Nibyland Polen

W odczuciu niemieckich elit politycznych, RP wciąż pozostaje nibylandem niedorozwiniętego społeczeństwa nieudaczników.

12.05.2003 07:35

"Mocarstwo z łaski Ameryki", "żołdacy USA", "siepacze Amerykanów", "torpedujący politykę bezpieczeństwa Europy", "samozwańczy pośrednicy", "przeceniający własną rolę w polityce światowej" - w tej tonacji niemiecka prasa skomentowała decyzję o tym, że Polska obejmie dowodzenie w jednej ze stref bezpieczeństwa w Iraku. Podtekst medialnej furii w RFN uwidocznił to, co wiadomo nie od dziś, a co skrzętnie ukrywano: w odczuciu Niemców, a zwłaszcza ich elity politycznej, RP wciąż pozostaje nibylandem niedorozwiniętego społeczeństwa nieudaczników. W nowym rozdziale stosunków RP-RFN wszystko prócz interesów gospodarczych jest na niby: niby-przyjaźń, niby-partnerstwo, niby-wspólne cele strategiczne i niby-sojusz.

Całusy Kohla

Już po odejściu na polityczną emeryturę Helmut Kohl przyznał, że granice z Polską zaakceptował ostatecznie pod naciskiem USA. RP i RFN poza traktatem o potwierdzeniu istniejącej między nimi granicy z 14.11.1990 r. (jak głosiła oficjalna nazwa) podpisały tzw. traktat dobrosąsiedzki. "Najważniejszym sąsiadem Niemiec" Kohl nazywał jednak nie Polskę, lecz Rosję. Podczas spotkania u stóp Kaukazu ślubował dozgonną przyjaźń Michaiłowi Gorbaczowowi. Uznanie kanclerza dla szefa KPZR przekształciło się w Niemczech w gorbomanię. Gdy sowiecki przywódca przybył do Bonn, na jego cześć Niemcy malowali sobie na czołach czerwone plamy, a Kohl ucałował go równie gorąco jak niegdyś Erich Honecker Leonida Breżniewa. Później było serwowanie świńskich żołądków na kwaśno w ulubionej knajpie Kohla Diedesheimer Hof i spotkania na kortach tenisowych w St. Augustin szefów MSZ Andrieja Kozyriewa i Klausa Kinkela. Kohl latał nad Warszawą do Rosji, by się pocić z gospodarzami w bani. Gdy Gorbi popadł w swym kraju w niełaskę, w RFN
nastała jelcynomania. Wałęsomanii nie było nigdy. Mimo że to właśnie Lech Wałęsa wyjął pierwszą cegłę z berlińskiego muru i zapoczątkował proces jednoczenia Niemiec, Kohl nie zaprosił polskiego prezydenta na uroczyste pożegnanie aliantów opuszczających Berlin, co wzburzyło nawet niemiecką opinię publiczną. Kanclerz okrzyknięty nad Wisłą "największym przyjacielem Polski" potrzebował aż sześciu lat, by po pamiętnej modlitwie z premierem Tadeuszem Mazowieckim w Krzyżowej zaszczycić Polaków następną wizytą (notabene, spotkanie miało się odbyć na Górze św. Anny, a przeniesiono je z powodu sprzeciwu rządu RFN). "Adwokat Polski" Kohl obiecywał nam poparcie w reintegracji z Zachodem, a równocześnie na Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium Klaus Kinkel, jego minister spraw zagranicznych, nakłaniał szefów dyplomacji z kilkudziesięciu krajów do wyhamowania procesu rozszerzania NATO i uzależnienia przyjęcia Polski do sojuszu od "wyrównania rozwoju społeczno-gospodarczego w stosunku do unii". Pokazy rzekomej zażyłości
polskich polityków z niemieckimi przywódcami niekiedy wręcz śmieszą teatralnością. Podczas wizyty w Bonn prezydent Aleksander Kwaśniewski chwalił się, że zjadł z Kohlem jego słynne świńskie żołądki, ten jednak nie omieszkał wyjaśnić, że "podano je na wyraźne życzenie polskiej delegacji".

Chemia socjaldemokratów

W spektakularnych gestach serdeczności wobec polityków zza Odry Gerhard Schroeder przebił poprzednika, lecz jego polityka pozostała nie zmieniona. Pierwszą fotografię Leszka Millera w roli premiera wykonano w berlińskim Urzędzie Kanclerskim. "Sueddeutsche Zeitung" spostrzegł: "Nowy, silny człowiek znad Wisły nie wybrał - jak jego poprzednicy - Watykanu ani Waszyngtonu czy Moskwy. Chciałby rozjaśnić stosunki niemiecko-polskie, nad którymi ostatnio zawisły chmury". O ile jednak relacja z pobytu premiera otwierała wszystkie wiadomości TVP, o tyle w głównych wydaniach dzienników niemieckiej telewizji publicznej nie było o niej ani słowa. Teoretycznie Miller i Kwaśniewski powinni łatwiej znaleźć wspólny język ze Schroederem niż z kanclerzem prawicy. Kontakty SPD z polską lewicą trwają od czasów PZPR, by wspomnieć estymę niemieckich towarzyszy do Mieczysława Rakowskiego. Jak mawiano w kuluarach Bundestagu, między premierem Jerzym Buzkiem i Schroederem "nie grała chemia". Dziś "chemia gra", ale przejawia się to
jedynie podczas kolacji pary prezydenckiej i kanclerskiej we włoskiej restauracji czy w czasie wizyty Schroedera na "polskim" balu prasowym w Berlinie, gdzie - co przyznał kanclerz - dotarł dzięki usilnym namowom Aleksandra Kwaśniewskiego. Gdy prezydent Kwaśniewski wziął udział w obchodach Święta Jedności Niemiec, media nie dostrzegły jego obecności. Z tej samej okazji prezydent Francji Jacques Chirac był eksponowany niczym gwiazda filmowa, choć z "wzorcowych stosunków" Paryża i Berlina nie zostało nic poza wspólną wolą osłabienia roli USA i dominacji w Europie. Po zjednoczeniu Niemiec między Berlinem i Warszawą nie było większych dysonansów, bo nie było rzeczowego dialogu. Rozbieżności są przemilczane, lecz istnieją - i to niebłahe.

Piotr Cywiński

Źródło artykułu:Wprost
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)