Obserwowany, obserwowana
„Red Road” skutecznie obala mity: zemsta nie jest słodka, a kamery nie uchronią nas od złego
Odsmażony przez Quentina Tarantino i Park Chan-wooka popyt na wendetę w kinie wydaje się nie mieć końca, o czym może świadczyć uhonorowanie „Red Road” Nagrodą Jury w Cannes. Akcja- debiutu fabularnego Brytyjki Andrei Arnold- rozgrywa się głównie w wyglądającej smutniej nawet niż śląskie miasta robotniczej dzielnicy Glasgow – Red Road. Koncentruje się na żądzy zemsty niejakiej Jackie na mężczyźnie o imieniu Clyde, o którym nie bardzo wiemy, co zrobił, ale wiemy, że było to coś bardzo niedobrego. Jackie trafia na jego ślad dzięki pracy w firmie zajmującej się monitorowaniem miasta i od tego momentu będzie nadużywać przywilejów stróża bezpieczeństwa,- śledząc Clyde’a. Każdy jej niespodziewany krok prowadzi do spodziewanego finału – zemsty. Nie jest ani słodka, ani kojąca, a właściwie nawet niepotrzebna. O niebo bardziej szokujący jest jednak wątek, który Arnold prowadziła na drugim planie: pokazanie, jak za cichym przyzwoleniem stajemy się obiektem ciągłego monitoringu. Podobnie jak Jackie gotowa przespać się
z oprawcą, tłumacząc, że to środek do uświęconego celu, społeczeństwo gotowe jest wierzyć, że wyzbywa się prywatności w imię świętego spokoju i bezpieczeństwa. Na jednym i drugim złudzeniu Arnold nie pozostawia suchej nitki.
Karolina Pasternak
„Red Road”, reż. Andrea Arnold, Wielka Brytania/Dania 2006, Vivarto, 113’, premiera 16 listopada