Długa podróż w jedną stronę
Przed wejściem na bońską wystawę „Ucieczka, Wypędzenia, Integracja” umieszczono drzeworyt współczesnego artysty. Obok płaskorzeźbę z pałacu Assurbanipala w Niniwie: „Mieszkańcy zdobytego Elamu udają się na wygnanie” oraz kilka innych historycznych scen. Na dobrą sprawę kuratorzy powinni zacząć od Adama i Ewy: wygnania zawsze były częścią kondycji ludzkiej.
15.02.2006 | aktual.: 15.02.2006 09:02
Za wejściem jednak zaczynają się konkrety, które symbolizuje drewniany chłopski wóz oraz automat, z którego zwiedzający może wziąć kartkę z nazwiskiem jednej ze 150 osób, potem w trzech miejscach komputer podsunie mu trzy etapy z jej życia. Gerhard Voigt z Pomorza: matkę zabili Rosjanie, ojca deportowali wraz dwoma braćmi, w 1945 r. został wypędzony – my powiemy: wysiedlony – z ciotką. Dziś mieszka z dziećmi w Dolnej Saksonii. Aby wejść w niemieckie losy, zwiedzający musi jednak przejść przez śluzę historii XX w. W wąskim korytarzu początek gehenny: entuzjazm na ulicach Berlina w dniu wybuchu I wojny, zdjęcia Ormian pędzonych przez tureckich żołnierzy, Grecy uciekający z płonącej Smyrny na alianckie statki, traktat pokojowy między Turcją i Grecją regulujący wymianę ludności. A także nasze sprawy: propagandowe plakaty plebiscytowe polskie i niemieckie, egzekucja Polaków w październiku 1939 r. w Grudziądzu, wypędzenie i powrót do Rzeszy Niemców z terenów przyłączonych na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow, od
krajów bałtyckich po Besarabię. Jest też ikona z warszawskiego getta, przerażony żydowski chłopiec z podniesionymi rękoma i esesman w tle.
Dopiero teraz możemy się przyglądać niemieckim losom od zimy 1944/45 po dziś dzień bardziej szczegółowo. Organizatorzy świadomie nie podkręcają emocji, nie roztkliwiają się, choć są tu eksponaty naprawdę poruszające, jak choćby pęk kluczy zabranych z domu w ostatnim odruchu czy sukienka do Pierwszej Komunii uszyta z gazy opatrunkowej w duńskim obozie dla niemieckich uciekinierów ze wschodu. Matka na przekór wszystkiemu starała się obronić normalność. Jeśli bońska wystawa nie jest pokazem niemieckiego samoużalania się, to dlatego, że tych 1,5 tys. eksponatów zgromadzonych na zaledwie 650 m kw. wcale nie ustawiono tak, by koncentrować się na ucieczce, wypędzeniach i wysiedleniach Niemców z Prus Wschodnich, Pomorza, Śląska czy Sudetów.
To wszystko oczywiście także tu jest. Są wyblakłe zabawki. Jest Leica, którą ktoś fotografował niemiecki exodus ze wschodu. Jest zachowana szprycha koła z wozu, którym ktoś inny uratował choć część swego dobytku. Są fotografie, jak choćby tłumu Czechów linczujących Niemców. Jest też model Wilhelma Gustloffa, storpedowanego w styczniu 1945 r. przez radziecki okręt podwodny z tysiącami uciekinierów na pokładzie. Są również dokumenty: oryginał paktu Ribbentrop-Mołotow (tajny protokół do połowy przykryty), notatki Benesza, układy podpisane przez Willy’ego Brandta w Moskwie, Warszawie i Pradze, maszynopis listu biskupów polskich do niemieckich. I jest też wzruszająca kartka w jednej z ostatnich witryn wystawy: Pewien Niemiec ze Śląska zapisał sobie po niemiecku i po polsku w 1972 r. przed podróżą do utraconych stron rodzinnych: „Przyjeżdżamy z wizytą, nie chcemy wracać. To teraz jest wasza ojczyzna”.
Ta wystawa całkiem świadomie pokazuje fragmenty rzeczywistości minionej i tak naprawdę dla następnych pokoleń nie do odtworzenia. Symbolem jest tu wrocławska izba pamięci, w której eksponaty jedynie odbijają się w lustrze pamięci tych ziomków, którzy należą do generacji bezpośrednich świadków historii.
Natomiast następne pokolenia mają już tylko do czynienia z coraz mniej pełnym przekazem. Lustro pamięci jest coraz bardziej rozbite, a realne doświadczenie coraz bardziej odległe w czasie, tym bardziej że przez minione dziesięciolecia było poddawane ciśnieniu kolejnych fal najróżniejszych ideologii.
I to jest główna opowieść tej wystawy, która dokumentuje zarówno jednostkowe losy uciekinierów, jak i ich polityczny kontekst, a także psychiczne, społeczne, a nawet artystyczne skutki. To, co do nas dociera poprzez przemijający czas, to tylko fragmenty – mówią organizatorzy. I je pokazują: fragment baraku z obozu dla uciekinierów, fragmenty filmów, fragmenty relacji świadków historii, a także fragmenty wspomnień zapisane w relacjach, które kiedyś były książkami kultowymi, a dziś już są na poły zapomniane. W witrynach mignęły mi: „Nazwy, których nikt nie pamięta” Marion hr. Dönhoff, „Wzorce dzieciństwa” Christy Wolf, „My, dzieci-uciekinierzy” Urszuli Höntsch-Harendt, oczywiście „Pełzając rakiem” Güntera Grassa, a także powieści Siegfrieda Lenza, Arno Surminskiego, Leonie Ossowski. Jest też polskie wydanie wspomnień Herberta Hupki. I powieść przez lata jakby nieobecna, ale dziś znów głośna – Franza Werfla o gehennie Ormian „Czterdzieści dni Muzy Dagha”. Są plakaty ckliwych filmideł fabularnych, kręconych w
latach 50. jako „filmy regionalne” (Heimatfilme), w których kłusownik kochał się w córce leśniczego i perypetie polegały na tym, czy wbrew sile wyższej podziałów stanowych młodzi się spotkają. Teraz krytycy twierdzą, że to również były kryptofilmy o wypędzonych, o integracji przybłędy z zamkniętą, sielską społecznością. Może to teza naciągana, ale bońska wystawa poświęca wiele uwagi odrzucaniu wypędzonych czy przesiedleńców zarówno w strefach zachodnich, jak i radzieckiej. To jeden z głównych wątków bońskiej opowieści. Jak integrowano miliony intruzów ze wschodu. Nie ma co się spierać, ilu ich było: 10–12 mln? Faktem jest, że – jak przytomnie zauważa Jörg Lau omawiając bońską wystawę w „Die Zeit” – powojenne Niemcy od początku były krajem imigrantów. A wykorzenieni Niemcy ze wschodu nie tylko wypełnili straty wojenne w Niemczech zachodnich, ale nadali niemieckiemu społeczeństwu w obu państwach niesłychaną dynamikę. Po raz pierwszy od wojny trzydziestoletniej przełamane zostały podziały konfesjonalne –
protestanci z zachodu rozbili niemal czysto katolickie regiony Bawarii i Nadrenii, a katolicy – na przykład z Gdańska czy Warmii – trafili do protestanckich Niemiec północnych. Degradacja socjalna jednych – architekt z Bydgoszczy stawał przy taśmie produkcyjnej u Forda lub zostawał listonoszem – szła w parze z pędem do ponownego stanięcia na nogi. Znamy to zresztą i my z naszego mitu Wrocławia jako drugiego Lwowa, jakkolwiek lwowiaków we Wrocławiu było jedynie 7 proc. przyjezdnych. Większość pochodziła z Polski centralnej i Warszawy, ale na mit wystarczyło.
Nie było jednego, standardowego losu wypędzonych. Ten los spotkał miliony Niemców – nie wiadomo, ilu z nich w trakcie wojennej i powojennej wędrówki ludów zginęło. Szacunki są bardzo różne: od 300 tys. do 2 mln rozjechanych przez radzieckie czołgi na zaśnieżonych drogach Prus Wschodnich, zatopionych przez samoloty na Zalewie Wiślanym lub przez okręty podwodne (na wystawie można obejrzeć zdjęcia pomnika wystawionego w ostatnich latach dowódcy okrętu, który zatopił Wilhelma Gustloffa), zamarzniętych w czasie szaleńczego wymarszu z Wrocławia na rozkaz władz radzieckich, ale także zamordowanych w czasie dzikich wysiedleń.
Ale są też tacy Niemcy – jak znany pisarz Horst Bienek – którzy publicznie mówili, że wcale nie zostali wypędzeni, sami zgłosili się do transportu, bo nie chcieli mieszkać w miejscowości, która przestała być ich małą ojczyzną. Były też przypadki, gdy wysiedlani Niemcy bez nienawiści żegnali się z Polakami, którzy już mieszkali w ich domach, bo poznali także ich wojenne losy.
Nie było też w powojennych Niemczech jednolitej polityki wobec wypędzonych. W strefach zachodnich (do francuskiej początkowo nie byli wpuszczani) od początku stali się liczącym lobby, o które zabiegały partie polityczne. Z kolei w strefie radzieckiej władze obiecywały im parcelację junkierskich majątków, ale zarazem szybko zabroniły im mówić publicznie o swym losie. W NRD świadomie zacierano wszelką pamięć o dawnym niemieckim wschodzie – królewieckie klopsiki nazywały się teraz klopsy gotowane, a za rozpowszechnianie tekstów śląskich piosenek ludowych można było pójść do więzienia. Niemniej przesiedleńcy przewijają się jako stały temat literatury enerdowskiej, aż po głośną kilka lat temu rozrachunkową powieść Christopha Heina „Zajęcie kraju” (Landnahme), w której odrzucony przez małe enerdowskie miasteczko wrocławianin wbrew niechętnemu otoczeniu własnym wysiłkiem i lewymi interesami robi na zjednoczeniu Niemiec karierę.
Wystawa dokumentuje oczywiście także dwuznaczną politykę uprawianą w Niemczech zachodnich poprzez Związki Wypędzonych. Jest plakat Bloku ludzi pozbawionych ojczyzny i praw (BHE). Jedną z czołowych postaci tej partii był uczestnik konferencji w Wannsee w 1942 r., na której przyjęto strategię ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. Są zdjęcia ze zjazdów ziomkostw, plakaty protestujące przeciwko granicy na Odrze i Nysie i protesty przeciwko polityce rezygnacji z niemieckich ziem. Ale są też ikony polityki pojednania, od zdjęcia Brandta klęczącego w Warszawie, po uściski dłoni prezydenta Kwaśniewskiego z kolejnymi prezydentami Niemiec. Na monitorze telewizyjnym można obejrzeć fragmenty zaciekłej debaty ratyfikacyjnej w Bundestagu w 1972 r., w czasie której Fraz Joseph Strauss z CSU groził, że układy wschodnie są początkiem sowietyzacji Republiki Federalnej Niemiec, a w witrynie z niedawnych dni – medialną inscenizację sporu o berlińskie Centrum przeciwko Wypędzeniom i działalność Powiernictwa Pruskiego.
Jest oczywiście osławiony fotomontaż z Eriką Steinbach w mundurze SS ujeżdżającą Gerharda Schrödera, są dwie bulwarówki wydawane przez ten sam koncern Springera, z których jedna podsyca nacjonalizm niemiecki, a druga – polski. Jest dokumentacja niemiecko-polskiej eskalacji żądań: odszkodowań za utracone na wschodzie mienie i reparacji za zniszczenia wojenne. I jest historia szukania dróg porozumienia, aż po utworzenie z inicjatywy prezydentów Kwaśniewskiego i Raua tzw. Europejskiej sieci Pamięć i Solidarność, która scalałaby najróżniejsze inicjatywy upamiętniania wysiedleń i deportacji w historii Europy XX w. Przygotowując ją Dom Historii Republiki Federalnej zlecił instytutowi w Allensbach zbadać stosunek Niemców, Czechów i Polaków do ucieczki i wypędzeń. Wyniki potwierdzają, że młode pokolenia w obu krajach sąsiadujących z Niemcami nie mają tych obiekcji, które dręczą ich dziadków. Uważają stworzenie europejskiego Centrum przeciwko Wypędzeniom za dobry pomysł. Ponadto lęk przed Niemcami jest na terenach
przygranicznych mniejszy niż w głębi kraju. I wreszcie: to politycy i media przekazują tendencyjny obraz rzeczywistości, skoro np. w Polsce większość uważa, że roszczenia do utraconych ziem lub odszkodowań za mienie utracone na wschodzie wysuwa nie mała grupa wypędzonych, lecz rząd niemiecki. Z kolei po stronie niemieckiej wyniki ankiety o tyle są zaskakujące, że wielu młodych Niemców wie o Śląsku tyle, co na przykład o Afryce. Jednak mimo braku konkretnej wiedzy, temat wypędzeń jest dla nich nadal bardzo emocjonalny.
Wystawa pokazuje, jaką pamięć o wysiedleniach przekazywać. Jej katalog ukaże się również po polsku. Ale najlepiej byłoby, gdyby – po Berlinie i Lipsku – dotarła także do Warszawy. Byłaby ważnym i niezmiernie rzetelnym uzupełnieniem warszawskiej wystawy dwóch totalitaryzmów przygotowanej przez Kartę. Niczego nie przemilcza, a zarazem nie przytłacza ekspozycji jednostkowymi losami, lecz ukazuje je w jak najszerszym kontekście. To rzetelna wystawa.
Koncepcja rotundy berlińskiego Centrum przeciwko Wypędzeniom zaprezentowana na stronach internetowych Związku Wypędzonych jest diametralnie odmienna. Ma prezentować przede wszystkim losy niemieckich wypędzonych. Dział zatytułowany „Strony ojczyste” ma pokazać „takie miasta jak Wrocław, Gdańsk czy Królewiec, a także rozległy krajobraz Mazur, idyllę Karkonoszy i społeczny ład ziemiańskich dworów”. Wystawa ma opowiadać o „życiu codziennym w Prusach Wschodnich, na Pomorzu, we wschodniej Brandenburgii i na Śląsku: o weselach i narodzinach, o pierwszym dniu szkolnym, królewieckich klopsikach i toruńskich katarzynkach, o życiu kulturalnym miast, o życiu w śląskim okręgu przemysłowym”. Słowem, raj utracony. Dział drugi – „Wolni jak ptak i pozbawieni wszelkich praw” – ma utożsamić widza z niemieckimi ofiarami. „Prezentacja tej części wystawy odtworzy poczucie wykorzenienia i utraty godności człowieka. Widz będzie przechodził wzdłuż wielkiej projekcji pochodu uciekinierów i wozów z wypędzonymi. Jego drogę będą znaczyć
porzucone bagaże. W kilku miejscach będą przejścia do pomieszczeń poza przepierzeniem, w których dzięki zdjęciom, dokumentom i eksponatom widz będzie mógł wchłonąć okoliczności ucieczki i wypędzenia. Po przeciwnej stronie drogi, w innych pomieszczeniach pokazane będzie okrucieństwo, jakiemu poddani byli ludzie internowani w obozach, ci, którzy pozostali w rodzinnych miejscowościach i w czasie wypędzeń. W jednym z pomieszczeń zostanie plastycznie pokazany los Niemców nadwołżańskich”. Pozostałe działy mają pokazać powojenną biedę i zagrożenia asymilacji.
Niemieckie gazety, jak „Junge Welt”, nie zostawiają suchej nitki na tym projekcie jako niemieckonarodowym, sprzedawanym pod etykietą obrony praw człowieka, w tym zwłaszcza prawa do stron ojczystych. Centrum według pomysłu Związku Wypędzonych jest nie do przyjęcia, uważa Joachim Käppner w „Süddeutsche Zeitung”, ponieważ po dziś dzień wielu z funkcjonariuszy nie przyjęło do wiadomości faktu, że wypędzenia zaczęły się nie 8 maja 1945 r., lecz w 1933 r., jak to już w 1985 r. wyraźnie powiedział ówczesny prezydent federalny Richard von Weizsäcker. Po dziś dzień na zjazdach Niemców sudeckich słychać głosy roszczeń i gwizdy. Przez dziesięciolecia Związek był oparciem dla sił narodowo-konserwatywnych, które odrzucały uznanie skutków wojny i wysuwał roszczenia wobec Polski czy Czechosłowacji. „Na takim dziedzictwie nie da się zbudować Centrum”, konkluduje Käppner.
I tak oto stają przeciwko sobie dwa projekty i dwie wizje upamiętniania ucieczek, wypędzeń i wysiedleń w Europie XX w. Latem będzie je można porównać w Berlinie. Związek Wypędzonych zaprezentuje swój projekt Centrum na specjalnej wystawie, a z kolei bońska wystawa zostanie pokazana w berlińskim Niemieckim Muzeum Historycznym. I nie będzie to konfrontacja wyłącznie wewnątrzniemiecka.
Adam Krzemiński