Wnuk Polaka walczy o Nowy Jork. Curtis Sliwa był aresztowany 76 razy
Curtis Sliwa, człowiek w czerwonym berecie, wnuczek niedoszłego polskiego kawalerzysty i seryjny ratownik kotów, chce zostać burmistrzem Nowego Jorku.
22.10.2021 10:05
Kandydat Partii Republikańskiej na burmistrza największego miasta USA mieszka w kawalerce na Manhattanie. Razem z żoną i 16 kotami uratowanymi przed eutanazją w schroniskach – wszyscy na 30 m kw. "Nie mamy dla nich dość czasu, dlatego kupujemy im elektroniczne gadżety, za którymi ganiają" – mówi Nancy, żona Curtisa Sliwy. Reporter tabloidu "New York Post" pisze, że w mieszkaniu rozchodził się zaskakująco świeży – biorąc pod uwagę okoliczności – zapach. "Mamy sześć kuwet, a każdą z nich opróżniamy przynajmniej trzy razy dziennie. Oprócz tego palimy świece zapachowe" – wyjaśniała Nancy. Jej mąż zapewnia mnie przez telefon, że zna imiona wszystkich 16 kotów i zaczyna wyliczankę: – Apollo, Atena, Ajaks, Homer...
O ile w szerokim świecie 67-letni Sliwa pozostaje mało znany, o tyle w Nowym Jorku ma status celebryty. Teraz, przed wyborami, które odbędą się 2 listopada, dużo chodzi po ulicach i jeździ metrem. Ludzie go rozpoznają, ponieważ od końca lat 70. chodzi w takim samym czerwonym berecie. Takim samym, ale nie tym samym, bo w międzyczasie Sliwa był 76 razy aresztowany przez policję, kilkukrotnie pobity (raz stracił górną jedynkę), a nawet postrzelony trzykrotnie z bliska – przez zabójcę nasłanego przez mafię.
Żaden beret nie byłby w stanie przetrwać tych wszystkich przygód. Jednakże jego idea jest niezniszczalna, a nawet szerzy się daleko ponad głową jego właściciela. – W Gucci skopiowali mój czerwony beret i kasują po 350 dol. za sztukę. A ja nie mam z tego ani centa! – śmieje się Sliwa.
Jego sympatycy mówią, że jest równie kolorowy i zwariowany jak Nowy Jork. Złośliwcy – że Partia Republikańska ma takiego kandydata, na jakiego sobie zasłużyła. Po prezydenturze Donalda Trumpa w całym mieście zarejestrowanych jest siedem razy więcej Demokratów niż Republikanów. Wygrane przez Sliwę republikańskie prawybory były więc rodzajem konkursu, który miał wyłonić nieszczęśnika skazanego na porażkę.
Polski dziadek
Już jako nastolatek Curtis był bohaterem nowojorskich tabloidów. Dziennik "New York Daily News" donosił w 1971 r., że na spotkaniu w Białym Domu, gdzie prezydent Richard Nixon zaprosił najbardziej wyróżniających się roznosicieli gazet w całym kraju, był 17-latek z nowojorskiej dzielnicy Canarsie, niejaki Curtis Sliwa. Trafił tam, ponieważ uratował sześć osób z pożaru.
Nie mówi po polsku, ale ze swadą opowiada o polskich korzeniach. Dziadek Anton urodził się w Limanowej. Jego pobożni rodzice posłali go do seminarium. Uciekł stamtąd do Krakowa, a potem do Liverpoolu, gdzie budował kabiny na statkach pasażerskich. Jednym z tych statków popłynął do Nowego Jorku, ale kiedy tam dotarł, zaraz rekruterzy zgarnęli go do wojska, do kawalerii.
Był 1917 r. Sliwa ostrzegał, że nie umie jeździć konno. Rekruterzy nie uwierzyli: niemożliwe, wszyscy Polacy mają to we krwi! Wszak generał Pułaski, bohater obydwu narodów, był kawalerzystą i na obrazach paraduje na koniu. Razem z innymi amerykańskimi poborowymi zapakowali Antona na statek do pogrążonej w wojnie Europy, a potem wsadzili na konia. Spadł i złamał sobie rękę. Dopiero po zakończeniu wojny dotarł wreszcie do celu, czyli do Chicago.
W 1979 r. wnuczek Antona też poszedł na wojnę – ale nie światową, tylko nowojorską. Pracował wtedy jako menedżer nocnej zmiany w McDonaldzie na Bronksie, czarnej dzielnicy o fatalnej reputacji. Miał ksywkę Rock, bo był mocno zbudowany i twardy wobec awanturujących się klientów. Nowy Jork był wtedy zupełnie innym miastem niż teraz – średnio co cztery godziny ktoś kogoś mordował, a najgorsze dzielnice wyglądały jak scenografia filmu katastroficznego: puste ulice, powybijane okna, hałdy śmieci itd.
– Powiedziałem sobie: to jest moje miasto i nie będę bezczynnie patrzył na jego upadek – wspomina Sliwa. Stworzył ochotniczą milicję, którą nazwał Guardian Angels, Aniołowie Stróże. Ich znakiem rozpoznawczym były czerwone berety. Patrolowali ulice i stacje metra; czasami dokonywali "obywatelskich aresztowań". Ale nie nosili broni – to była ich żelazna zasada. Zyskali powszechną sympatię, bo dawali ludziom poczucie bezpieczeństwa. Anioł Pierwszy (Angel One), czyli Sliwa, stał się ludowym bohaterem miasta. Pisały o nim tabloidy, zapraszano go do telewizji, wkrótce zaczął prowadzić własny talk-show w radiu.
Entuzjazmu nowojorczyków nie podzielała policja, która chciała utrzymać monopol na egzekwowanie prawa. Często dochodziło do spięć, w 1988 r. "New York Times" pisał: "O godz. 22.00 w poniedziałek oficerowie Kearn i Harris stali w przebraniach cywilnych na chodniku obok parku na rogu 10. Alei i 47. ulicy. Podeszło do nich kilkunastu Aniołów Stróżów, którzy kazali im »spadać«. (…) Kearn i Harris wyciągnęli odznaki i aresztowali napastników. Przywódca Aniołów Curtis Sliwa twierdził potem, że oficerowie zachowywali się jak dilerzy narkotykowi".
Z czasem Aniołowie zdobyli poparcie polityków, w tym Republikanina Rudy’ego Giulianiego. Anioł Pierwszy wspierał jego kandydaturę w wyborach na burmistrza. Kiedy Giuliani wygrał, stał się cichym patronem Sliwy – załatwił mu nawet talk-show w radiu WABC, które miasto utrzymywało ze swojego budżetu.
Zmyślone bohaterstwo
Na początku lat 90. Sliwa publicznie krytykował Johna Gottiego, szefa najpotężniejszej w Nowym Jorku rodziny mafijnej. Kiedy latem 1992 r. jechał taksówką do pracy, pasażer siedzący obok kierowcy nagle odwrócił się i trzykrotnie strzelił do niego z najbliższej odległości. Sliwa, trafiony w brzuch i nogi, wytrącił napastnikowi rewolwer i wyskoczył przez okno auta. Do szpitala przywieziono go w stanie krytycznym.
Kiedy wyzdrowiał, zrobił coś bardzo dziwnego: oświadczył, że kiedyś sfingował kilka bohaterskich wyczynów Aniołów Stróżów, żeby zdobyć rozgłos. Np. zmyślił historię o portfelu z dużą gotówką, który Aniołowie odebrali złodziejom i oddali starszej pani. Całkowicie wyssana z palca była również historia o tym, że on sam został porwany przez nieznanych sprawców, pobity i wrzucony do rzeki.
Dlaczego się przyznał? Być może uznał, że kiedy naprawdę stał się bohaterem, nie musiał już niczego zmyślać. Kiedy go o to pytam, wyjaśnia: – Prawda zawsze wychodzi na wierzch, więc nie warto jej ukrywać. To jest tchórzostwo. Szczególnie ktoś, kto chce być liderem, musi się zdobyć na odwagę.
Dzisiaj Nowy Jork jest najbezpieczniejszym dużym miastem w USA – w ostatniej dekadzie zabójstw było sześć razy mniej niż w latach 80. Ale statystyki znów się pogorszyły o ok. 30–40 proc. Dlatego Sliwa obiecuje nowojorczykom to, co kiedyś: przywrócę wam poczucie bezpieczeństwa. Już nie jako Anioł Stróż, tylko jako nowy burmistrz, który zatrudni 3 tys. nowych policjantów.
Jedyną ważną figurą w Partii Republikańskiej, która go poparła, jest dawny przyjaciel Rudy Giuliani. Inni wolą się nie wychylać w kampanii, która jest skazana na porażkę. Nie chcą być kojarzeni z kandydatem, który przez wielu odbierany jest jako – oględnie mówiąc – mało poważny.
Ale czy rzeczywiście? Kiedy posłuchać Sliwy – zapominając na chwilę o 16 kotach i berecie – okaże się, że jest znacznie rozsądniejszy niż partia, którą reprezentuje. O Trumpie mówi tak: – Nigdy na niego nie głosowałem. Donald, którego znam osobiście od wielu lat, bo popierał Aniołów Stróżów, to jest osobowość maniakalno-depresyjna. Czego najlepiej dowodzą tweety wypisywane o czwartej nad ranem. To przez niego Republikanie stracili poparcie w Nowym Jorku. W żadnym innym mieście na świecie nie jest tak znienawidzony jak tutaj.
Według najnowszego sondażu Pew Research dwie trzecie Republikanów chce powrotu Trumpa do Białego Domu w 2025 r. Większość z nich nadal wierzy, że ubiegłoroczne wybory prezydenckie zostały sfałszowane. Sliwa odcina się od tej teorii: – Oczywiście, że Biden wygrał uczciwie.
Inna sprawa: niemal wszyscy Republikanie uważają, że wolność zakupu i noszenia broni to święte prawo. Amerykanie mają już ponad 300 mln rewolwerów i karabinów – po jednym na głowę, wliczając niemowlęta i starców. Sliwa podkreśla, że nigdy nie nosił broni. I krytykuje swojego wyborczego rywala, czarnoskórego burmistrza Brooklynu Erica Adamsa, który niedawno przyznał się, że zawsze ma przy sobie rewolwer: – Jak może być wzorcem dla młodzieży ktoś, kto mówi: nie palcie papierosów, ale jednocześnie z kieszeni wystaje mu paczka marlboro?
Sliwa twierdzi, że Republikanie muszą poszerzać grono wyborców, do którego adresują swoją ofertę. Bo sami biali już nie wystarczą. – Ja chodzę nawet tam, gdzie jedyny Republikanin, jakiego ludzie osobiście spotkali, to Abraham Lincoln na banknocie pięciodolarowym. Mówię im o potrzebie współczucia: dla ludzi bezdomnych oraz dla zwierząt. Wiesz, że w nowojorskich schroniskach zabijają zwierzę, jeśli w ciągu 72 godzin nie znajdzie się nikt, kto weźmie je do adopcji? Jeśli zostanę burmistrzem, to się skończy.
Tajemnica Nowego Jorku
Ani Sliwa, ani jego rywal Adams nie mają odpowiedzi na największy obecnie problem Nowego Jorku: nierówności i koszt życia, podbijany sztucznie m.in. przez cudzoziemców – z Chin, Rosji, Europy czy krajów arabskich – którzy kupują mieszkania jako lokatę kapitału. Wpadają do nich – na dwa tygodnie w roku – żeby sycić się fantastycznymi widokami Manhattanu i bliskiego Brooklynu.
Gdyby pojechali metrem do dalekiego Bronksu czy Queensu, spotkaliby tam miliony ludzi żyjących w ciasnych, śmierdzących mieszkaniach, za które płacą po 2000–2500 dol. miesięcznie. Przeciętny nowojorczyk mieszka w gorszych warunkach niż przeciętny warszawiak. Ale jest bardzo zadowolony, kocha swoje miasto i nie zamierza się nigdzie wyprowadzać.
Zapytałem Sliwę, czy umie wyjaśnić ten fenomen. – Energia, sam tak mam. Chodzę po ulicach tego miasta od 40 lat, żeby czerpać tę niesamowitą energię. Ona jest jak narkotyk.