Trwa ładowanie...
d33hfng
09-06-2004 09:30

Jaki jest język polskiej polityki?


Słownym utarczkom w Sejmie na linii Ziobro-Błochowiak-Giertych-Oleksy momentami daleko było do elegancji. Czy język polityki musi być agresywny, a nawet prostacki? A może tacy są nasi politycy i trudno wymagać, żeby posługiwali się językiem przyjętym na salonach? – zastanawia się w „Tygodniku Powszechnym” Rafał Szymczak.

d33hfng
d33hfng

Politycy uczą się, że aby być rozumianym, trzeba mówić prosto. Wiele przesłanek wskazuje, że jest to podejście słuszne. Szukając argumentów potwierdzających taki stan rzeczy, chętnie odwołuję się do badania pokazującego, że większość respondentów nie odróżnia słów: “pluralizm” i “homoseksualizm”... Prosty język nie musi oznaczać prostactwa, które pojawia się wówczas, gdy komuś nie starcza parlamentarnych określeń dla nieparlamentarnych sytuacji (np. fizjologicznych), nie jest w stanie powściągnąć emocji lub popada w infantylne albo ksenofobiczne uproszczenia. Takie sytuacje zdarzają się na tyle rzadko, że stają się anegdotyczne - przypomnijmy choćby “kurwiki w oczach” posłanki Renaty Beger, “czerwone skarpetki” posłanki Anity Błochowiak czy “panu to nie podam nawet nogi” prezydenta Lecha Wałęsy. Częściej jednak mamy do czynienia z prostactwem a rebours, gdy niektórzy starają się dodać sobie splendoru używając niezbyt trafnie języka wysokiego, np. Lepper podczas debaty nad wotum zaufania dla premiera Marka
Belki był łaskaw powiedzieć: “Z tego, co pan powiedział, poza jednym zdaniem, które pana całkowicie dyskryminuje”...

Czym, jeśli nie prostactwem były słowa posła Bogdana Lewandowskiego do pani Beger: “Pani poseł chyba owies uderzył do głowy”. Albo sytuacja, gdy posłanka Halina Nowina-Konopczyna zadała ministrowi rolnictwa pytanie, czy słyszał, że zgodnie z dyrektywą UE świnie powinny przebywać co najmniej osiem godzin w pomieszczeniach ze światłem dziennym, a z sali sejmowej padło: “I może powinny jeszcze dostać urlopy macierzyńskie?!”. Tego rodzaju chamstwo wynika jednak nie tyle z niedostatków języka, ile wychowania. I nie dotyczy tylko polityków.

Zakładając, że złe nastroje społeczne, poczucie porzucenia przez elity i wyalienowania się klasy politycznej przyzwalają na agresję w polityce (mamy skłonność do popierania tych, którzy dobrze wyrażają nasze odczucia), trudno uznać jej język za szczególnie agresywny czy wulgarny. Jeżeli chodzi o agresję, wiele nam jeszcze brakuje do USA, gdzie negatywna kampania wyborcza jest naturalnym elementem procesu demokratycznego i gdzie odbywają się konkursy pomysłów na negatywne filmy wyborcze o przeciwnikach.

Aby dowiedzieć się czegoś o wulgarności polskiego języka polityki, sprawdziłem jak często nasi parlamentarzyści używali podczas obecnej kadencji słów nieparlamentarnych. Na blisko 40 tys. wypowiedzi w Sejmie słowa “złodzieje” użyto 54 razy (rekordzistami są posłowie Lepper i Stanisław Łyżwiński z Samoobrony - każdy z nich uciekł się do niego na trybunie ośmiokrotnie), słowo “świnia” sześć razy (i nie zawsze dotyczyło sympatycznych zwierząt z ryjem), “łapówkarz” dwa razy (w tym raz przez Leppera, kiedy wygłaszał aluzję o innym pośle), a “cham” trzy razy (raz przez Leppera, tłumaczącego się, że nikogo tak nie nazwał). Jadąc podmiejskim pociągiem czy oglądając film w telewizji, w ciągu pół godziny usłyszeć można więcej obelg niż przez rok w Sejmie.

d33hfng

Specyficznie polskim zjawiskiem jest brak odpowiedzialności za słowo, co czyni dyskurs polityczny jałowym. Ponieważ można powiedzieć wszystko i nie ponieść konsekwencji, debata (nawet agresywna) przeradza się w konkurs epitetów.

W poczuciu skundlenia polskiego języka polityki sporo jest wstydu przed światem. Może marne to pocieszenie, ale w Europie funkcjonuje wiele “partii ludowych” (od Danii po Włochy), których retoryki i słownictwa nie powstydziłaby się Samoobrona.

d33hfng
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d33hfng
Więcej tematów