"Do końca czekałem na cud"
Byliśmy w "Hrabi" jak rodzina. Dopiero teraz, po odejściu Asi, widzę, jak wspaniałe mieliśmy życie. Jeszcze pół rok temu nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Człowiek zawsze docenia takie rzeczy z perspektywy czasu - mówi Wirtualnej Polsce artysta kabaretowy Dariusz Kamys, przyjaciel i szwagier Joanny Kołaczkowskiej.
Joanna Kołaczkowska była jedną z największych legend polskiego kabaretu. Najpierw bawiła Polaków w grupie "Potem", a później przez 23 lata głównie jako członkini "Hrabi" wraz z Dariuszem Kamysem, Tomaszem Majerem i Łukaszem Pietschem. Zmarła 17 lipca 2025 r. po walce z agresywnym nowotworem mózgu.
- Po operacji porozumiewaliśmy się z Asią głównie spojrzeniem lub krótkimi rozmowami. Mimo afazji bardzo starała się nawiązywać z nami kontakt słowny. Widzieliśmy, że obecność przyjaciół sprawia jej radość. Nie dostrzegliśmy, by wraz z rozwojem choroby cierpiała coraz bardziej. To było dla nas ważne - mówi Wirtualnej Polsce Dariusz Kamys, który współpracował z Kołaczkowską przez 40 lat.
- Do samego końca wierzyłem w cud. Czekałem na niego. Myślałem, że skoro taka rzesza ludzi modli się za Aśkę i myśli o niej, cała ta dobra energia nie pójdzie na marne. Niestety, lekarze od początku nie pozostawiali złudzeń.
Cyrkowa miłość z publicznością. Tylko w Kabarecie Hrabi
Dariusz Faron, Wirtualna Polska: Ciągle boli tak samo?
Dariusz Kamys: Już nie tak intensywnie, ból przestał być odczuwalny w każdej sekundzie. Czasem udaje mi się o nim na chwilę zapomnieć. Staram się prowadzić normalne życie, od miesiąca mocno pracuję nad nowym programem kabaretu "Hrabi". Ale nieraz przychodzą trudne chwile. Byliśmy z przyjaciółmi na koncercie Artura Andrusa, przyjaciela Asi. Gdy zadedykował jej jedną z piosenek, łzy znów nam pociekły. Jej odejście wytworzyło pustkę, która nigdy nie zostanie wypełniona. Czasem będzie bolało mniej, czasem więcej. Ale ból zostanie.
Dwa dni po pogrzebie pani Joanny napisał pan: "Chciałbym coś powiedzieć, ale słowa pochowały się przede mną. Nie chcą wychodzić, nie chcą opisywać tego, co niewyrażalne".
Tak jest w dalszym ciągu. Bo jak opisać taką stratę? Jak nazwać żal i poczucie wielkiej niesprawiedliwości, które nadal odczuwam? Jest we mnie niezgoda na to, co się stało. Aśka była mi bardzo bliska jako przyjaciółka i siostra Agnieszki, mojej żony. Współpracowaliśmy przez 40 lat. Wiedziałem, ile jeszcze może dać ludziom radości. Mimo 59 lat była w rozkwicie artystycznym, miała mnóstwo pomysłów i je realizowała. Projekt "Hrabina Pączek" był absolutną perłą. Gdy mówiła ze sceny, każdy miał wrażenie, że zwraca się bezpośrednio do niego. Tym bardziej boli teraz jej nieobecność. Mam poczucie, że nie odeszła, tylko została nam nagle zabrana.
Kto albo co ją zabrało?
Trudne pytanie. Zależy, w co się wierzy.
A pan?
Ja wierzę, że tam, gdzie jest, nie cierpi ani niczego się nie boi. Że jest bezpieczna i kochana.
Jej przyjaciel Szymon Majewski mówił na pogrzebie: "Nie masz pojęcia, ile razy się zapominam i jadę pod twój dom". Pan zapomina czasem, że jej już nie ma?
Po śmierci Asi kilka razy do niej dzwoniłem. Cały czas mam zapisany jej numer (chwila ciszy). Przepraszam, trudno jest... Trochę maluję. Zawsze, gdy stworzyłem obraz, wysyłałem go Aśce. Była niezwykle wrażliwą artystką, więc jej opinia była dla mnie bardzo ważna. Ostatnio znów coś namalowałem i już łapałem za telefon, by jej wysłać. Nagle zdałem sobie sprawę, że się nie da.
Niedawno próbował pan namalować jej portret, ale wyszła smutna twarz Jokera w czerni i bieli.
To był zapis mojego stanu ducha. Na razie nie jestem w stanie wrócić do regularnego malowania.
Pani Joanna opowiadała w wywiadach, że pierwszy raz zobaczyła pana na cmentarzu w Dniu Wszystkich Świętych. "Na głowie miał czuprynę gęstych kręconych włosów, a pod nosem modny powabny wąsik. Na chudych nóżkach doskonale układały mu się porządnie zwężone rurki [...] To był szczyt młodzieżowej elegancji". A jak pan zapamiętał wasze pierwsze spotkania?
Na początku to była jedynie siostra mojej dziewczyny. Widywaliśmy się, gdy przychodziłem do Agi. Zacieśnienie relacji nastąpiło dopiero w kabarecie. Na pierwszym roku studiów Aśka i jej chłopak chodzili z gitarą i śpiewali piosenki "Starego Dobrego Małżeństwa". Nie kojarzyła mi się z kimś, kto potrafi na scenie eksplodować. Była szarą myszką, dopóki Władek Sikora nie zaczął szukać dziewczyny do kabaretu "Drugi Garnitur". Do pójścia na casting namówił ją Adam Nowak, lider zespołu "Raz Dwa Trzy" i kolega Aśki ze studiów. Przeczytała jedno zdanie i casting został rozstrzygnięty. A potem był kabaret "Potem".
Po premierze pierwszego programu "Hrabi" zarobiliście po 50 zł. Na inny wasz występ, w Starej Prochowni w Warszawie, przyszło siedem osób. Nie myśleliście, żeby dać sobie spokój?
Nigdy nie traciliśmy wiary w siebie i wtedy też nam jej nie zabrakło. Po prostu przekonaliśmy się, że mimo wcześniejszych występów w kabarecie "Potem", musimy zaczynać wszystko od nowa.
Napisał pan kiedyś, że wasza garderoba zawsze pachniała kawą, ale ważniejsze były dźwięki. A konkretnie śmiech pani Joanny. Rywalizowaliście, kto ją rozbawi, byle tylko go usłyszeć.
Było w nim coś, co sprawiało, że chciało się go słyszeć. Dzięki niemu człowiek po prostu czuł się lepiej. Udany żart w obecności Aśki dodawał splendoru. "Patrzcie, rozbawiłem Kołaczkowską". W garderobie przygotowywaliśmy się do przedstawienia, ale też rozmawialiśmy, śmialiśmy się, po prostu byliśmy razem. Uwielbiałem te chwile.
Na scenie nie przekraczamy pewnych granic, ale za kulisami wszystko ociekało sarkazmem. Nieustannie z siebie żartowaliśmy. Byliśmy jak wojsko w okopach. Jak tylko ktoś wychylił łeb, tj. palnął jakąś głupotę, snajper wysyłał pocisk. Aśka trafiała najczęściej. Ale było w tym wszystkim ciepło. Mimo że nie nazywaliśmy siebie przyjaciółmi, wiedzieliśmy, że możemy na siebie liczyć.
Pani Joanna powiedziała kiedyś, że jest pan jednym z mężczyzn jej życia. Nie w znaczeniu romantycznym, ale to i tak słowa wagi ciężkiej.
Ona bez wątpienia była jedną z kobiet mojego życia. Drugą, z którą najczęściej się widywałem. Dzieliłem garderobę, a w początkowej fazie, gdy szukaliśmy oszczędności, nawet pokój na wyjazdach - bo przecież "szwagry" mogą być zakwaterowane razem! Snuliśmy plany artystyczne, toczyliśmy długie rozmowy – nieraz bardzo poważne, innym razem bez znaczenia.
Abstrahując od osiągnięć artystycznych, przez 40 lat znajomości nasza przyjaźń przetrwała. To wielkie osiągnięcie. Byliśmy w "Hrabi" jak rodzina. Mówię nie tylko o naszej czwórce, ale też o ludziach z obsługi technicznej, menedżerach itd. Dopiero teraz, po odejściu Asi, widzę, jak wspaniałe mieliśmy życie. Jeszcze pół rok temu nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Człowiek zawsze docenia takie rzeczy z perspektywy czasu.
Często mówiła, że w życiu prywatnym nie jest taka jak na scenie. To jaka była?
Na scenie dała się poznać jako kobieta dynamit, która wszędzie pójdzie, wszystko załatwi. A w codzienności była spokojna, stonowana. Wcale nie brylowała w towarzystwie. Cały czas pracowała. Była dla mnie chodzącym wyrzutem sumienia, że ja robię za mało! Czułem się przy niej leniem.
Po dwóch spektaklach człowiek chciałby się przecież zresetować. A tu Aśka rzuca, że idzie do pokoju, bo musi jeszcze zmontować podcast. Na scenie nigdy nie traciła rezonu. Nieraz mówiła za kulisami: "Jezu, ale mi się dzisiaj nie chce". A potem zaczynało się przedstawienie i eksplodowała energią. Gdy stawała przed widownią, była jak ryba, którą właśnie ktoś wpuścił do wody. Nawet jeśli coś się posypało, potrafiła instynktownie zrobić z tego majstersztyk.
Poda pan przykład?
Na początku zdarzało się nam grać dla firm. Na jednym ze skeczy zaprosiliśmy na scenę prezesa. Był lekko wcięty. Nagle położył rękę na tyłku Aśki. Ruszyliśmy w jego kierunku, ale dała nam znać, że wszystko jest pod kontrolą. Potem brutalnie go obśmiała. Nie było w tym jednak chamstwa ani przekroczenia granic, zrobiła to z ogromnym wyczuciem. Myślę, że zapamiętał nasze przedstawienie na długo.
Przez te wszystkie lata Aśka przebyła niesamowitą drogę. Na początku brakowało jej świadomości artystycznej, ciągle się uczyła, jak funkcjonuje kabaret. Z biegiem czasu stała się w pełni dojrzałą artystką. Potrafiła zauważyć, że ktoś np. wyszedł poza światło. Wtedy podchodziła i delikatnie pociągała za rękaw, ustawiając go we właściwym miejscu. Albo dyskretnie pokazywała ręką: tempo, tempo! Nie przestawała przy tym po mistrzowsku odgrywać swojej roli. Panowała absolutnie nad wszystkim. Śmialiśmy się, że liderem "Hrabi" jest dwugłowy smok, czyli ja i Aśka, ale muszę przyznać, że w ostatnich latach jej głowa była większa. Nawet jeśli nie określaliśmy wprost, kto jest szefem, i tak każdy wiedział, że rządzi Aśka!
Poza sceną życie jej nie oszczędzało. Jako 5-latka straciła ojca. Opowiadała, że mama powiedziała jej i 6-letniej siostrze: tata wróci, jak spadnie śnieg. Kiedy nadeszła zima, biegły do okna wypatrywać białych płatków i jego powrotu. Ale nigdy się nie pojawił.
Aśka bardzo przeżyła śmierć ojca. Jego brak mocno na nią wpłynął, podobnie jak na moją żonę i siostrę Asi, Agnieszkę. Powiedzenie córkom, że ojciec wróci wraz ze śniegiem, nie było najszczęśliwszym pomysłem mamy. Została z nimi sama, a rozpacz i samotność nie pomagały jej w byciu wzorowym rodzicem. Działała w dobrej wierze, ale popełniła mnóstwo błędów.
Pokolenie naszych rodziców nie czytało podręczników z psychologii rozwojowej, poziom świadomości był dużo niższy. Poza tym kiedyś podchodziło się do wychowania zupełnie inaczej. Rodzic miał przede wszystkim zapewnić byt, a nie myśleć o komforcie psychicznym dziecka.
Pani Joanna otwarcie mówiła, że odejście ojca odcisnęło na niej piętno. I że w dorosłym życiu często odczuwała lęk przed utratą bliskich. A także przed śmiercią.
Z artystami często tak bywa, że napędzają ich własne obawy i słabości. U Aśki ten lęk wiązał się nie tylko ze stratą ojca. Gdy była w ciąży, zdiagnozowano u niej czerniaka. Pokonała go, ale później cierpiała na kancerofobię - bała się, że znów zachoruje na raka. Dbała o zdrowie najbardziej z nas wszystkich. Zawsze była przebadana od stóp do głowy. Żartobliwie nazywaliśmy ją "Doktor Queen". Próbowaliśmy w ten sposób nieco oswoić jej lęk.
Na urodziny daliśmy jej nawet skórzaną torbę lekarską ze sprzętem. Śmialiśmy się, że w tematach medycznych każdy mówi, jak mu się wydaje, a Aśka mówi, jak jest. Pamiętam, jak podczas podróży rozmawialiśmy o nowotworach. Gdy wysiedliśmy z auta, zapytałem "Bajera" [Tomasz Majer, przyp. red.]: "Jak zachorujesz na raka, będziesz się leczył u lekarza, czy u Aśki?". Bardzo ją to rozbawiło.
W kwietniu 2025 r. u pani Joanny wykryto nowotwór mózgu. Taką diagnozę trudno oswoić nawet najlepszym żartem.
Mieliśmy trzytygodniową przerwę w trasie. Spotkaliśmy się 4 kwietnia w Zielonej Górze na próbnym przedstawieniu nowego programu – w połowie improwizowanego kryminału. Aśka rzuciła, że od tygodnia bardzo boli ją głowa. Niby nic wielkiego, ale ból był tak dokuczliwy, że zamiast uczestniczyć w próbach, poszła się położyć. To było coś niezwykłego, bo była w naszym zespole największym tytanem pracy. Zagraliśmy przedstawienie i jakoś poszło, ale ból głowy nie ustępował.
Poza tym Aśka miała "krótki lont", bardzo szybko się denerwowała. Zadzwoniła do swojej przyjaciółki, lekarki, która przepisała jej środki na migrenę. Ból trochę zelżał, co nas uspokoiło. Na migrenę się przecież nie umiera. Ale przyszły kolejne niepokojące sygnały.
To znaczy?
W sali Relaks w Warszawie Aśka zagrała skecz, a potem wyszła na scenę i znowu go zapowiedziała. "Lopez", czyli Łukasz Pietsch, mówi za kulisami: "Aśka, przecież to już było". Na jej twarzy odmalowało się zaskoczenie. W pewnym momencie zapytała: "Gdzie my w ogóle jesteśmy? Co to za sala?". To było bardzo dziwne.
Później dowiedzieliśmy się, że miewa krótkie utraty świadomości. Od razu odwołaliśmy trasę. Wysłaliśmy ją na badania, zrobiła tomograf i rezonans. I usłyszała najgorsze wiadomości [zdiagnozowano zaawansowanego glejaka mózgu - red.]. Od tamtego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko. Przeprowadziliśmy się z żoną do Warszawy, żeby opiekować się Aśką. Byliśmy my i grono bliskich przyjaciół. Po operacji cierpiała na afazję, czyli zaburzenie mowy. Rzadko wypowiadała jakieś słowa. Porozumiewaliśmy się głównie spojrzeniem i krótkimi rozmowami. Widać było jednak, że nasza obecność sprawia jej radość.
Jak przyjęła diagnozę?
Niezwykle spokojnie. Jak gdyby lekarz powiedział: "pani samochód ma stary alternator, trzeba wymienić". Nie było rozpaczy, tylko ten spokój i łagodność. Ale nie wiem, jak podchodziła do tego w środku. Z jednej strony przed operacją cieszyła się z zakupu auta, twierdząc, że jeszcze jej się przyda. Z drugiej - wiedziała, jak brzmi diagnoza i dokąd to zmierza. Na szczęście wraz z rozwojem choroby nie widzieliśmy, by cierpiała coraz bardziej. To było dla nas ważne. Po prostu stopniowo odchodziła.
Rozmawialiście o chorobie otwarcie?
Tak. Była bardzo empatyczną osobą. Martwiła się, że będziemy się o nią martwić. Dlatego bardzo zależało nam na pozytywnej atmosferze. Na tym, by nie był to wyłącznie smutny czas. Jeśli ktoś zapłakał, to w kącie. Staraliśmy się trzymać fason. Chcieliśmy, by Aśce jak najczęściej towarzyszył nasz śmiech.
Pana żona powiedziała: "Mimo że wszyscy mieliśmy nadzieję, coraz częściej uświadamiano nam, że szczęśliwego zakończenia nie będzie". Kiedy pan zdał sobie z tego sprawę?
Do samego końca wierzyłem w cud. Czekałem na niego. Myślałem, że skoro taka rzesza ludzi modli się za Aśkę i myśli o niej, cała ta dobra energia nie pójdzie na marne. Wraz z przyjaciółmi szukaliśmy lekarstw, nowych możliwości leczenia. Patrzyłem w przyszłość z nadzieją. Kalkulowałem, że im większa wiara w cud, tym bardziej jest on prawdopodobny. Zarażałem tym ludzi wokół. To był bardzo intensywny czas. Musieliśmy myśleć o wielu rzeczach - zadbać o specjalne łóżko, odpowiedni sprzęt. Zadaniowość pozwoliła mi przetrwać. Pod koniec wszyscy funkcjonowaliśmy na autopilocie. Niestety, lekarze od początku nie pozostawiali nam złudzeń.
Powiedział jej pan coś na pożegnanie czy "słowa się pochowały, nie mogąc opisać tego, co niewyrażalne"?
W takiej chwili mówi się komuś, jak bardzo się go kocha. Jak bardzo był w czyimś życiu ważny. Reszta nie ma większego znaczenia. Każdy z nas, spędzając z Asią czas, trwając przy jej łóżku, miał szansę jej to przekazać. Mam poczucie, że przez 40 lat przyjaźni powiedzieliśmy sobie wszystko. A może jednak nie? Przecież mielibyśmy jeszcze wiele wspólnych tematów. Wiele słów do wypowiedzenia.
To, że opłakiwały ją miliony ludzi, utrudniało przeżywanie straty, czy ułatwiało?
Chyba bardziej utrudniało. Zobaczyłem, jak wielu ludzi przeżywa jej stratę, co potęgowało ból. Jednocześnie w jakimś stopniu cieszyło mnie, że jej sztuka znalazła tylu odbiorców. Głównym osiągnięciem kabaretu "Hrabi" jest nasza relacja z widownią. Rozmawiamy z ludźmi, nie ograniczamy się do wyuczonych tekstów. Aśka lubiła to szczególnie, potrafiła zawładnąć publicznością. Mówi się, że nie da się podobać każdemu. Ale nie znam nikogo, kto twierdziłby, że nie trawi Kołaczkowskiej. Ludzie ją pokochali i gdy odeszła, dali temu wyraz.
Były też oczywiście mało przyjemne rzeczy. Tabloidy prześcigały się w artykułach, byle tylko pompować temat: "Wiemy, kim jest Dariusz Kamys dla Joanny Kołaczkowskiej!". Budowano napięcie, jakby odkrywano jakąś niesamowitą tajemnicę, a dopiero w siódmym akapicie znajdowała się informacja, że byłem jej szwagrem.
Powiedział pan, że po śmierci pani Joanny pojawiło się sporo "przyjaciół z gotowymi przemowami, wspomnieniami i teoriami. Czasem ta deklarowana przyjaźń mijała się nawet z faktami".
Nie wszystkie osoby zachowały się jak powinny. Chyba przypisały sobie zbyt wielką rolę w życiu Aśki. Może chciały zbić w całej sytuacji jakiś kapitał, zbudować popularność? Nie wiem, ale nie rozumiałem ich zachowania. Nie chcę rozwijać tego tematu ani wchodzić w szczegóły. Powiem tylko tyle, że niektórzy negatywnie mnie zaskoczyli. Ktoś w sposób nieuprawniony sam nazwał się przyjacielem Aśki i wypowiedział mnóstwo słów, których nie wypowiedziałby żaden przyzwoity człowiek. Nie mówiąc już o przyjacielu.
Po odejściu pani Joanny nie braliście pod uwagę rozwiązania kabaretu?
Wielokrotnie rozmawialiśmy w "Hrabi", co się stanie, gdy kogoś zabraknie. Nie ukrywam, to Aśka prowokowała takie rozmowy. Wynikały z jej troski o nas i pozostałych bliskich. Ustaliliśmy, że jeśli ktoś z nas odejdzie, kabaret przez rok będzie się opiekował finansowo jego rodziną. Przewidywaliśmy jednak, że takie problemy mogą się pojawić po siedemdziesiątce, że mamy jeszcze jakieś dziesięć lat spokoju. Poza tym ja jako najstarszy miałem odejść jako pierwszy. Aśka wepchnęła się w kolejkę.
W listopadzie kabaret "Hrabi" zagrał kilka koncertów pt. "Potemowe piosenki". Jak to jest występować bez niej?
Nie zdążyliśmy zaśpiewać tych piosenek z Asią. Gdy mówimy na początku, że dedykujemy jej koncert, w gardle coś ściska, a z oczu płyną łzy. Podobne reakcje widzimy wśród publiczności. By uczcić pamięć Aśki, wprowadziliśmy też zmianę w nazwie kabaretu na "HrAbi", by wyróżniała się litera "a". Chcemy, by była z nami symbolicznie, więc stawiamy na scenie różę. A na końcu śpiewamy dla niej piosenkę. To dla nas wzruszająca i jednocześnie trudna chwila. Ale nigdy nie miałem wątpliwości, że powinniśmy wrócić. Wierzę, że ona gdzieś jest. Widzi, co robimy i bardzo się z tego cieszy.
Wspomniał pan o róży na scenie. Na co dzień ma pan wokół inne rzeczy, które ją przypominają?
Nie. Nie czuję potrzeby, by się nimi otaczać. Przez 40 lat zgromadziłem mnóstwo wspomnień, one mi wystarczają. Ale to kwestia indywidualna. Żona zabrała część ubrań Asi. Mówi, że kiedy je zakłada, czuje jej zapach.
Ludzie przeżywający stratę często mówią: świat się zawalił, a za oknem wszystko wygląda jak dawniej.
Tak, po śmierci kogoś bliskiego początkowo trudno zrozumieć, że autobus przyjeżdża o zwykłej porze, w kinie grają seanse według planu, restauracje też działają normalnie. Początkowo ból był tak silny, że miałem poczucie, jakby świat naprawdę się zatrzymał. Z czasem oswoiłem się z myślą, że cokolwiek się wydarzy, życie będzie się toczyło swoim rytmem.
Niedawno spadł pierwszy śnieg. Staje pan czasem w oknie z nadzieją, że Aśka nieoczekiwanie się pojawi?
Nie. Dotarło już do mnie, że nic takiego się nie wydarzy. Trzeba po prostu żyć dalej. Przecież z Aśką i tak się jeszcze kiedyś zobaczymy.
Dariusz Faron jest dziennikarzem Wirtualnej Polski.
Chcesz skontaktować się z autorem? Napisz! dariusz.faron@grupawp.pl