Libia - wewnętrzny chaos i afrykańska stolica przemytu. Skłócone strony wykorzystują humanitaryzm UE i robią biznes na przerzucie ludzi do Europy
• Libia jest podzielona między dwa rządy, koalicję z Misraty, islamistów z Bengazi, sojusz Tuaregów i Państwo Islamskie
• Skłócone stronnictwa może pogodzić wzrost Państwa Islamskiego
• Państwo Islamskie za punkt honoru wzięło podboje i utrwalenie władzy w Libii
• Samozwańczy kalif wysyła tam najlepszych ludzi
• Jednocześnie Libia stała się największym centrum przemytu ludzi do Europy
• Nielegalny biznes wykorzystuje humanitarne podejście UE do problemu
20.05.2016 | aktual.: 20.05.2016 15:48
Gdy na początku 2016 roku, po długich negocjacjach prowadzonych pod auspicjami Organizacji Narodów Zjednoczonych, powstał wreszcie tzw. libijski Rząd Zgody Narodowej (RZN), nie okazało się to przełomem w ciągnącej się już piąty rok wojnie w Libii. Tym bardziej, że kompromisowy rząd powstał i działał początkowo na wychodźstwie w Tunezji, a sama Libia podzielona była (i w zasadzie jest do dzisiaj) niemal równo na pół miedzy dwa główne zwalczające się obozy polityczne, wyrosłe na gruncie rewolucji przeciwko Muammarowi Kaddafiemu.
Libia podzielona
Każdy z tych wrogich sobie ośrodków władzy kontrolował spore obszary dawnego terytorium Libii, mając pod bronią tysiące zaprawionych w boju żołnierzy, wyposażonych w broń ciężką, artylerię, a nawet lotnictwo. Pomiędzy tymi dwoma bastionami - ulokowanymi w Trypolisie i Tobruku - funkcjonują mniejsze ośrodki o zasięgu lokalnym, jak koalicja milicji z Misraty (Dżabhat al-Sumud, Front Niezłomności), Rada Rewolucjonistów z Bengazi (islamiści powiązani z Al-Kaidą) czy sojusz plemion Tuaregów.
Od połowy 2014 roku żywiołowo rósł także w siłę kolejny uczestnik libijskiej rozgrywki - Państwo Islamskie (IS), które upatrzyło sobie Libię na drugą (po Lewancie) bazę operacyjną. A w tle tego wszystkiego w najlepsze rozwija się handel żywym towarem, czyli masowy przemyt ludzi ("uchodźców") do Europy, będący niezwykle dochodowym biznesem dla wszystkich stron libijskiego chaosu.
Libijski Rząd Zgody Narodowej, kierowany przez premiera Fajeza al-Sarradża, "zainstalowany" został w Trypolisie dzięki wsparciu największych mocarstw. Gabinet ten, po pierwszych niepewnych tygodniach swej aktywności w libijskiej stolicy, uzyskał już (w kwietniu br.) poparcie działającego w Trypolisie obozu politycznego - koalicji "Świt Libii" (Al-Fadżr al-Libi’ja). Ugrupowanie to, od połowy 2014 roku kontrolujące Trypolis i niemal cały zachód kraju, postanowiło podporządkować się nowym władzom z nadania ONZ, słusznie uznając, że jego pozycja (i polityczna, i militarna) w rozgrywce o przyszłość kraju nie jest najmocniejsza.
Niestabilność politycznej sytuacji w Libii zwiększa również fakt, że nowego, kompromisowego gabinetu "pojednania narodowego" wciąż jeszcze nie zaakceptował dotychczasowy legalny rząd libijski, do niedawna jedyny uznawany przez świat. Rząd ten, urzędujący od niemal dwóch lat w Tobruku (po wypędzeniu go ze stolicy kraju przez oddziały "Świtu Libii"), dysponuje sprawną i efektywną siłą militarną, w postaci regularnej Libijskiej Armii Narodowej (LAN), dowodzonej od niedawna przez gen Khalifa Haftara, jednego z najbardziej doświadczonych dowódców polowych libijskiej wojny.
To właśnie oddziały LAN w ciągu ostatniego roku skutecznie powstrzymywały pochód dżihadystów z IS we wschodniej Libii, a kilka tygodni temu odbiły z ich rąk miasto Derna w Cyrenajce. Obecnie rząd z siedzibą w Tobruku kontroluje większą część wschodniej i południowej Libii, a także część regionu Misraty na zachodzie kraju (dzięki sojuszowi z tamtejszymi milicjami).
Rząd kontra rząd
Czy ONZ-owski rząd ma szansę uzyskać poparcie ze strony dotychczasowych władz kraju, rezydujących w Tobruku? W ostatecznym rezultacie zapewne tak, bo przecież już sam fakt wyłonienia gabinetu al-Farradża był w jakimś stopniu efektem pogodzenia się przez dotychczasowy rząd z nieuchronną koniecznością podzielenia się władzą z rywalami. Ale jak zwykle w takich sytuacjach, diabeł tkwi w szczegółach. Na rzecz rządu z Tobruku przemawia bez wątpienia fakt, iż został on wyłoniony w rezultacie powszechnych i demokratycznych wyborów (w roku 2014) i ma tym samym autentyczny mandat społeczny i polityczny do sprawowania swej funkcji.
Z kolei na rzecz RZG przemawia obecne silne międzynarodowe poparcie i powszechne uznanie tak ze strony ONZ, jak i w szczególności największych mocarstw, działających w tej kwestii wyjątkowo zgodnie i solidarnie.
Społeczeństwo Libii wciąż jest jednak w dużym stopniu zbudowane na układach i relacjach klanowo-plemiennych, dla wielu ludzi ważniejszych niż te formalne. Nieoficjalnie wiadomo m.in., że siły i środowiska tworzące i wspierające rząd w Tobruku domagają się większego, niż przewiduje RZG, udziału w dochodach z eksportu ropy naftowej, a także większej reprezentacji politycznej w kluczowych organach i agendach nowo budowanego państwa libijskiego.
Sporym problemem i wyzwaniem jest także i to, że koncepcja RZG jest od samego początku odrzucana i aktywnie zwalczana przez część sojuszników dzisiejszych władz z Tobruku, w tym zwłaszcza przez milicje z Misraty (Dżabhat al-Sumud). Ich lider, charyzmatyczny i wpływowy Salahadin Badi, legenda rewolty przeciwko Kaddafiemu w 2011 roku - wprost nawołuje swych zwolenników do bezpardonowego zabijania wszystkich, którzy działają na rzecz utrwalenia władzy RZG w Trypolisie.
Porozumienie, które jest w interesie obu stron (i RZG, i ekipy z Tobruku), jest jednak najpewniej jedynie kwestią czasu, tym bardziej, że oba ośrodki są w równie dużym stopniu zagrożone przez libijskie prowincje (wilajety) Państwa Islamskiego.
Kalifat w Libii
Dzisiaj, w piątym roku libijskiej wojny, to właśnie Państwo Islamskie wydaje się największym beneficjentem chaosu, jaki od lat pogłębia się w tym kraju. Wysłannicy IS pojawili się w Libii już latem 2014 roku, a więc wówczas, gdy ustanawiano kalifat w Lewancie.
Pierwszym przyczółkiem IS stała się Derna - małe portowe miasto na wschodnim wybrzeżu kraju, będące pod wieloma względami symbolem dla islamistów. Po pierwsze, zostało ono założone w 1493 roku przez muzułmańskich uciekinierów z pokonanego przez Hiszpanów emiratu Grenady, co ma obecnie swój silny ideologiczny wymiar - wszak jednym z celów kalifatu jest odzyskanie "utraconych ziem islamu", a więc i obecnej Hiszpanii (al-Andaluz). Po drugie, Derna i jej okolice już od kilku dekad były zdominowane przez radykalny islam. To z tej właśnie części Libii rekrutowało się najwięcej ochotników dżihadu, i to jeszcze w czasach, gdy ta ideologia i koncepcja zdawały się ograniczać do najbardziej zapomnianych części świata (lata 80. i 90. XX w.). Większość libijskich ochotników islamskiej "świętej wojny", walczących w Afganistanie, Somalii, Czadzie czy Sudanie (a później także w Iraku, Syrii, Jemenie i na Synaju) - pochodziła właśnie z okolic Derny.
Dzisiaj Państwo Islamskie w Libii to już nominalnie trzy wilajety - Barqa (arabska nazwa Cyrenajki), al-Tarabulus (Trypolitania na zachodzie kraju) oraz al-Fizzan (historyczny region Fazzan na pustynnym południu). Dobrze pokazuje to ambicje i aspiracje IS do podporządkowania sobie całości obszaru Libii, choć jak na razie cel ten wydaje się jeszcze bardzo odległy. Póki co struktury kalifatu kontrolują bowiem zaledwie niewielką część terytorium Libii - enklawę położoną na środkowym wybrzeżu Libii, wokół portowego miasta Syrta (przed wojną jednego z głównych ośrodków przemysłowych i infrastrukturalnych kraju).
Stamtąd Państwo Islamskie podejmuje systematyczne próby poszerzania swego władztwa - ataki IS prowadzone są zarówno wzdłuż wybrzeża na wschód i na zachód, jak i na południe, w kierunku pustynnego interioru, który nie jest jednak zupełnie pozbawiony znaczenia strategicznego (ze względu na położone tam liczne instalacje wydobywcze i przesyłowe ropy naftowej, gazu ziemnego). I choć ostatnie tygodnie obfitowały w porażki sił libijskiego IS - największą z nich była wspomniana utrata Derny - to Państwo Islamskie wciąż jest w Libii siłą, z którą należy się liczyć.
Misja zaufanych ludzi kalifa
Utrzymane i rozwój libijskich "kolonii" ma dla przywódców kalifatu olbrzymie znaczenie strategiczne i militarne. Centrala IS w Ar-Rakce od ponad roku angażuje więc w to zadanie znaczne fundusze oraz spore zasoby materialne i kadrowe. Do Libii, w charakterze dowódców i instruktorów, trafiają najlepsi bojownicy z Lewantu, a kierownictwo struktur wojskowych i politycznych libijskiego odgałęzienia IS spoczywa od samego początku w rękach doświadczonych zagranicznych islamistów, cieszących się zaufaniem samego kalifa Ibrahima.
Pierwszym emirem IS w Libii został Abu Nabil al-Anbari, z pochodzenia Irakijczyk; po jego śmierci w listopadzie 2015 roku funkcję tę objął Saudyjczyk, Abdul Qadr al-Nadżdi. Warto w tym kontekście zauważyć, że wszystkie pozostałe zagraniczne prowincje kalifatu (w Afryce Zachodniej, na Synaju, w Jemenie i w Azji Południowej) kierowane są przez emirów wywodzących się z lokalnych ugrupowań islamistycznych. świadczy to o dużym znaczeniu, jakie centrala IS przywiązuje do działań w Libii.
Również większość szeregowych bojowników oddziałów Państwa Islamskiego w Libii pochodzi spoza tego kraju. Według ocen rządu z Tobruku, cudzoziemcy stanowić mogą nawet do 70 proc. ogółu bojowników IS w Libii. Szacuje się, że największy "narodowy kontyngent" stanowią Tunezyjczycy (ok. 1 - 1,5 tys. ludzi). Sporo jest również dżihadystów z Algierii i Egiptu oraz z Sahelu i Afryki Subsaharyjskiej (Senegalu, Mali, Czadu, Kenii). W Syrcie działa też ponoć 400-osobowy oddział IS, złożony z bojowników Boko Haram, co byłoby zresztą potwierdzeniem pogłosek o bliskich związkach operacyjnych między IS w Libii a tym nigeryjskim ugrupowaniem, od roku stanowiącym trzon wilajetu Gharb Ifriki’ja, czyli Afryki Zachodniej.
Od kilku miesięcy propaganda kalifatu otwarcie nawołuje wszystkich, chcących aktywnie włączyć się w dżihad, aby zamiast do Syrii kierowali się właśnie do Libii. Istnieją też udokumentowane przypadki kierowania przez IS do Libii ochotników "świętej wojny", przybyłych z Europy do Syrii i Iraku.
Międzynarodowe centrum przemytu ludzi
Ludzie ci trafiają do północnej Afryki głównie przez Jordanię i Egipt, czyli nowo wytyczonym szlakiem "uchodźczym", wraz z tysiącami Syryjczyków poszukujących drogi do Europy po chwilowym zamknięciu szlaku turecko-bałkańskiego. Libia od momentu upadku reżimu Kaddafiego stała się bowiem największym centrum przemytniczym ludzi w Afryce Północnej, a jej rola w tym zakresie systematycznie rośnie.
Zorganizowany już na skalę przemysłową przemyt ludzi do Europy jest potężnym źródłem dochodu dla bez mała wszystkich stron libijskiej wojny, nic zatem dziwnego, że próby ukrócenia tego procederu spełzają póki co na niczym. Libijczycy, zarabiający krocie na "uchodźcach" (cena przemytu do Europy to nawet 1 tys. dol. od osoby), nie są po prostu zainteresowani zamknięciem tego interesu.
Nieskuteczna recepta Unii
To właśnie problem rosnącej roli Libii jako punktu przerzutowego ludzi z Afryki do Europy stał się zasadniczym czynnikiem mobilizującym aktywność dyplomatyczną i militarną mocarstw zachodnich, zwłaszcza europejskich. Niestety, działania podejmowane przez Zachód nie tylko nie mają z gruntu szans na odniesienie sukcesu - rozumianego jako co najmniej radykalne zmniejszenie skali przemytu "żywego towaru" z Afryki do UE - ale wręcz pogarszają sytuację. Bo jak inaczej tłumaczyć obecną politykę Unii Europejskiej, która owszem, wdrożyła wojskową misję ochrony swych południowych, morskich granic na wodach Morza Śródziemnego, ale operujące w jej ramach okręty wojenne prowadzą działania de facto humanitarne. Napotkane bowiem na pełnym morzu łodzie i statki z "uchodźcami" są co prawda zatrzymywane, ale ich "ładunek", zamiast z powrotem do Libii, trafia - i to w komfortowych warunkach - prosto do obozów przejściowych we Włoszech, na Malcie lub Cyprze.
Ujmując sprawę nieco cynicznie, takie działanie UE to po prostu zalegalizowane pośrednictwo w przemycie imigrantów z Libii do Europy. Jeden z bossów gangu przemytniczego, działającego w Trypolisie, wprost mówił niedawno w wywiadzie dla egipskiego portalu informacyjnego, że od pewnego czasu kompletnie nie przejmuje się już kondycją i stanem technicznym łodzi, na których ekspediuje ludzi na północ - jeśli któraś ze zdezelowanych łajb odmówi posłuszeństwa na pełnym morzu, albo nawet zacznie tonąć, to i tak "Europejczycy ich znajdą i wyłowią, zabierając do siebie".
Aż ciśnie się tu pytanie, co ten watażka i setki innych mu podobnych, zrobiliby w sytuacji, w której państwa Unii nagle zaczęłyby odholowywać napotkane łodzie do ich macierzystych portów razem z transportowanymi ludźmi? Czy przypadkiem nie jest bowiem tak, że przemytniczy biznes w Libii kwitnie w najlepsze i będzie kwitł dalej, bo jego organizatorzy doskonale wykorzystują bezradność, naiwność i polityczną poprawność europejskich instytucji i decydentów? A sprawy z pewnością przybiorą już wkrótce jeszcze gorszy obrót, bo po względnym uszczelnieniu szlaku przemytniczego wiodącego do UE z Turcji via Grecja i Bałkany, wielu mieszkańców Bliskiego Wschodu wybierze właśnie Libię jako punkt przerzutowy do swego "europejskiego raju".
Bez radykalnej zmiany strategii i polityki imigracyjnej, państwa UE będą więc zmuszone skierować na Morze Śródziemne dodatkowe okręty, bo te już tam obecne nie nadążą z transportowaniem wyłowionych imigrantów... Niestety, wszystko wskazuje jednak na to, że taka zmiana polityki nie będzie możliwa w dającej się przewidzieć przyszłości, a unijni politycy i urzędnicy gros wysiłku włożą raczej w wynalezienie i wdrożenie skutecznego sposobu zmuszenia państw członkowskich UE do szybkiego i bezdyskusyjnego przyjmowania kolejnych transz "uchodźców".
Oznacza to jednak tym samym, że wojna i chaos w Libii - napędzane m.in. przemysłem przemytniczym - trwać będą jeszcze długie lata. Przecież nie zarzyna się kury znoszącej złote jajka ...