"Polak nic na tym nie zyska, powstał totalny chaos"
Inne państwa traktują prezydencję jako cytrynę do wyciśnięcia, a nasi ministrowie mówią o prezydencji "wycofanej", skupianiu się wyłącznie na administrowaniu Unią, dobrowolnie rezygnują z korzyści, jakie można mądrze wynegocjować i wywalczyć. Będziemy obserwować krzątaninę, bieganie z taczkami, ale 31 grudnia okaże się, że te taczki były puste jak w słynnym kawale - mówi w wywiadzie dla Wirtualnej Polski europoseł Ryszard Czarnecki, minister ds. europejskich w rządzie Jerzego Buzka. - Kraj, który miał najgorszy image w Europie, to wcale nie Polska za czasów Kaczyńskich, ale Wielka Brytania za rządów Margaret Thatcher - podkreślał.
01.07.2011 | aktual.: 26.07.2011 13:10
WP: Agnieszka Niesłuchowska: Według czerwcowego sondażu CBOS 64% Polaków nie słyszało o tym, że Polska będzie sprawowała prezydencję. Z czego to wynika?
Ryszard Czarnecki: Z fatalnej rządowej akcji informacyjnej. Gdy ja byłem ministrem ds. europejskich w rządzie Jerzego Buzka wpadliśmy na pomysł stworzenia... PIS czyli Programu Informowania Społeczeństwa, który miałby na celu oswajanie ludzi z tematyką unijną. Myślę, że PO też taki PIS by się przydał. Niestety Platforma zrobiła z prezydencji temat wyłącznie dla elit.
WP: Wielu Polaków utożsamia prezydencję z pięknym obrazkiem, spotkaniami europejskich dyplomatów. Czy możemy wiele zyskać w czasie tego półrocza?
- Każdy kraj, który obejmuje prezydencję patrzy na nią z perspektywy własnych interesów, chce jak najwięcej na tym skorzystać, choć robiąc to dyplomatycznie.
WP:
Na przykład?
- Jest ich wiele. Np. Węgry, które obecnie sprawują prezydencję postawiły za swój główny cel Strategię Dunajską, Szwecja postawiła na Strategię Morza Bałtyckiego zrobiła to sprytnie - przedstawiając to nie tylko jako sprawę narodową, ale w szerszym, europejskim kontekście, by przyciągnąć do siebie unijne pieniądze. Francja przeforsowała Unię Śródziemnomorską i stała się głównym rozgrywającym ws. wszelkich programów pomocowych dla krajów Afryki Północnej i szerzej: arabskich.
WP:
Jakie widzi pan priorytety dla Polski?
- Ku mojemu zdziwieniu Polska takich nie ma. Rząd skupia się na działaniach PR-owskich, Tusk po raz setny obściska Merkelową, wycałuje się z Sarkozym i da się klepać po plecach rubasznemu Berlusconiemu. Zwykły Kowalski nie będzie miał nic z tej prezydencji. Gdybym miał wystawić rządowi ocenę za przygotowania do prezydencji dałbym jedynkę, bo nawet symbole - logo i bączki - są poniżej krytyki. Gdziekolwiek nie spojrzeć mamy zaniechania. Donald Tusk jest jak nowy król Midas - z tą różnicą, że mitologiczny władca zamieniał wszystko w złoto, a Tusk - w porażkę.
WP: Ale minister ds. europejskich Mikołaj Dowgielewicz mówi, że jesteśmy profesjonalnie przygotowani do prezydencji, mamy wielu doświadczonych dyplomatów w Brukseli, Warszawie, sieć kontaktów w Europie, więc jesteśmy gotowi, by próbować wypracowywać najtrudniejsze kompromisy.
- Rząd Tuska jest dziwakiem na skalę europejską, bo wszystkie inne kraje potraktowały swoją prezydencję jako okazję do zmaksymalizowania zysku dla swojego kraju, u nas tego zabrakło. Ilość priorytetów zmieniała się jak totolotek, 3 stycznia Andrzej Halicki mówił, że mamy trzy priorytety, na stronie internetowej rządu opublikowano sześć, a następnego dnia Jan Borkowski z PSL mówił, że nie ma żadnych. W międzyczasie minister Sikorski wspominał o kolejnym priorytecie, którego nie uzgadniał z premierem - zabieganie o szybsze podjęcie negocjacji akcesyjnych z Turcją. Powstał totalny chaos, choć powinniśmy skupić się na dwóch-trzech celach i z góry je określić.
WP:
A konkretnie?
- Każdy z krajów ma specyfikę, którą powinien rozwijać. Polska, która jest w trójce rolniczych potęg europejskich (obok Francji i Hiszpanii) zajmuje drugie miejsce (po Grecji) pod względem liczby rolników na tysiąc mieszkańców, dlatego powinna walczyć o unijne pieniądze dla tej grupy. Mamy przecież dwukrotnie mniejsze dopłaty niż Niemcy i Włosi, nie mówiąc o Holandii, która ma dopłaty dwa i pół razy większe niż Polska. Pocieszanie się tym, że łotewscy rolnicy dostają od UE mniej, jest żenujące. Drugim priorytetem powinna być polityka regionalna - wykorzystanie naszego położenia w regionie do zwiększania naszej pozycji i konkurencyjności a trzecim - polityka energetyczna, przesunięcie w czasie obowiązywania pakietu klimatycznego.
WP: SLD zarzuca rządowi, że w czasie przygotowań do prezydencji zabrakło spotkania ze wszystkimi partiami politycznymi, forum wymiany poglądów.
- To prawda i szkoda, że opozycja dowiadywała się o planach rządu z mediów. W Skandynawii byłoby to nie do pomyślenia. Tam rozmowy o sprawach unijnych zawsze toczą się w szerokim gronie - rząd nie tylko dyskutuje, ale wręcz ustala priorytety z opozycją.
WP:
Co mówią panu o polskiej prezydencji europarlamentarzyści z innych krajów?
- Polska nie jest pępkiem świata, więc nie ekscytują się specjalnie tym tematem. Często jednak słyszę pytania w stylu: "Czego tak naprawdę chcecie?", "Co chcecie załatwić?". Pytają o to, bo nasze cele nie są dla nich jasne. Myślą, że Polska ukrywa swoje plany związane z prezydencją.
WP:
I co pan im odpowiada?
- Tłumaczę, że premier nie jest pokerzystą i nie ma asa w rękawie. Po prostu brakuje mu pomysłów - ale nie chcą mi wierzyć.
WP:
Z tego, co pan mówi wynika, że nic nie zyskamy. Nie jest pan nadmiernym pesymistą?
- Nie, bo najważniejsze są konkrety, a tu ich zabrakło. Inne państwa traktują prezydencję jako cytrynę do wyciśnięcia, a nasi ministrowie mówią o prezydencji "wycofanej", skupianiu się wyłącznie na administrowaniu Unią, dobrowolnie rezygnują z korzyści, jakie można mądrze wynegocjować i wywalczyć. Będziemy obserwować krzątaninę, bieganie z taczkami, ale 31 grudnia okaże się, że te taczki były puste jak w słynnym kawale. Inne kraje dużo wcześniej przygotowały się do prezydencji.
WP:
Widzi pan jakieś plusy?
- Jedynie infrastrukturalne - jest nowa siedziba polskiego przedstawicielstwa przy UE w Brukseli, ale to nadal nie wiele.
WP: Unia znajduje się obecnie w trudnej sytuacji, cały czas dochodzą do nas niepokojące sygnały o tym, co dzieje się Grecji. Polska poradzi sobie z tym problemem? Powinniśmy pomagać Grecji w wyjściu z zapaści gospodarczo-finansowej?
- Polska jako jeden z pierwszych krajów zaakceptował pomysł udzielenia pomocy finansowej Grekom, a przecież jesteśmy w piątce najbiedniejszych państw, obok Bułgarii, Rumunii, Łotwy i Litwy. Przypomnę, że rząd wyciągnął już pieniądze z kieszeni podatnika dla znajdującej się w kryzysie Irlandii. Podkreślam, że Grecja nawet w stanie kryzysu jest bogatsza od Polski i nie ma powodu, dla którego mielibyśmy jej pomagać.
WP: Minister finansów mówił w "Kontrwywiadzie", że Europa jest w stanie pomagać Grecji w nieskończoność, bo stanowi zaledwie 3% PKB całej strefy euro, a konsekwencje jej upadku byłby katastrofalne i dla strefy euro i dla całej UE.
- Ale pomagając Grecji, wspieramy kogo innego - francuskie i niemieckie banki w Grecji, które boją się, że bankructwo tego kraju uderzy przede wszystkim w nich. Na szczęście Brytyjczycy zareagowali ostro - kraje strefy euro pomagają innym krajom z tej grupy, ale kraje spoza strefy tego robić nie muszą. Jeśli polski minister uważa inaczej, niech zapyta na ulicy bezrobotnych i rodziny wielodzietne, które ledwo wiążą koniec z końcem, czy stać nas na pomoc Grecji. Postawa Rostowskiego jest kompletnie niezrozumiała, ale widać rząd i premier chcą się podlizać Brukseli, pokazać jak poprawnymi są Europejczykami.
WP:
Dlaczego?
- Coraz częściej słyszę pogłoski, że premier Tusk szykuje się do objęcia w 2014 r. fotela szefa Komisji Europejskiej, więc może dlatego teraz siedzi cicho, aby uzyskać aprobatę krajów, które będą o jego ewentualnym losie decydowały. Chce pokazać, że jest ugodowy i nie walczy o interes gospodarczo-polityczny własnego kraju.
WP: Istotnym problemem, z którym będzie sobie musiała poradzić polska prezydencja będzie rewolta w Afryce Północnej. Polska podczas przewodniczenia pracom Rady Unii Europejskiej przewiduje aktywną rolę w związku z wydarzeniami w Afryce i jak mówi minister Dowgielewicz - będzie prowadzić działania o charakterze humanitarnym oraz pomocowym w zakresie transformacji ustrojowej. Nie obawia się pan, jak niektórzy politycy, że ta sprawa zdominuje polską prezydencję?
- Kraj, który przewodzi prezydencji musi zmierzyć ze wszystkimi jej głównymi problemami. Podobnie było za prezydencji czeskiej, gdy w pierwszych jej godzinach dostali w "prezencie" ostry konflikt na Bliskim Wschodzie. Reasumując, Polska nie może udawać, że nie ma problemów poza granicami Unii, ale trzeba też zachować symetrię i nie przedkładać problemów Afryki nad sprawę np. Partnerstwa Wschodniego. Myślę jednak, że rząd nie ma przygotowanych scenariuszy awaryjnych i wyznaje zasadę, że jakoś to będzie. WP: Profesor Jadwiga Staniszkis powiedziała, że powinniśmy wykorzystać ten moment na refleksję na temat dylematów rozwojowych naszego kraju, odpowiedzieć sobie na pytanie w jakim miejscu Europy się znajdujemy.
- To prawda, choć przyznam, że to nie będą miłe refleksje. Śp. minister Grażyna Gęsicka miała wizję, jak dokonać skoku cywilizacyjnego, gospodarczego pchnięcia Polski naprzód. Tymczasem PO mówiąc językiem potocznym "nie jarzy bazy", nie ma pomysłów na rozwój gospodarczy Polski. Jak dotąd potrafiła jedynie obcinać projekty dotyczące wsparcia biedniejszych regionów wcześniej wynegocjowane z Komisją Europejską przez rząd PiS-u i nie dała nic w zamian.
WP: Minister Dowgielewicz podkreślał w rozmowie z PAP, że w ciągu najbliższych dni będzie się wiele działo m.in. w sprawie negocjowania z PE ostatecznego kształtu tzw. sześciopaku, czyli sześciu regulacji prawnych, które mają stworzyć bardziej solidne podstawy finansów publicznych w całej Unii, a wśród priorytetów prezydencji wymienia np. dążenie do zmiany tonu i nastawienia w debacie gospodarczej UE oraz przejście z dyskusji o ratowaniu Grecji do dyskusji o tym, jak tworzyć wzrost gospodarczy.
- To przykład klasycznej nowomowy, z której nic nie wynika. Jak słyszę, że trzeba zmienić nastrój i ton, to mi się nóż w kieszeni otwiera, bo tak mówi polityk, który nie ma konceptu, albo się cieszy, że zmienił się klimat relacji polsko-rosyjskich, choć fakty temu przeczą. Cały czas słyszymy deklaracje, czas przyszły, a ministrowie powinni powiedzieć jasno, co do tej pory, w czasie przygotowań udało im się wynegocjować, jaką bazę stworzyli.
WP:
Jakie wnioski powinniśmy wyciągnąć z poprzednich prezydencji, by uniknąć błędów poprzedników?
- Na to już za późno, bo popełniliśmy błąd na starcie - ustalając datę wyborów. To niedobrze, że prezydencja odbędzie się w czasie kampanii, gdy cała uwaga będzie koncentrować się wokół polityki krajowej. Wiele na tym stracimy.
WP:
Ale będziemy w centrum uwagi międzynarodowej.
- Owszem, ale obawiam się, że skończymy jak Belgia, które też nie zgłaszała priorytetów narodowych, przeszła przez prezydencję łatwo i przyjemnie, marząc, by te pół roku skończyło się jak najszybciej.
WP:
Wieści pan fiasko polskiej prezydencji?
- Niekoniecznie, pewnie pod koniec wiele krajów nas pochwali, powie, że Polska żadnych kłopotów nie sprawiła, dla każdego było coś miłego, "yes,yes,yes". "Grzeczna" prezydencja nie zaszkodzi wizerunkowi Polski, ale dla zwykłych Polaków będzie czasem kompletnie straconym.
WP:
Powinniśmy zachowywać się jak Wielka Brytania? Iść pod prąd?
- A co w tym złego? Kraj, który miał najgorszy image w Europie, to wcale nie Polska za czasów Kaczyńskich, ale Wielka Brytania za rządów Margaret Thatcher, gdy z EWG wykluwała się UE. Wówczas Thatcher postawiła warunek, że zgodzi się na to przekształcenie, jeśli jej kraj nie będzie musiał płacić pełnej składki członkowskiej. W efekcie opluto ją, ale rezultat jest taki, że na rabat, który uzyskała, muszą zrzucać się wszystkie inne kraje unijne, w tym nowe, jak Polska. Więc co z tego, że Brytyjczycy mają kiepski wizerunek, skoro w ich kieszeni zostają miliardy funtów? A ponadto to właśnie Londyn ma najwięcej ludzi na najwyższych stanowiskach w Unii: 7 na 35, gdy Niemcy i Włosi po 5, a Polska - zero. Oczywiście nie mówię tu o Parlamencie Europejskim, gdzie jest Jerzy Buzek ani o Komisji Europejskiej w kontekście komisarzy, których każde państwo dostaje po jednym z definicji.
WP: Ambasador Jerzy Łukaszewski, uważa jednak, że Wielka Brytania hamuje rozwój unii, traktuje ją jako zło konieczne.
- Mam inne zdanie. Każdy powinien walczyć o swoje, bo to się opłaca. Przecież najwięcej stanowisk w UE mają właśnie ci sceptyczni Wyspiarze. Inne niepokorne kraje też wiele dla siebie ugrały - wystarczy wspomnieć walkę Danii, która wywalczyła w 1990 r. prawo do stałego zakazu sprzedaży gruntów cudzoziemcom, w zamian za aprobatę Traktatu z Maastricht. Nie liczy się postęp fikcyjny, ale rozwój Unii jako dobrowolnego związku narodów. Jeśli na unijnym ołtarzu będziemy składać interesy narodowe, to Unia szybko się rozpadnie. Nie może być tak, że jeden eurobiurokrata będzie oceniał, co jest dobre dla wszystkich mieszkańców danego kraju, czy Starego Kontynentu.
WP:
A jaką przyszłość wróży pan uijnej walucie?
- Nie wiem, czy upadnie, ale jedno jest pewne - w coraz większej ilości krajów ze strefy euro np. w Niemczech pojawiają się głosy o powrocie do własnej waluty. To samo dzieje się na Słowacji, która energicznie weszła do eurolandu i ma z tego powodu duże problemy ekonomiczne. Natomiast Czechy i Węgry, które miały takie plany, nie są już takimi entuzjastami eurowaluty. Z pewnością nastąpi duże spowolnienie - wiele krajów opóźni swoje ewentualne wejście do strefy euro.
WP:
Wybiera się pan na koncert z okazji polskiej prezydencji zorganizowany przez Kubę Wojewódzkiego i Krzysztofa Maternę?
- Nie. Wolę poczytać w tym czasie stare, ale jare wystąpienia De Gasperiego i Schumana i zobaczyć jak daleko obecna UE odbiegła od tego, co zakładali "Ojcowie Europy". A ponadto w tym samym czasie mam promocję swojej książki "W skórze reportera" w woj. świętokrzyskim.
Rozmawiała: Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska