Jarocin jak wino - im starszy, tym lepszy
Słońcem, kurzem i muzyką rozpoczął się w piątek festiwal w Jarocinie. Nikt nie zliczył jeszcze fanów, którzy przyjechali tutaj, by przeżyć trzy dni w cieniu legendy najważniejszego festiwalu dla historii polskiej muzyki. Przyjechali tworzyć nową legendę.
Najpierw były "skóry": w pociągach, autobusach i samochodach, małe i duże plecaki, namioty i stare maty. Na bilecie w jedną stronę, bo w drugą za darmo, na zrzucie dla kolegi, na stopa. Na trzy dni, na jeden, na chwilę. Na Hey'a, na Dezertera, na Kazika, na Archive. I jeszcze za wcześnie na pytania: dlaczego właśnie Jarocin? Bo odpowiedź jest dopiero tam, pod sceną.
Najpierw jednak trzeba znaleźć sobie miejsce pod tymczasowy domek z tworzywa sztucznego, zameldować się i zostawić na bramie broń, alkohol i psa. Najwięcej jest jednak alkoholu, tego w najtańszym gatunku. I pierwsze łzy: "Moja nalewkaaaaaaaa!".
Ale już za bramą na ulicy można się przyłączyć do tych z irokezami z Krakowa, gdzie butelka podawana jest z ust do ust. W tym miejscu jednak najłatwiej upija się muzyką. Tą w samo południe, jeszcze zza krat, gdzie na scenie Kasia Nosowska przygotowuje się do swojego najważniejszego koncertu, albo tą na trawie przed małą sceną, gdzie panuje Mir między Polakiem, Ruskiem i Niemcem, a Miastem rządzi Mechaniczna Pomarańcza.
– Chcemy tworzyć dla ludzi, którzy zastanawiają się nad tym, o czym śpiewamy – mówi Krzysztof "Cypis" Mikołajczak, wokalista wągrowieckiej grupy "Polak, Rusek i Niemiec".
– Jarocin to takie miejsce, gdzie się nie gra pod publiczkę – dodaje "Globi", czyli Przemysław Zawol.
Zagrali swoje. Bez presji i "koncertu życzeń". Przywilej debiutanta i przywilej bycia w Jarocinie.
– Jarocin to już nie jest odgrzewana historia, tylko dobre miejsce do grania koncertu – mówi Tomasz Juchniewicz z zespołu Mir. – To jest festiwal, a nie festyn jak na Woodstocku.
– Jestem tu z ciekawości – mówi Robert "Robal" Matera, wokalista Dezertera. – Z ciekawości, jak się dalej toczy historia Jarocina, bo ona przecież cały czas się toczy. Inny jest tylko czas. Nie zmienia się tylko "złota polska młodzież".
Bunt trwa
Kilka godzin później, kiedy kilkutysięczny tłum zaśpiewa razem z Dezerterem: „Nierząd w rządzie, rząd w nierządzie. Najgłośniej krzyczy ten, co najwyżej siądzie”, okaże się, że nie zmienia się również bunt. Tyle że przeciwko innym politykom i innemu systemowi, niż dwadzieścia lat temu.
– Jestem tu, gdzie jest moja muzyka – mówi 25-letni Piotr z Gdańska. – Zostawiłem biurko i garnitur, żeby tu przyjechać. Jarocin ma swoją legendę, która jest ważna, ale dla mnie najważniejsze jest to, co dzieje się tu i teraz.
A "to" zaczęło się punktualnie o godzinie 17: "Witamy wszystkich! Zaczynamyyyy! Jaaaaarocin 2007! Przed wami Zmazaaaaa!".
A kilkanaście minut później do punkówy w czerwonej koszulce z szelkami i pomarańczowo-różowym irokezem, do punka z Sedesem na starej dżinsowej kurtce, do małolaty w staniku i biało-czarnym cylindrze na głowie i do małolata z nieśmiertelnym Che Guevarą na koszulce: "Jesteś tylko liczbą, jesteś rzędem cyfr. Twoje imię to PESEL, nazwisko to NIP".
Muzyka jak wino
I to zostanie im w głowach. I z tym pójdą w świat. I wrócą za rok po więcej. Na razie walczą jeszcze z kurzem i potem. I ciągle jeszcze za wcześnie na odpowiedź: dlaczego Jarocin? Bo zabawa dopiero się rozpoczęła, a pod sceną wszystko się jeszcze może zdarzyć.
I może tą odpowiedzią będzie koncert Hey'a, albo Dezertera, albo Kazika, albo Archive, albo kogoś zupełnie innego. Więc na razie jest tylko prastary taniec, czyli pogo. I jest pogoda, bo na scenie jest Pogodno.
– To jest święte miejsce, tu trzeba być – mówi Remek z Katowic, właściciel półmetrowego irokeza. – Punki nie są nigdzie mile widziane poza Jarocinem. Tutaj nawet dadzą ci na wino.
Albo na "powodzian", albo na "krasnoludki z Czarnobyla". I to też jest wpisane w Jarocin, i bez tego byłoby tu nudno. Więc Negatyw zaśpiewa tylko: "Dziewczyny, nie palcie marihuany!". I ani słowa o winie, co smakuje jak muzyka.
Agnieszka Świderska