Karma śmiertelnie skażona
460 szynszyli musiał zagazować Gerard Kosytorz z Pietraszowa, bo struły się karmą firmy „Cargill”. W paszy był żrący składnik środka do prania.
22.07.2004 | aktual.: 22.07.2004 08:45
Uśpił je dwutlenkiem węgla w specjalnie przygotowanej przez siebie komorze gazowej zmajstrowanej z szafy. Wcześniej wybrał z weterynarzem te najbardziej schorowane. Żywych ostało się 300, ale jeśli okaże się, że są chore - również zostaną zabite. - To dla mnie dramat - wzdycha pan Gerard, właściciel jednej z największych w regionie hodowli, którą prowadzi od dwóch lat. - Nigdy nie przypuszczałem, że coś takiego będę musiał zrobić. Lekarze weterynarii poinformowali mnie, że dotychczasowe leczenie nie przynosiło żadnych rezultatów, że zwierzęta i tak by padły, a do tego czasu traciłyby futro. Nie stać mnie na utrzymywanie takiego chowu, bo przecież nikt ode mnie nie kupi wyłysiałych szynszyli. Nawet jak padną mi wszystkie, to i tak nie zdejmę z nich futerek.
Likwidację hodowli nadzorował Tomasz Piasecki, weterynarz, doktorant z Akademii Rolniczej we Wrocławiu. Na miejscu był Sebastian Konwant, zastępca powiatowego lekarza weterynarii w Oleśnie. - Użycie dwutlenku węgla najpierw usypia zwierzę, dopiero po chwili dochodzi do zgonu - wyjaśniał Konwant. Pierwsze futrzaki w pietraszowskiej fermie zaczęły padać już w lutym tego roku, ale wówczas nie wróżyło to masowego ich zdychania. A jednak przez sześć miesięcy padło 500 szynszyli z 1300 hodowanych sztuk. Zwierzęta ginęły w męczarniach.
- To wszystko przez karmę, którą kupiłem w firmie Cargill - złości się hodowca. - Badania laboratoryjne wykazały, że w pokarmie znalazła się zasada, którą wykorzystuje się głównie do produkcji proszków do prania. Dwóch biegłych sądowych i czterech specjalistów weterynarii stwierdziło, że środek ten jest przyczyną ich choroby. Pan Gerard feralne pożywienie kupił w na początku tego roku. - Cargill chciał mi wymienić te 7 worków, które zostały z 28. Ale nie dałem, bo dzisiaj nie miałbym dowodów - pokazuje duże paczki z pożywieniem.
Gerard Kosytorz z przedstawicielami firmy spotykał się kilkakrotnie, negocjując warunki odszkodowania. Wymieniał się pismami, nagrał nawet rozmowę telefoniczną z jednym z szefów firmy. Z taśmy, którą puszcza, słychać męski głos, mówiący o tym, że trzeba się porozumieć: „Nie wypieramy się, powstał błąd, trzeba za błąd zapłacić frycowe”.
- Chcieli się najpierw porozumieć, a później zaczęli kręcić - opowiada hodowca. - 7 maja stwierdzili, że nie uznają mojej reklamacji, powołując się na własne badania. Choć ja i tak mam spore zastrzeżenia co do ich uczciwości przy zlecaniu badań i przekazywaniu próbek do analizy. Jestem w posiadaniu dokumentu, że doszło u nich do rozpieczętowania archiwalnych próbek - pokazuje pismo od Głównego Lekarza Weterynarii, w którym ma na to potwierdzenie. - A tymczasem moje straty wzrosły z 5 tysięcy do pół miliona złotych.
Gdy wczoraj chcieliśmy usłyszeć w warszawskiej siedzibie Cargilla, co jej szefostwo sądzi na temat zarzutów Gerarda Kosytorza z Pietraszowa, kierownik biura Iwona Wdowczyk stwierdziła, że informacje w tej sprawie dostępne będą dopiero w poniedziałek. Wcześniejszy komentarz wykluczyła, gdyż - jak powiedziała - nie jest to możliwe ze względu na obowiązującą w Cargillu politykę informacyjną firmy.
Tomasz Krawczyk