Były dowódca eskadry w 36 pułku: w Smoleńsku musiało zdarzyć się coś ekstremalnego
Jak dowódca powie "odchodzimy" to jest to święte. A oni nie odeszli. Uważam, że musiało się zdarzyć coś tak niesamowicie ekstremalnego, że do tego nie doszło. Albo nastąpiła usterka techniczna samolotu - mówi o tym, co wydarzyło się w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku w pierwszym obszernym wywiadzie w polskich mediach ppłk Bartosz Stroiński, były dowódca eskadry w 36 pułku. Ppłk Stroiński jako ostatni wylądował w Smoleńsku tupolewem -
7 kwietnia 2010 roku z premierem Donaldem Tuskiem.
17.02.2013 | aktual.: 18.02.2013 12:18
- Wiele tez jest nieprawdziwych. Choćby stwierdzenie, że piloci byli źle wyszkoleni. Według mojej opinii piloci w 36 Pułku byli bardzo dobrze wyszkoleni. Arek (kpt. Protasiuk - przyp. red) lądował w Smoleńsku wielokrotnie, w tym trzy dni przed katastrofą, 7 kwietnia, na prawym fotelu. Ja siedziałem na lewym. Kolejna teza, z którą się nie zgadzam jest to, że Arek przestawił sobie ciśnienie z aktualnego panującego na lotnisku na standard, na ciśnienie 1013 - mówi ppłk Bartosz Stroiński.
Jego zdaniem to nie tak, że ktoś chciał wyłączyć EGWPS (system ostrzegający pilotów o zbliżaniu się ziemi – przyp. red), bo do EGWPS jest drugi przycisk, który można nacisnąć i nie ma głosu. Według niego mogło chodzić o to, że wysokościomierz był w stopach, a "Arek być może chciał go przełączyć w metry".
- Przyciski są oddalone od siebie o cztery, pięć centymetrów - ale są takie same, identyczne. Dla pilota informacja o tym, na jakiej jest wysokości jest podstawowa. Ale kiedy się przerzuci na standard, to nie ma żadnej informacji dotyczącej wysokości - tłumaczy.
- Mogło być pewnie wiele różnych sytuacji. Lotnictwo ma niestety to do siebie, że uczy się dopiero po błędach - mówi w wywiadzie dla "Wprost".