go nie zobaczył.
- Po chwili poprosiłem dziadka, by zaczekał przy stole. Mojego taty Andrzeja nie było akurat w domu. Ale babcia mieszkała na tym samym piętrze, po drugiej stronie długiego korytarza. Pomyślałem, że muszę przygotować ją na to spotkanie – tłumaczy Paweł.
Zapukał do jej drzwi z walącym sercem.
- Chcę ci coś powiedzieć. Dziadek przyjechał.
- Co ty mówisz?! - teraz to na jej twarzy pojawiło się niedowierzanie.
- Naprawdę, dziadek tutaj jest.
Usiadła na krześle i zamilkła. Zawsze taka była. Starała się nie okazywać uczuć, życie mocno ją zahartowało. Ale Paweł widział po grymasie na jej twarzy, jak bardzo jest poruszona. Po dłuższej chwili milczenia rzuciła oschle, by wnuk go do niej nie przyprowadzał.
Nie chce go więcej widzieć.