Kuba Ambrożewski: Prince - przedwczesna śmierć herosa
Jeśli pożegnany przez nas trzy miesiące temu David Bowie był przybyszem z innej planety, to Prince z pewnością wydawał się kimś na kształt greckiego herosa, półboga o niezmierzonych siłach witalnych i niewyczerpanej kreatywności. Obaj byli tak samo nierealni, nieuchwytni i oddzielni - pisze Kuba Ambrożewski dla WP.
22.04.2016 | aktual.: 26.07.2016 13:50
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Od porównań trudno uciec. Wszak mówimy o dwóch artystach, którzy mieli być może największy wpływ na bieg muzyki pop od czasu rozwiązania The Beatles. Śmierć Bowiego 10 stycznia bieżącego roku wstrząsnęła całą popkulturą. Posypały się hołdy. Jeden z nich wyszedł właśnie od Prince'a, który 25 marca podczas koncertu w Toronto zaskoczył swoich fanów nietypową interpretacją "Heroes" z repertuaru Brytyjczyka.
Odchodzą najprawdziwsi arystokraci muzyki. Bowie, który tytuł "Chudego Białego Księcia" nadał sobie sam, ale zasłużył na szlacheckie honory jak nikt inny i Prince, który Księciem się urodził - tak właśnie dał mu na imię ojciec, niespełniony muzyk jazzowy marzący o wielkiej karierze swojego syna.
Arogancki mikrus z wąsem
Ameryka poznała go jako aroganckiego mikrusa z wąsem. W styczniu 1980 roku Prince wystąpił w "American Bandstand", programie legendarnego Dicka Clarka, instytucji amerykańskiej telewizji. Choć miał 21 lat, skłamał, że jest jeszcze nastolatkiem. "Na ilu instrumentach potrafisz grać, bo słyszałem, że na wielu?" - pytał Clark, na co Prince po wielu sekundach milczenia odpowiedział: "na tysiącach". Dziennikarz przyznał potem, że był to chyba najtrudniejszy wywiad w jego karierze. Ale Prince zawsze ignorował oczekiwania wobec jego osoby i po prostu przemawiał muzyką, dziką sceniczną charyzmą i niewiarygodnym warsztatem. Zarówno wtedy, eksplodując za mikrofonem podczas wykonań "I Wanna Be Your Lover" i "Why You Wanna Treat Me So Bad?", jak i przez kolejnych 36 lat naprawdę niezwykłej kariery.
Wchodził na scenę w osobliwym momencie. Disco i funk, którymi inspirował się najmocniej w początkach kariery, u progu lat 80. zaczynały przygasać. Branża muzyczna wchodziła w epokę teledysku, grania wizerunkiem, przytłoczenia wielkim postępem technologicznym. Prince był w tym wszystkim osobnym zjawiskiem, połączeniem totalnego scenicznego "zwierzęcia", ekspresyjnego frontmana zafiksowanego na punkcie seksualnych dwuznaczności z dążącym do perfekcji geniuszem, który bez trudu opanowuje technikę gry na dowolnym instrumencie, komponuje utwory wściekle oryginalne i olśniewające muzycznie, kompletnie kontroluje proces produkcji nagrań. Nawet jeśli na początku lat 80. Prince nie wyznaczał jeszcze trendów, a bardziej za nimi podążał, to robił to zawsze z jakością dystansującą konkurencję. Biegle opanował język nowej fali (album "Dirty Mind"), a w erę MTV wkroczył ze świeżym, modernistycznym brzmieniem (płyta "1999") i stał się prawdziwą gwiazdą.
W co trudno uwierzyć, pozostał na fali wznoszącej. W 1984 roku przejmuje od Michaela Jacksona pałeczkę najgorętszego popowego artysty na Ziemi. Jego projekt "Purple Rain", obejmujący niedorzecznie porywający, pełnometrażowy film z Prince'em w roli głównej oraz album zawierający ścieżkę dźwiękową, odnosi gigantyczny sukces i totalnie zmienia reguły gry. Dziś utwory z tej płyty są postrzegane jak standardy muzyki, ale warto pamiętać, że tytułowy utwór z "Purple Rain" to blisko dziewięciominutowa ballada zarejestrowana jedynie w wersji koncertowej, a wielki hit "When Doves Cry" to prawdziwie awangardowy pop - Prince w ostatniej chwili usunął z utworu całą ścieżkę basu, redukując brzmienie piosenki w kierunku minimalistycznego, mechanicznego rytmu, wyznaczającego tory współczesnemu r'n'b. "Purple Rain" wypełnia muzyka, która nie powstała pod dyktando producentów czy szefów wytwórni, w pełni autorska, ekscentryczna i wolna. Chyba na tej właśnie płycie najwięcej jest Prince'a takiego, jakim go zapamiętamy: artysty
o wielu różnych wrażliwościach. Z jednej strony - tajemniczej, niebezpiecznej gwiazdy rocka, z drugiej - twórcy zmysłowych, wyrafinowanych ballad. Gitarzysty o umiejętnościach dorównujących największym wirtuozom i wokalisty o imponującej skali ekspresji. Geniusza, który sam to wszystko wymyślił, zagrał i wyprodukował. Być może najbardziej wszechstronnie utalentowanej postaci w historii muzyki rozrywkowej.
"Prince tym razem naprawdę to schrzanił"
"Purple Rain" zmieniło nie tylko Prince'a. Zmieniło także - a może przede wszystkim - całą resztę. Prince nie był już tylko obiektem westchnień, był modelem, na którym wzorowała się cała branża. W połowie lat 80. setki zespołów próbowały kopiować jego brzmienie, a on jak zwykle był o krok dalej. "Kiss" z 1986 roku - kolejny jego numer jeden w zestawieniu "Billboardu" - to być może najlepszy dowód jego wizjonerstwa. Włodarze wytwórni Warner Bros. komentowali nową produkcję Prince'a w bardzo niewybrednych słowach, odsądzając go od czci i wiary. "Okropny kawałek" - mówili jeszcze przed wydaniem piosenki - "Prince tym razem naprawdę to schrzanił". Na szczęście dla nich, to on dyktował warunki od samego początku kariery.
W drugiej połowie lat 80. Prince płodził płyty w niewyobrażalnym tempie, sporej części z nich nie kończąc lub nie wydając. Stał się przy tym fabryką przebojów, również cudzych. Dziewczęca grupa The Bangles otrzymała od niego szlagier "Manic Monday", dla popularnej piosenkarki Martiki skomponował subtelne "Love... Thy Will Be Done", a napisany dla drugorzędnej formacji The Family utwór "Nothing Compares 2 U" w wersji Sinead O'Connor stał się jednym z największych hitów lat 90. Choć spekulowano o ich bliższych relacjach, prywatnie Prince i irlandzka wokalistka nie znosili się, a podczas jednego z ich spotkań doszło wręcz do bójki.
Z biegiem lat Prince nie przestawał grać w swojej własnej lidze, chociaż coraz bardziej jego liga oznaczała zupełnie inną planetę. W latach 90. wciąż regularnie dostarczał przebojów, jak "Diamonds and Pearls" czy "The Most Beautiful Girl in the World", ale ciągłe dążenie do wynajdywania się na nowo (włącznie z zupełnie nowym pseudonimem) nie zawsze spotykało się ze zrozumieniem rynku. Wydawał albumy z wytrwałością godną podziwu, aczkolwiek krytycy coraz częściej kręcili na nie nosem, preferując często dokonania artystów z kolejnego pokolenia, zainspirowanych klasycznymi dziełami Prince'a - dobrymi przykładami mogą tu być D'Angelo, Beck czy Pharrell Williams. Przez swój nieprzejednany stosunek do internetu i darmowego udostępniania muzyki w sieci coraz mocniej alienował się od młodszej generacji słuchaczy, odchodzącej od tradycyjnych nośników. Radykalnie walczył z YouTube'em, za to jedną z płyt wydał w formie dodatku do gazety "Daily Mirror". Mógł sobie na te dziwactwa pozwolić, bo wciąż dawał fenomenalne
koncerty, o czym przekonaliśmy się w Gdyni podczas Open'era w 2011 roku. Chyba nikt w historii sceny głównej tego festiwalu nie zapanował nad nią tak totalnie, jak wtedy Prince.
W ostatnich dwóch latach wydał aż cztery albumy, nieustannie koncertował, był w ruchu. Typowy Prince. Wydawało się, że wciąż jest gdzieś w połowie drogi; że ma siły jeszcze na kilkadziesiąt kolejnych płyt; że niespożytą energią mógłby obdzielić całe pokolenie młodsze o trzy dekady. Z drugiej strony odchodzi jednak artysta totalny, w dobie gwiazd a la talent show coraz słabiej rozumiany. Bo i też on zupełnie inaczej rozumiał zarówno "talent", jak i "show".
Kuba Ambrożewski dla Wirtualnej Polski
Kuba Ambrożewski - dziennikarz muzyczny i redaktor muzyczny radia Open FM. Były redaktor naczelny serwisu Screenagers.pl i redaktor prowadzący miesięcznika „PULP”. Współpracował m.in. z Akademickim Radiem Kampus (audycja „Maxisingiel”), „Machiną” i Programem III Polskiego Radia.