Matrymonialna giełda w centrum Szanghaju
Jak co niedzielę Park Ludowy w ścisłym centrum Szanghaju zapełnia się rodzicami szukającymi żon i mężów dla swoich dzieci. Młodzi Chińczycy nie zgadzają się już jednak na aranżowane małżeństwa i chcą sami decydować o swoim życiu.
Wzdłuż alejek zdesperowani rodzice rozkładają parasole, do których przyczepiają wypisane ręcznie na kartach A4 ogłoszenia opisujące zalety ich synów i córek oraz wymagania, jakie stawiają kandydatom na synowe i zięciów. Ponad ich głowami widać wznoszące się tuż obok parku drapacze chmur, symbole chińskiego postępu i otwierania kraju na świat, w tym słynny, ukończony w 2003 roku biurowiec Tomorrow Square. Mało które miejsce tak dobitnie ukazuje głębokie zmiany światopoglądowe, jakie zaszły w Chinach w ostatnich dekadach, i olbrzymi kontrast pomiędzy tradycją a nowoczesnością.
"Dziewczyna urodzona w 1986 roku, wzrost: 1,67 metra, dostojny wygląd i usposobienie, zamieszkała w pobliżu parku Changfeng, rodzice żyją. Wymagania: urodzony między 1982 a 1986 rokiem chłopak, zameldowany w Szanghaju, pracujący w mieście na stałe, z własnym mieszkaniem, nietykający papierosów ani alkoholu, którego rodzice żyją" - to jedno z setek takich ogłoszeń.
Do ojca opisanej w nim dziewczyny podchodzi starsza kobieta. Po krótkiej, rzeczowej wymianie zdań, mężczyzna wyciąga z kieszeni kopertę ze zdjęciem córki i pokazuje je kobiecie. Wymieniają się numerami telefonów. Być może coś z tego wyjdzie, choć szanse są małe, bo młodzi Chińczycy niechętnie odnoszą się już do aranżowania małżeństw przez rodziców.
Mimo to niektórzy rodzice przychodzą do Parku Ludowego co tydzień od wielu lat. Bez skutku.
- Już siedem lat mieszkam obok parku i w każdą niedzielę tutaj spaceruję. Widzę ludzi, którzy od siedmiu lat regularnie przychodzą szukać małżonków dla swoich dzieci. Nic z tego nie wychodzi, ale ich to nie zniechęca - mówi około 35-letni pracownik wysokiego szczebla w firmie motoryzacyjnej Ji Qianshan.
- Kiedy dzieci osiągną określony wiek, powiedzmy 25 lat, rodzice stają się bardzo niespokojni i nalegają, by jak najszybciej znalazły małżonków - opowiada mężczyzna. Jego zdaniem każda metoda znalezienia żony jest dobra, ale "najważniejsze, czy kochasz tę dziewczynę, czy nie".
Ji, który 14 lat temu znalazł sobie żonę bez niczyjej pomocy, dodaje, że na małżeństwie naciski rodziców wcale się nie kończą. Potem rodzice żądają, by jak najszybciej mieć dzieci. - Nie zamierzam popychać swoich dzieci do małżeństwa. Sam czułem się bardzo niekomfortowo pod presją rodziców i nie zamierzam robić tego samego mojej córce - oświadcza.
Giełda matrymonialna w Parku Ludowym dzieli się na sektory - osobny dla zameldowanych w Szanghaju, dalej całe Chiny, a za rogiem "kącik zamorski". Tam przychodzą rodzice Chińczyków mieszkających za granicą, zwykle w Anglii, USA czy Japonii. Niektóre ogłoszenia są nawet po angielsku lub japońsku.
Jedno z nich opisuje kobietę mieszkającą w Londynie, wykładowcę akademicką z tytułem doktora prestiżowej londyńskiej uczelni. Stojący obok kartki pogodni, elegancko ubrani staruszkowie - rodzice dziewczyny - wyjaśniają, że szukają dla niej męża mieszkającego w Wielkie Brytanii. Może to być Chińczyk, może być obcokrajowiec. Przychodzą do parku od trzech lat, ale nikogo jeszcze nie znaleźli.
Poza "kącikiem zamorskim" większość rodziców na obcokrajowca się nie zgadza. - Nie zgadzam się, bo nie lubię, i koniec - mówi jeden z nich. Wielu w ogóle nie chce rozmawiać. Fakt, że ich córki i synowie wciąż nie założyli rodzin, nie jest dla nich powodem do dumy. Dotyczy to zwłaszcza córek, które osiągając wiek mniej więcej 25 lat, stają się w Chinach "shengnu" - kobietami, które pozostały. To coś jak stare panny, ale z naciskiem na brak perspektyw zamążpójścia. Według chińskiej encyklopedii internetowej Baidu Baike w samym Pekinie w 2009 roku było 550 tys. takich kobiet.
W parku funkcjonują również agencje matrymonialne. - Mężczyźni rejestrują się za darmo, kobiety muszą zapłacić 500 juanów (300 zł), bo kobiet mamy więcej - tłumaczy prowadząca jedną z takich agencji kobieta. Przy rejestracji pyta o wiek, wzrost, wykształcenie, zarobki i czy kandydat posiada własne mieszkanie. Następnie dopytuje o wymagania względem partnerki - jakie roczniki wchodzą w grę, minimalny wzrost i wykształcenie oraz czy musi być ładna, czy może być brzydka. Większość osób na jej liście zarejestrowali rodzice - wyjaśnia.
Pytana o skojarzone przez siebie pary, które rzeczywiście się pobrały, pokazuje gruby notes. Przy niektórych nazwiskach widnieje zielony znak, oznaczający ślub. W przypadku zawarcia małżeństwa nie trzeba nic agencji dopłacać, jedynie "co łaska" w tzw. czerwonej kopercie - dodaje swatka.
Jeszcze na początku XX wieku, gdy Chinami rządziła dynastia Qing, rodzice mieli nad dziećmi całkowitą kontrolę. Przed ślubem pary młode zwykle nie miały ze sobą kontaktu, a pojęcie randki było zupełnie nieznane. Małżeństwa aranżowali rodzice, którym pomagały profesjonalne swatki. Decyzja należała wyłącznie do nich, a młodzi nie mieli w tej sprawie nic do powiedzenia.
Choć małżeństwa aranżowane są od 1950 roku nielegalne, zdaniem dyrektora centrum studiów nad kulturą tradycyjną ze Wschodniochińskiego Uniwersytetu Pedagogicznego w Szanghaju Tiana Zhaoyuana obyczaj ten miał swoje dobre strony. "W rzeczywistości swatki odgrywały bardzo ważną rolę, szukając odpowiedniej partii o podobnym statusie społecznym. Prowadziło to do stabilnych, zdrowych małżeństw - ocenił badacz. - Była ona również mentorką, która uczyła niedoświadczoną młodą parę, jak się zachowywać i doceniać się nawzajem, by w małżeństwie wszystko szło gładko".
Z Szanghaju Andrzej Borowiak