Jacek Żakowski: wybór Polski. Putin już zaciera ręce
W obliczu narastającego kryzysu zachowywaliśmy się jak rozkapryszony bachor, marudzący, że kaszka jest nie taka, gdy dorośli walczą, by ugasić pożar. Cena tego naszego marudzenia będzie bardzo duża. Jeszcze trudniej będzie przekonać teraz zachodnią opinię publiczną do jakichkolwiek ofiar na rzecz polskich potrzeb. Putin już zaciera na Kremlu ręce i obmyśla, jak między nas i Niemców wbić kolejne kliny. Niewątpliwie stało się to dużo łatwiejsze - pisze Jacek Żakowski w felietonie dla Wirtualnej Polski.
W Polsce tylko partia rosyjska jest zainteresowana demonstrowaniem braku naszej solidarności z Zachodem w rozwiązaniu kryzysu uchodźców. Bo tylko rosyjska ekspansja w Europie Wschodniej może zyskać na osłabieniu unijnej solidarności. I ci europejscy politycy, którzy uważają, że Polska należy do Wschodu, a Wschód należy do Rosji.
Uff, uciekliśmy spod gilotyny. Rząd bał się, plątał, na przemian straszył i uspokajał, ale na koniec jakoś się pozbierał i dokonał trafnego wyboru. Zrobił to, co musiał był zrobić, żeby możliwie mało zaszkodzić naszemu bezpieczeństwu w przyszłości.
Wybór nie był łatwy. Islamofobiczna, antykościelna i antyeuropejska, wroga uchodźcom fala dawno przekroczyła w Polsce granice obrzydliwości. Nie tylko Korwin, Kaczyński i Kukiz robili co mogli, żeby ją napędzić. Platforma też dołożyła trzy grosze, opowiadając głównie o zagrożeniach rozdętych przez paranoiczne umysły, zamiast poprzeć inicjatywę Kościoła i mówić głównie o cierpieniu uchodźców oraz o pomocy bliźniemu. Duża część społeczeństwa tej histerii uległa i rząd znalazł się w pułapce, którą częściowo sam na siebie zastawił, obawiając się wejść w starcie z ksenofobią.
Kiedy Europa powiedziała "sprawdzam" i trzeba było wybrać między infantylnym, egoistycznym awanturnictwem małych krajów dawnego bloku sowieckiego a odpowiedzialnością za integralność Unii i bezpieczeństwo Polski, rząd podjął właściwą decyzję. Nie przyłączył się do Rumunii, Węgier, Słowacji i Czech, nie zagłosował "przeciw" ustaleniom szczytu i dzięki temu pokazał, że postsowieckie piętno nie stworzyło, jak pisała amerykańska i rosyjska prasa, nowego podziału w Europie. Dla Polski jest to ważna decyzja, bo ustanowienie takiego trwałego podziału mogłoby być dla nas śmiertelnie groźne.
Polska jest w innej sytuacji niż Czechy, Węgry, Słowacja i Rumunia. Z całej tej grupy tylko my mamy granicę z Rosją. I tylko Polska jest w putinowskiej wewnętrznej polityce istotna. Gdyby Czechy, Węgry, Słowacja i Rumunia nagle wyparowały, dla spraw wewnątrzrosyjskich nie miałoby to absolutnie żadnego znaczenia. Zniknięcie Polski byłoby dla wielkorusów dramatycznym wyzwaniem, jak zniknięcie Żydów dla antysemitów. Musieliby sobie szukać nowej tożsamości, nowego kozła ofiarnego, nowego winnego wszystkich swoich nieszczęść i nowego wroga.
Przynajmniej od powrotu na urząd prezydenta Putin robi z Polski głównego "złego luda" Zachodu, który w tej narracji dybie na "matuszkę Rossiję". Antypolonizm jest starą tradycją rosyjskiej polityki. Powody są oczywiście złożone, ale istotne jest to, że w rosyjskiej historii mało było tak symbolicznie dramatycznych faktów, jak okupacja Kremla przez Polaków w latach 1610-1612. Z wyzwolenia Moskwy w roku 1612 Putin (choć nie on pierwszy) zrobił symbol i mit założycielski odrodzonej Rosji. Najkrócej mówiąc, w odróżnieniu od naszych wyszehradzkich przyjaciół, jesteśmy jako wróg niezbędnie potrzebni imperialnej Rosji. Rosja szukając integracji z Zachodem (jak za pierwszej prezydentury Putina) zacznie od układania lepszych stosunków z Polską. Rosja imperialna, wielkoruska, marząca o ekspansji - będzie dbała o to, żeby wciąż dostarczać Rosjanom dowodów na wredność Polaków i ohydę Polski.
Póki Kreml realizuje imperialną strategię, nasz geopolityczny wybór jest prosty. Możemy być sami w konfrontacji z Rosją lub korzystać z solidarności naszych sojuszników. Sami mamy małe szanse i ryzykujemy bardzo bolesne ciosy. Nawet jeżeli wierzymy, że Amerykanie z jakichś swoich powodów gotowi są chronić nas przed czysto militarną agresją, co symbolizują cztery samoloty, które tu przysłali, trudno jest zakładać, że będą zainteresowani chronieniem innych naszych interesów - na przykład energetycznych czy szerzej ekonomicznych.
Żaden inny kraj wyszehradzki nie ma takiego problemu. Słowacja i Węgry już wybrały taktykę zbliżenia z putinowską Rosją - na przykład w sprawie Ukrainy są dużo bardziej prorosyjskie nawet niż Niemcy i Francja. A Czechy i Rumunia zachowują się neutralnie. Choćby z tego powodu grupa wyszehradzka nie jest dla Polski strategicznie przydatnym towarzystwem. Wbrew temu, co twierdzi Beata Szydło, zarzucająca rządowi zdradę Wyszehradu, nie mamy żadnego powodu, by bardzo wątpliwą spójność byłych państw bloku sowieckiego przedkładać nad polski, najbardziej żywotny interes, jakim jest spoistość Unii Europejskiej i podtrzymywanie, a nawet wzmacnianie, unijnej solidarności.
Próbą tej solidarności jest kryzys wywołany przez falę uchodźców. Niczego poza gestem w tej sprawie nikt od nas nie oczekiwał. Kilka tysięcy osób, których przyjęcie nam proponowano i na które wreszcie, po dąsach i grymasach, Polska się zgodziła, to kompletnie symboliczna kropla w oceanie ludzkiego nieszczęścia, zalewającego Unię. Są dni, kiedy tylu uchodźców ląduje we Włoszech i w Grecji.
Cena marudzenia będzie bardzo duża
Nie chodziło o realną pomoc z naszej strony. Chodziło tylko o zademonstrowanie udziału we wspólnocie. Ale nawet tego Polska nie była w stanie zrobić. W obliczu narastającego kryzysu zachowywaliśmy się jak rozkapryszony bachor, marudzący, że kaszka jest nie taka, gdy dorośli walczą, by ugasić pożar. Cena tego naszego marudzenia będzie bardzo duża. Jeszcze trudniej będzie przekonać teraz zachodnią opinię publiczną do jakichkolwiek ofiar na rzecz polskich potrzeb. Putin już zaciera na Kremlu ręce i obmyśla, jak między nas i Niemców wbić kolejne kliny. Niewątpliwie stało się to dużo łatwiejsze.
Gdyby jednak polski rząd razem z resztą krajów postsowieckich zagłosował przeciw porozumieniu, to nic byśmy na tym nie zyskali, bo reszta Europy i tak by nas przegłosowała, a solidarność Zachodu wobec naszych problemów na Wschodzie osłabłaby jeszcze bardziej. Zapłaciłaby za to także Ukraina, gdzie wiele państw Zachodu zaangażowało się głównie pod polskim naciskiem i wbrew naszym partnerom z grupy wyszehradzkiej. Polskim dyplomatom jeszcze trudniej byłoby przekonać Francuzów czy Niemców do solidarności, gdybyśmy sami całkiem się z niej wyłamali.
Beata Szydło krytykująca ostateczną decyzję rządu w sprawie podziału uchodźców jest osobą prywatną i teoretycznie może mówić, co jej się podoba. Ale prezydent Duda nie ma takiego prawa. Zapowiadając renegocjację porozumień, jeśli PiS dojdzie do władzy, prezydent jeszcze bardziej zniechęca Zachód do okazywania nam solidarności. Dziś trudno sobie wyobrazić, by polski prezydent mógł zrobić większy prezent swemu odpowiednikowi na Kremlu.
Nie wiem, dlaczego Andrzej Duda to robi. Mam nadzieję, że po prostu nie ogarnął jeszcze złożoności polskiej sytuacji, choć miał na to czas, kiedy pracował jako eurodeputowany. Ale faktem jest, że w Polsce tylko partia rosyjska ma powód cieszyć się z takiego stanowiska prezydenta. W niczym nam ono się nie przysłuży, a niewątpliwie przybliża moment, kiedy zachodnia opinia, a za nią politycy, uzna, że jednak jesteśmy jacyś inni i że eksperyment z rozszerzeniem na Wschód się nie udał, więc trzeba jednak wrócić do Unii w starym składzie. Jeśli nie formalnie, to przynajmniej faktycznie, ograniczając proces dalszej integracji do krajów strefy euro oraz rozwadniając dotychczasową unię wedle wschodnioeuropejskich wyobrażeń wspólnoty i solidarności. Tych właśnie, które postsowieccy członkowie prezentują teraz i tych, które prezydent zapowiada po zmianie rządu w Polsce.
Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski