PublicystykaMarcin Makowski: Po szczycie w Brukseli, rzymska kontrofensywa rządu

Marcin Makowski: Po szczycie w Brukseli, rzymska kontrofensywa rządu

Po porażce dyplomatycznej w Brukseli, premier Beata Szydło leci na unijny szczyt w Rzymie z jasnym przesłaniem - Polska traktat podpisze, ale tylko dlatego, że znalazły się w nim postulaty Grupy Wyszehradzkiej. Czy tym samym rząd odzyskuje utraconą inicjatywę na polu europejskim?

Marcin Makowski: Po szczycie w Brukseli, rzymska kontrofensywa rządu
Źródło zdjęć: © East News | Stanisław Kowalczuk/East News
Marcin Makowski

„Deklaracja Rzymska zostanie przyjęta, dziś odpowiedzialnie mogę powiedzieć, że wynegocjowany tekst mogę podpisać” - stwierdziła na konferencji prasowej premier Beata Szydło, chwilę przed wylotem do Włoch. Szczyt, który odbędzie się w sobotę to z wielu względów wydarzenie bardziej symboliczne, niż polityczne, niemniej jednak ze względu na napiętą sytuację dyplomatyczną wewnątrz wspólnoty, właściwie każde spotkanie jej liderów ma swoją wagę, którą rząd polski postanowił wykorzystać. Pretekstem do dyskusji o przyszłości Unii - a de facto pomysłem na odzyskanie inicjatyw po dotkliwej porażce w Brukseli - stało się zatwierdzenie Deklaracji Rzymskiej, które zaaranżowano w sali Horacjuszy i Kuracjuszy na Kapitolu. W tym samym miejscu, w którym 60 lat temu ratyfikowano Traktaty Rzymskie, stawiające fundamenty pod budowę Unii Europejskiej. Choć cała ceremonia odbędzie się już bez Wielkiej Brytanii i z wyborem Tuska wbrew stanowisku polskiego rządu w tle, wszystko wskazuje na to, że dojdzie do chwilowego zawieszenia broni. Potrzebnego zarówno Warszawie jak i unijnym liderom.

Tę wolę wyciszenia konfliktu widać było choćby po niemrawym środowym wystąpieniu Franza Timmermansa, który w Parlamencie Europejskim zdawał relację z przebiegu postępowania weryfikacyjnego względem przestrzegania rządów prawa w Polsce. O ile Komisja Europejska nadal podtrzymuje swoje zdanie co do krytycznej oceny rządów Prawa i Sprawiedliwości, właściwie nie ma już żadnych realnych środków, aby poza kolejnymi deklaracjami i debatami nałożyć na Warszawę sankcje albo pozbawić prawa głosu. Szczególnie, że w perspektywie Brexitu i cywilizacyjnych wyzwań stojących przed Europą, spychanie do narożnika piątego co do wielkości państwa Unii może być otwieraniem zbyt wielu frontów na raz.

Właśnie w takim kontekście czytam uwzględnienie w treści deklaracji polskiego, a w rzeczywistości wyszehradzkiego punktu widzenia, który Beata Szydło zdefiniowała jako „jedność europejską”, „wzmocnienie wspólnego rynku i unikanie konfliktu interesów”, „współpracę obronną w ścisłym porozumieniu z NATO” oraz „kontrolę prawa unijnego w porozumieniu z parlamentami narodowymi”. Choć jak podkreśliła sama premier, ostateczne brzmienie dokumentu nie jest tak ambitne, jakby oczekiwała, zwrot w kierunku jego podpisania po wcześniejszym grożeniu wetem Bruksela przyjmie z pewnością z ulgą. Rzym może się stać zatem polem do zawarcia - póki co - kruchego kompromisu, który oddali od PiS-u przywoływanego przez opozycję „Polexitu”.

Wydaje się właśnie, że polska delegacja ten postulat przyjęła jako strategiczny cel wizyty, która została obliczona na utrzymanie kursu „Polski, która asertywnie walczy o własne interesy w Unii”. Walczy, ale co istotne, jednocześnie nie zmierza na kurs kolizyjny z Europą. Zapewe podpisanie Deklaracji Rzymskiej w obecnym jej brzmieniu, uwzględniającym cztery wymienione wcześniej punkty, będzie przedstawiane przez Prawo i Sprawiedliwość jako zwycięstwo, które nie byłoby możliwe bez wcześniejszego ostrego postawienia się przeciw interesom „brukselskich elit”. W końcu nie bez powodu chwilę przed wylotem minister Konrad Szymański powiedział mediom, że: „Chce, by nigdy w Polsce dokumenty unijne nie były podpisywane bez względu na ich treść”. Odniósł się tym samym do słów Grzegorza Schetyny, który rano tego samego dnia w wywiadzie radiowym stwierdził, iż: „rząd polski powinien podpisać deklarację rzymską bez względu na jej treść”, ponieważ „Polska znów postrzegana jest jako kraj, stawiający jakieś żądania. To nie jest język, którym operuje się w Europie”.

Tym samym z niewielkiego w sumie zwycięstwa, bo to, co zostanie podpisane w Rzymie stanowi jedynie ogólne kierunku, w których powinna zmierzać dwudziestkasiódemka, lider Platformy Obywatelskiej uczynił prezent dla rządu. „Zasad trzeba bronić i w imię tego trzeba grać ostro. Skończyła się Unia oparta na szantażu. Czas takiej Europy się skończył” - mogła powiedzieć premier Szydło, która po powrocie z Włoch będzie przedstawiana jako asertywna lider, w kontrze do Schetyny, który uważa, że Polska powinna podpisywać wszystko, co jej Bruksela na biurko podsunie i płynąć z nurtem europejskiej rzeki. Oczywiście w zamian za akceptację Berlina i werbalne pochwały. Zgadzam się, że z perspektywy realnej polityki Rzym to tylko symbol, ale z perspektywy polityki krajowej, być może droga do odzyskania europejskiej inicjatywy po siłowej reelekcji Donalda Tuska. Czas pokaże, czy nadzieje rządu na taki obrót spraw nie okażą się płonne.

Marcin Makowski - dziennikarz i publicysta tygodnika "Do Rzeczy" oraz Wirtualnej Polski. Współpracuje z Radiem Kraków. Z wykształcenia historyk i filozof. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, Uniwersytecie Szczecińskim oraz Polskiej Akademii Nauk. Twitter @makowski_m

Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.

Źródło artykułu:WP Opinie
Beata Szydłounia europejskarzym
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)