Piotr Czerwiński: zjednoczmy Polskę z Irlandią, będzie odjazdowo!
Jest coś, co możemy zrobić dla Polski i Irlandii. Połączmy oba kraje! Tylko - jak już Polska weźmie ślub z Irlandią - to kto będzie robił za męża, a kto za żonę? Na użytek poprawności politycznej, umówmy się, że że podobnie jak istnieją państwa neutralne, tak nasz mariaż będzie po prostu bezpłciowy - pisze w najnowszym felietonie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Jest coś, co możemy zrobić dla Polski i Irlandii. Połączmy oba kraje! Na całym świecie nie ma tak psychodelicznych miejsc i ludzi, czemu więc nie zjednoczyć się w jeden byt, pijący o wolność waszą i naszą? Poza tym byłyby z tego same korzyści. Moglibyśmy wystarać się o adopcję irlandzkich polityków, którzy zajmują się polityką, zaś i-Ludzie mogliby pożyczyć sobie naszych, bo w Irlandii dawno nie było żadnej afery i tamtejsza prasa nie ma o czym pisać. Połączywszy nasze siły i możliwości, bylibyśmy potęgą, jakich mało! Byłoby bosko!
Nie ma zmiłuj; ciężko jest być Irlandczykiem albo Polakiem na tej ziemi. Jako człowiek poniekąd łączący w sobie obie te kategorie - przynajmniej metafizycznie - skłonny jestem przysiąc, że reprezentowanie tylko jednego z tych krajów jest wystarczającą dawką mesjanizmu, ale dwa w jednym to już mieszanka wybuchowa, zdolna przewrócić świat do góry nogami. Gdzie nie spojrzeć, obracając globus w dowolną stronę, tam zawędrowali Polacy albo Irlandczycy. I znów - gdzie nie spojrzeć - tam zostawiamy jakieś ślady, na znak, że żaden zakątek świata nie jest nam obcy i że my tu byli. Oni wszędzie zostawiają po sobie irlandzie puby, a przed nimi treść pokarmową. My wszędzie zostawiamy puste flaszki oraz znajomość słowa „kiełbasa”, którą również zostawiamy w różnych krajach na pamiątkę, także w formie strawionej, oczywiście.
Jesteśmy jak ta polsko-irlandzka fala, która śmieszy, tumani, przestrasza, i nikt nam nie podskoczy, ponieważ w swojej dziedzinie nie mamy sobie równych. Czemu więc nie połączyć naszych sił w jeden nieskończenie doskonały organizm państwowy, by zademonstrować światu nasze super-powers na skalę, której nikt nie dorówna? Popatrzcie tylko, moi Państwo, jak byłoby wspaniale. Mamy przecież tyle wspólnego. Jedni i drudzy są genetycznie predysponowani do życia w absurdzie. Jedni i drudzy od początku świata robią za kozła ofiarnego cywilizacji. Jedni i drudzy mają przechlapane u Anglików :-) Przecież to scenariusz romansu, moi Państwo. Jesteśmy sobie przeznaczeni i już dziś należy zalegalizować ten związek. Nie mogło się zdarzyć lepiej. Załóżmy unię polsko-irlandzką i nieśmy między ludy świata kaganek pełen guinnessa zaprawionego gorzałką, by imię nasze - teraz już kompletnie niewymawialne - na zawsze wpisało się w historię świata.
Moglibyśmy również wiele się od siebie nauczyć, by kraj nasz rósł w siłę, a ludziom żyło się dostatniej. Oba kraje obfitują przecież w wiele niezastąpionych jakości. Oni mogliby od nas przejąć chamstwo na drogach, bo faktycznie jeżdżą jak anemicy. My od nich moglibyśmy przejąć przekonanie, że wszystko, co można zrobić dziś, należy przełożyć na jutro, a następnie nie zrobić tego wcale, ponieważ najprawdopodobniej zrobi się samo. Oni mogliby ściągnąć nad Liffey polskich polityków, bo u nich w rządzie nie ma ostatnio żadnych afer, a w parlamencie nikt się nie wyzywa i nikogo nie wynoszą z trybuny.
W gazetach nie ma o czym pisać i cała prasa do twardego rzygu fascynuje się tym, że ktoś z Mayo nakopał komuś z Yoyo w meczu rugby. Dla odmiany, my powinniśmy importować polityków irlandzkich, ponieważ - jak wspominałem wielokrotnie na łamach tej rubryki - irlandzcy politycy zajmują się polityką, co jest dość niespotykane, zwłaszcza dla przybysza znad Wisły.
I wreszcie, oni mogliby pożyczyć sobie od nas dicho, bo z pewnością już się zmęczyli pitoleniem na tych swoich gitarach, my zaś wzięlibyśmy od nich kilka zespołów rockowych, które potrafią grać, bo ta dziedzina najwyraźniej przeszła w Polsce do historii, zaś media dokładają wszelkich starań, by nikt nie usłyszał wykonawców garażowych, usiłujących zmienić ten stan rzeczy. Nie wspominając już, że moglibyśmy połączyć muzykę folkową obu krajów w jeden gigantyczny mega-folk, globalny wiocha-sound, który odtąd byłby nierozłączny z każdą popijawą w każdym polsko-irlandzkim pubie na świecie.
Oczywiście puby też byłyby polsko-irlandzkie. Ich irlandzkość przejawiałaby się w postaci guinnessa i rzygów przed wejściem, a ich polskość w formie tradycyjnych bijatyk, wszczynanych po przyjacialeskim bruderszafcie. Wszystko byłoby polsko-irlandzkie. Lajkonik dostałby rudą brodę i kapelusz Leprechauna. Leprechaun dostałby kij bejsbolowy i samochód z odtwarzaczem umpa-umpa. Pan premier dostałby dwa piwa, aby się w końcu wyluzować. Znaczy, nasz premier, of course. W polskim parlamencie obrady byłyby przerywane obowiązkowym wysłuchaniem koncertu na banjo i bębenek, zaś w irlandzkim, korzystając ze wzorców sprawdzonych nad Wisłą, posłowie występowaliby przed kamerami telewizji, psiocząc na swoich kolegów z konkurencyjnych partii.
Dzień świętego Patryka i topienie Marzanny można byłoby połączyć w jedno święto i obchodzić je na ten przykład 22 lipca (Dawniej E. Wedel). W ramach obchodów polski premier i prezydent (czyli Enda Kenny i Michael Higgins)
wystąpiliby w telewizji, deklamując wiersze i łojąc do kamery ciemne piwo, zaś ich irlandzcy koledzy (czyli nasi) tradycyjnie obrzucaliby się wyzwiskami, pomawiając się o przynależność do tajnych służb w odpowiednio dalekiej przeszłości. Cały świat byłby z tego powodu przeszczęśliwy, a Wisła z tej okazji zostałaby przemalowana na zielono.
Potrawą narodową naszej polsko-irlandzkiej unii byłoby ciemne piwo, aczkolwiek nie wykluczam, że nasi specjaliści podejmą kroki, by było odrobinę mocniejsze. Nasza flaga z tego wszystkiego będzie chyba najłatwiejsza w przygotowaniu: wystarczy dodać czerwony pasek gdzieś między zielonym, białym i pomarańczowym. Natomiast w ramach wzajemnej asymilacji i adaptowania się do nowych warunków wszyscy Polacy ufarbują sobie włosy na rudo. Problem braku piegów będzie dyplomatycznie przemilczany.
W kwestii lingwistycznej, my moglibyśmy zacząć mówić po polsku z irlandzkim akcentem, aczkolwiek ktoś musiałby sporządzić samouczek takiej wymowy, bo jej przełożenie na realia polszczyzny wymaga wiele fantazji. Proponuję zacząć od „dziń dybry”, zapożyczonego z „Allo-Allo”. Za to Irlandczycy, zamiast usiłować emisji zbyt wielu sąsiadujących spółgłosek, mogliby po prostu drzeć na sobie gacie przez głowę; na mój gust powinno to w ich odbiorze wywołać efekty dźwiękowe zbliżone do języka polskiego.
Jak nazwiemy ten kraj? Może Polsko-Irlandzka Republika Wiecznego Bogactwa i Szczęśliwości (by było bardziej przewrotnie)? W końcu jedni i drudzy w swej historii nie za wiele przyjemności obcowania z żadną z tych dziedzin.
Tylko jak już Polska weźmie ten ślub z Irlandią, to kto będzie robił za męża, a kto za żonę? Chociaż może będzie bardziej dyplomatycznie, jeśli i tę kwestię przemilczymy grzecznie. Umówmy się może zatem, na użytek poprawności politycznej, że podobnie jak istnieją państwa neutralne, tak nasz mariaż będzie po prostu bezpłciowy.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com