Bollywood, czyli spisek mędrców
Czechow powiedział: jeżeli w dramacie w pierwszym akcie na ścianie wisi strzelba, to w trzecim na pewno wystrzeli. O filmach Bollywoodu mówi się nieco inaczej: jeżeli w pierwszym akcie na ścianie wisi strzelba, to w trzecim – zaśpiewa i zatańczy.
Rację miał poeta (i scenarzysta) Javed Akhtar, określając Bollywood jako „najbliższego sąsiada Indii”. Zapomniał tylko dodać, że granica przebiega nie „obok”, wzdłuż jakiejś rzeki, lecz zupełnie inaczej – może „górą”, może jeszcze dziwniej. Bo Bollywood normalnie nie istnieje. To wynaleziona w latach 70. przez dziennikarzy nazwa indyjskiego przemysłu filmowego – zbitka słów Bombaj i Hollywood.
Próba definicji
Bombaj był największym ośrodkiem produkcji filmowej Indii jeszcze przed II wojną, obecnie jest największym producentem filmów na świecie. Po wojnie do Bombaju dołączyła Kalkuta (filmy w języku bengali) i Madras (w języku tamilskim), lecz Bombaj pozostaje stolicą Bollywoodu. Tu produkuje się połowę wszystkich filmów indyjskich – ponad tysiąc rocznie, trzy dziennie! Hollywood o takiej produkcji nie może nawet marzyć. W Indiach jest też najwięcej kinowych sal na świecie – ponad 30 tysięcy. Najpiękniejsze przypominają pałace maharadżów. Codziennie wchodzi do nich 12 milionów ludzi – w onirycznych wnętrzach wchłaniają wyprodukowane dla nich sny. Wracają po kilka razy, uczą się na pamięć przebojów, śpiewają je razem z błyszczącymi na ekranach aktorami. Nie wiedzą, że większość tylko markuje śpiewanie. Film musi być idealny, więc śpiewają za nich anonimowi, lecz najlepsi piosenkarze.
W słowie Bollywood utrwalona została nie tylko pamięć sukcesów Bombaju, także i pamięć starej nazwy. Hindusi odrzucają nazewnictwo wymyślone jeszcze przez Anglików. To miasto nazywa się dziś Mumbaj, przechrzciło się podobnie jak Benares, który zmienił się w Varanasi. Bombaj ocalał tylko w wymyślonym Bollywoodzie. Wymyślonym – ale przecież i realnym. W przemyśle filmowym Bollywoodu pracuje 2,5 miliona ludzi. Krainę Bollywoodu odwiedza rocznie kilka miliardów „turystów”.
Masala movies
Jeśli Indie są baśnią – Bollywood jest baśnią o Indiach, baśnią do drugiej potęgi, masalą, w której w idealnie dobranych proporcjach miłość zmieszana jest z przygodą, patriotyzm z tańcem, dawne obrzędy z hołdami dla walecznej armii, religijność z podziwem dla nowoczesności kraju, który w wyścigu technologii przegania konkurujące potęgi. 10 satelitów, jeden z najlepszych uniwersytetów świata w Varanasi, bomba atomowa. Masala. Żeby film zyskał na wiarygodności – muszą pojawiać się perypetie, czarne charaktery, brzydota. Piękno przeplata się z cierpieniem (to buddyjska definicja życia), ale piękno zwycięża (to reguła filmów bollywoodzkich).
Wymieszane są również gatunki: romantyczna opowieść o miłości ze starymi legendami, niekiedy z nowoczesnym kinem akcji. Wagę wydarzeń określają czasem zwolnione, czasem przyspieszone zdjęcia, obowiązkowo pojawiają się długie wstawki taneczne: film na długie minuty zamienia się w śpiewogrę – by nagle przepoczwarzyć się w kino grozy. Każdy funduje widzowi pełną gamę doznań: patrząc na przygody bohaterów komedii, skręcamy się ze śmiechu – by po chwili na cały głos chlipać, bo komedia zmieniła się w melodramat. Hindusi nie wstydzą się łez. Mają czas, by śmiać się i płakać. Filmy bollywoodzkie są długie jak ich tytuły: „Kabhi Khushi, Kabhie Gham” („Czasem słońce, czasem deszcz”, 2001, reż. Karan Johar) – 210 minut, „Dilwale Dulhania Le Jayenge” („Żona dla zuchwałych”, 1996, reż. Aditya Chopra) – 189 minut. Masala. Tak nazywane są te filmy: masala movies.
Cudzoziemcy jadący do Indii szukają w nich często – niczym kwiatu paproci – cudownego zioła o nazwie masala. Nie znajdą, a zarazem znajdą wiele różnych odmian. Bo to słowo oznacza mieszankę różnych ziół, ziaren, liści i korzeni, które zwykłym potrawom nadają niezwykły smak. Oczywiście jest herbata masala (masala chai) – herbata herbat!, jest także rum masala, a masala dodana do mięsa – choćby to był najzwyklejszy drób – zmienia je w mięso najpiękniejszej kobiety. Jeśli będę miał trochę miejsca, podam przepis. Miłość, patriotyzm oraz śpiew i taniec. To trzy podstawowe składniki masali zwanej filmem bollywoodzkim. Miesza się je w różnych proporcjach, lecz żadnego nie może zabraknąć. * Woda, taniec i wiatr zamiast wulgarnego seksu*
Miłość pojawia się już w tytułach filmów: „Taniec miłości”, „Iskry miłości”, „Przepis na miłość” – to tylko kilka tytułów przepisanych z dyskietek ulicznego sprzedawcy. Na ogół jest to miłość z przeszkodami. On jest bogaty, ona biedna, pochodzą z różnych kast, rodziny nie zgadzają się na ślub. Trzeba pamiętać, że w Indiach młodzi nie pobierają się tylko ze sobą, łączą się z całymi rodzinami, i że najczęściej rodzice narzucają im współmałżonków. Filmy, opowiadając się po stronie miłości, próbują rozluźnić ten krępujący obyczaj. Taką wymowę miał wspomniany już film „Czasem słońce, czasem deszcz”, taką samą szlagier „Żona dla zuchwałych” – najdłużej, bo 12 już lat wędrujący po kinach Indii i reszty świata.
Miłość w filmach Bollywoodu to nie tylko cielęca i cielesna zabawa młodych. Cielesności w tym kraju Kamasutry jest paradoksalnie mało. W filmie „Banaras” mówi się o miłości jako o sile kosmicznej, o więzi świata. Uczucia pary młodych bohaterów to jeden z jej przypadków, innym jest miłość córki do ojca i do matki – miłość rodzinna. Oto córka bramina zakochuje się w nauczycielu muzyki z niższej kasty, właściwie w podrzutku. Mimo oporów ojciec zgadza się na małżeństwo, odbywają się zaręczyny, z nieba spadają kwiaty, wszyscy tańczą. A potem niedoszły mąż ginie, niedoszła żona ucieka z miasta, które go zamordowało, za ocean. Po latach jednak wraca, by zobaczyć umierającego ojca. Wybacza miastu – bo to jest jej miasto. Jej kraj. W finałowej scenie matka bohaterki próbuje popełnić samobójstwo. Lecz nie z rozpaczy po zmarłym właśnie mężu, ale z poczucia winy. To ona przed wielu laty zorganizowała morderstwo narzeczonego własnej córki. Taki gest wybaczenia nie byłby możliwy bez wiary w kosmiczną potęgę miłości i bez
wiary w wędrówkę dusz. W finale filmu pojawia się duch zamordowanego narzeczonego. Dobrym, mądrym uśmiechem wybacza morderczyni. I scena ta nie wygląda tandetnie, a Hindusom wyciska łzy z oczu.
Miłość graniczącą ze świętością ukazuje film „Gdyby jutra nie było” (reż. Nikhil Advani): śmiertelnie chory mężczyzna próbuje znaleźć dla swej ukochanej dobrego – w moralnym sensie tego słowa – następcę.
Miłość w sensie erotycznym wprowadzana jest delikatnie, z poezją. Widać, że Indie mają za sobą tysiące lat rozwoju sztuki miłosnej. Czasem wspomaga reżysera wiatr, częściej – woda. Na wielu filmach bohaterki mokną na deszczu, zanurzają się w ubraniach w wody świętej rzeki. Prostaccy Amerykanie zrobiliby im po wyjściu wybory miss mokrego podkoszulka. Jedna z piękniejszych scen w „Banaras”: bohaterowie gonią się po parku Sarnath, chwilami ocierają się o siebie jakby w tańcu. W filmie „Taniec miłości” – uczucie pokazane jest dosłownie tańcem, który chwilami unosi zakochanych nad ziemią. W „Main Hoon Na” („Jestem przy tobie” – reż. Farah Khan) zachwyty publiczności wzbudza scena pod wodospadem. Do historii kinematografii świata przejdzie jednak inna scena z tego filmu: bohater siedzi na łóżku w rozpiętej koszuli, bohaterka zbliża się, aby obmyć skaleczenia na jego piersiach, i dmucha na bolące miejsca.
Brak miłości bywa karany. W filmie-legendzie „Sekret” po raz kolejny ośmieszony został zwyczaj wybierania męża przez rodziców. Mąż pięknej Lachchi, kupiec Kisham, zajmuje się głównie interesem, a nie żoną, opuszcza ją tuż po ślubie. W żonie kupca zakochuje się Duch, który przybiera jego postać... Symbolami miłości są piękni aktorzy. I trzeba przyznać, że niektórzy są wyjątkowej urody. Amitabh Bachchan nazywany „big B” to 191 centymetrów naprawdę przystojnego mężczyzny. Króluje od 1975 r., od „Sholay” – zagrał już w blisko 200 filmach, a przy okazji robił karierę parlamentarzysty. Za jego następcę uchodzi SRK – Shah Rukh Khan. Nie wygląda na swoje 40 lat, ma na koncie ponad pięćdziesiąt filmów, otrzymał 80 nagród, w tym 10 Filmfare – to indyjski odpowiednik Oscara. Dorobił się wytwórni filmowej i wytwórni perfum. Obydwaj wystąpili we wspomnianym już przeboju „Czasem słońce, czasem deszcz”. Od tego filmu zaczęła się polska kariera Bollywoodu. Wystąpił w nim też młody Hritik Roshan – w nim upatruje się ich
następcy, zwłaszcza że jest znakomitym tancerzem.
Wśród aktorek króluje Jaya Bhaduri (sześć razy Filmfare!) – prywatnie żona Amitabha Bachnana; z młodszych – niezwykle piękna Kajol (Kajol Devgan), która podbiła publiczność tworząc z SRK „parę wszech czasów” w „Żonie dla zuchwałych”. Z jeszcze młodszych: Kareena Kapoor (rozgłos przyniósł jej film Aśoka Wielki – 2001 r.) oraz Aishwarya Rai. Ta ostatnia jest byłą Miss Świata – symbolem indyjskiej urody. Rozgłos zdobyła w 2000 filmie „Josh”, gdzie zagrała siostrę bohatera odtwarzanego przez samego SRK.
Jeśli chodzi o reżyserów, nie można nie wymienić Farah Khan. Choreografka, która unowocześniła taniec filmowy, autorka scenariuszy, jej inscenizacjami są największe przeboje: „Jestem przy tobie” i „Om Shanti Om” – 2006, pierwszy sukces Indii na festiwalu w Berlinie. Autorem scenariusza i reżyserem przeboju „Czasem słońce, czasem deszcz” jest Karan Johar. Ale i tutaj trzeba wspomnieć Farah Khan za wspaniałą choreografię. Koncepty reżyserów i gra bollywoodzkich aktorów nie zawsze przypadają do gustu europejskim odbiorcom. Krytycy mówią czasem o spadku kina niemego – film istnieje w Indiach od 1913 r. – ale myślę, że sprawa jest poważniejsza i że trzeba będzie do niej wrócić.
Patriotyzm
W Indiach każdy seans filmowy rozpoczyna się od hymnu narodowego, publiczność powstaje z miejsc, twarze poważne, wzruszone. Patriotyzm nie ogranicza się do tej demonstracji. Przesycony jest nim każdy film. Tak samo jak tolerancją. Hasłem wszystkich filmów Bollywoodu mogą być słowa padające w „Banaras”: Ganga nikogo nie dyskryminuje, Ganga wszystkich oczyszcza.
Reżyserzy znajdują okazje, by bez natrętnej dydaktyki mówić o wielkości Indii, przywoływać dawnych bohaterów (Aśoka Wielki, Budda, Gandhi), pokazywać najpiękniejsze miejsca swego kraju. Patriotyzm geograficzny miesza się z historycznym. Masala. Bohaterem filmu „Banaras” jest także to cudowne miasto, także park Sarnath, gdzie Budda wygłosił pierwsze kazanie. W tle widzimy świątynię, której mur pokryty jest złotymi smugami. Pielgrzymi przynoszą płatki złota i wcierają je w mur. Dziś są to tylko plamy, ale – jak tłumaczył mi spotkany w parku Hindus – za parę tysięcy lat cała świątynia będzie złota, piękniejsza niż Amristar! Film „Josh” to poza zwariowaną akcją dyskretna promocja Goa, akcja innego filmu zahacza o Fatehpur Sikri. Tu znajduje się fontanna najwybitniejszego muzyka wszech czasów Tansena, którego śpiew był tak piękny, że zapalał lampki oliwne, wywoływał deszcz, czasem słońce. Produkując kilka filmów dziennie twórcy Bollywoodu sięgają nie tylko po dzieła narodowej wyobraźni. Jeden z większych
przebojów – „Josh” (reż. Mansoor Khan) to przerobiona „West Side Story”, „Zaufanie” (reż. Girish Dhamija) to przeróbka kryminału Wolfganga Petersena „Okruchy wspomnień”. Przykłady można mnożyć godzinami. Ale czy „West Side Story” nie jest echem „Romea i Julii”? I tak wiadomo, że wszystko już było jeśli nie w „Mahabharacie”, to w „Ramajanie”. „Mahabharata” to ok. 100 tys. dwuwierszy, 7 razy dłuższa niż „Iliada” i „Odyseja” razem.
A tak na marginesie: „Mahabharatę” napisał podobno bramin Wjasa. Ukrył się na dwa i pół roku w jaskini i dyktował swój epos Ganeśi – słoniogłowemu bogu. Nie Bóg człowiekowi. Człowiek – Bogu.
Całe Indie tańczą i śpiewają
Nieodzownym składnikiem są pieśni. Już przed premierą publiczność słyszy ze wszystkich mediów szlagiery, które zagrają w filmach. Przeważnie po hindusku, ale czasami po angielsku (np. „I love India”, promująca film „Pardes”) – w liczących 1,2 mld ludzi Indiach połowa nie zna hindi, trzeba się posiłkować angielskim. Szlagiery w dużym stopniu decydują o późniejszym powodzeniu dzieła. Piosenki służą więc promocji filmu – film promocji patriotyzmu.
I o to w tym wszystkim chodzi.
Filozofowie, pisarze, artyści, czyli po prostu cenzorzy
Zdarzało mi się czytać zachwyty na temat „naturalnej”, niemal wrodzonej moralności twórców Bollywoodu (więc i ich dzieł). Żadnego seksu, aktorzy nawet się nie całują, no, czasem... Ale częściej przytulają. Niektórzy twierdzą, że zostało to im z poprzednich wcieleń, kiedy np. panie były rybami. Sprawa jest znacznie prostsza, daleka od metafizyki. Wędrujące po Indiach filmy, i te ze srebrnych ekranów, i te z kaset czy płytek, ba, nawet sprowadzane z zagranicy, muszą otrzymać certyfikat. Udzielaniem zajmuje się Central Board of Film Certification (Centralny Urząd Certyfikcji Filmów), który nie powinien nam się kojarzyć z peerelowską cenzurą, złożoną z partyjnych trepów i sowieckich agentów. Za stołem tego urzędu zasiada 25 mądrych ludzi: pisarze, naukowcy, reżyserzy, aktorzy, kompozytorzy, przedsiębiorcy i politycy. Śmietanka społeczeństwa!
Polityków wymieniłem na końcu, jakby chodziło o Polskę, ale w Indiach politycy są też mędrcami. Jednym z najmądrzejszych ludzi świata był prezydent Sarvepalli Radhakrishnan – wykładowca filozofii nie tylko na uczelniach indyjskich, ale także w Oksfordzie, autor syntez myśli Wschodu i Zachodu. Nawet nasz peerelowski Uniwersytet Bieruta przyznał mu ongiś doktorat honoris causa. Wybitnym intelektualistą był prezydent Shankar Dayal Sharna (4 fakultety!); inny światowej sławy uczony to b. prezydent Abdul Kalam – ojciec indyjskiej astronautyki (dzięki niemu wyleciał pierwszy i kilka następnych satelitów), ale i bomby atomowej. Słynął z tego, że w swoich przemówienia wplatał cytaty z poezji, był też autorem kilku książek. Obecnie rządząca pani prezydent Pratibha Patil jest absolwentką prawa, reformatorką szkolnictwa. No nic, trochę pomarzyliśmy... „Certyfikacja” filmów wywoływała oczywiście dyskusje, odwoływano się do Sądu Najwyższego Indii, który orzekł: „cenzura filmów jest niezbędna, ponieważ oddziałują one
bardzo mocno na myśli, przekonania i czyny ich odbiorców”. Chodzi o to, że mogą prowokować do zła, inspirować do zbrodni – taką rolę odgrywają często filmy hollywoodzkie. Film bollywoodzki ma promować dobro, zwalczać nietolerancję, dyskretnie promować ewolucję obyczajów – nie rażąc niczyich uczuć religijnych. CB of FC przyznaje cztery rodzaje certfikatów: bez ograniczeń, dla młodzieży pod opieką dorosłych, wyłącznie dla dorosłych i wyłącznie dla wybranych grup, np. zawodowych. Film bez certyfikatu nie ma szans – reżyserzy zgadzają się więc na sugerowane im poprawki. Jednak po przeszło półwiecznej działalności Biura Certyfikacji – na ogół sami wiedzą, jakich norm nie naruszać.
W literaturze przedmiotu wylicza się najczęściej „19” zasad, którymi kieruje się kapituła przyznająca certyfikaty. Streszczając rzecz nieco, powiedzmy:
W filmach nie mogą być gloryfikowane zachowania przeciwspołeczne, rasistowskie, obrażające uczucia religijne, godzące w rządzącą władzę i bezpieczeństwo państwa. Nie wolno nadużywać bądź używać niezgodnie z przepisami narodowych symboli. Sceny filmowe nie mogą pokazywać przemocy seksualnej, zboczeń, okrucieństwa, atrakcyjności picia alkoholu czy zażywania narkotyków. Nie wolno używać słów wulgarnych, mogących razić uczucia widza, pokazywać przemocy wobec dzieci, kobiet ani nawet zwierząt, kpić z ludzi upośledzonych fizycznie i psychicznie. Osoby i działania przestępców nie mogą budzić sympatii, by nie zachęcać do popełnienia przestępstwa.
W Indiach od lat trwają próby złagodzenia tych zasad – w imię wolności artystycznej i paru równie wzniosłych haseł. Naprawdę chodzi o zbicie kasy na sprzedaży zakazanych owoców. Znany producent, reżyser i aktor Vijay Anand domagał się w 2002 r. wprowadzenia nowej klasyfikacji, która pozwoliłaby pokazywać na filmie „coś więcej”, a konkretnie „soft porno”. Jego wniosek został odrzucony, ale próby takie zapewne się powtórzą. Chodzi przecież nie tylko o widza indyjskiego, przeciętny Hindus nawet jest zadowolony z tych restrykcji. Chronią one jego prywatność, obyczaje i religię. Producentom chodzi raczej o łatwiejsze rozpowszechnianie w krajach przyzwyczajonych przez Hollywood do wszystkiego, co było zakazane. Niszczenie kultury indyjskiej może być skutkiem ubocznym.
Niepewna granica z przyszłością
Indie to nie jest zwykłe państwo, to kontynent porównywalny z Europą, a liczniej zaludniony. Zamieszkują go wyznawcy kilkudziesięciu religii, mówiący kilkudziesięcioma językami. Wybijając się na niepodległość, przeżyły krwawe walki, których ofiary liczono w setki tysięcy, jeśli nie w miliony. Teraz rozwijają się szybko, grozi im wypadnięcie z trasy: głód, powrót waśni narodowościowych i wyznaniowych. Jak połączyć tych ludzi, różnych wiarą, językiem, nawet kolorem skóry? Jak wychować przyszłe pokolenie? Słowo „masala” może mieć także niepokojący sens. Film jest jednym z narzędzi edukacji i zarazem psychiczną osłoną, ratującą tożsamość Hindusów. Służą temu filmowe pieśni w rodzaju „I love India”, przerysowana gra aktorów (nie wszyscy rozumieją język, wszyscy – gesty), przepisy cenzury. Temu służy cały Bollywood. Bolywood to Indie wymarzone, projekt kulturowy realizowany przez twórców do spółki z cenzorami, artystami i kilkuset bogami Indii. Granica między Bollywoodem a Indiami, jak się rzekło, nie przebiega
„obok” – to granica między trudną teraźniejszością a piękną, lecz niepewną przyszłością.
Bohdan Urbankowski
* Masala Chai.* Do zrobienia w Polsce, i to tanio: Pożyczyć garnek od sąsiadów. Wlać po dwie szklanki wody i mleka pożyczonego od innych sąsiadów. Zaproszeni powinni przynieść jedną lub dwie herbaty indyjskie (np. Assam i Darjeeling (czytaj dardżyling), wystarczy wsypać po 3 łyżeczki listków, resztę chowamy. Inni goście powinni przynieść chociaż po pół łyżeczki cynamonu i kardamonu (w najgorszym razie – parę zmielonych ziaren). Podprowadzić gdzieś jeszcze szczyptę imbiru i chociaż 6 goździków. Goście, którzy lubią dosładzać, powinni przyjść z własnym cukrem: 1–2 łyżeczki na 1 szklankę. Też dosypać. Postawić na gazie, doprowadzić do wrzenia i przygasić, żeby nie wykipiało. Potem całkiem wyłączyć. Po 4 minutach i 12 sekundach nabierze odpowiedniego aromatu, co się czuje. Wtedy gasimy światło i uciekamy z garnkiem, bo to dla nich za dobre.
* Garam masala.* Z tego co udało się rozeznać i co występuje w większości przepisów – drobno mielone: goździki, gałka muszkatołowa, cynamon, imbir (uważany też za afrodyzjak!), kardamon (też – można dodawać do kawy albo posypać nim śpiącego kochanka), kmin rzymski, kolendra, koper włoski, czarny pieprz i kozieradka. Na koniec listek laurowy. Czarny pieprz można także dorzucać w ziarnach, kozieradka działa pobudzająco i odchudzająco; osoby spożywające ją regularnie uzyskują pięknie pachnący mocz. Aha: kminu rzymskiego (cuminum cyminum) nie należy mylić z kminkiem (carum carvi), bo całą przyprawę diabli wezmą. Mieszać najlepiej w Indiach, pod opieką pięknych mieszkańców płci przeciwnej. Nadaje się do zup jarzynowych, mięs, marynat, a byle ryż smakuje jak najlepsza kamasutra. Proporcje trzeba dobrać samemu – np. 3 łyżki kolendry, 2,5 łyżeczki imbiru, 1,5 łyżeczki cynamonu, po łyżce pieprzu i kminu, pół łyżeczki goździków. Kardamonu (b. intensywny smak!) wystarczy szczypta. Ważne: wszystko dokładnie mielimy i
podgrzewamy na patelni około pół minuty. Potem wsypujemy do słoika i nie ruszamy, bo szkoda, bo za dobre.