Mariusz Staniszewski: po co odsuwać PiS od władzy?
Dla opozycji czas jakby stanął w miejscu. Oni ciągle są gdzieś w 2011 r., gdy koalicja PO-PSL w cuglach wygrywała wybory, a usłużni jej dziennikarze kontrolowali niemal wszystkie media. Wtedy nie trzeba było mieć żadnego programu, by wygrać. Wystarczyło postraszyć PiS-em, a do wyborców docierał zmasowany przekaz. Gdy więc dziś ci ludzie opowiadają o tym, że wówczas panowała wolność słowa - w przeciwieństwie oczywiście do tego, co mamy dziś - to obywatele nie muszą się szczególnie wysilać, by dostrzec prostacką obłudę - pisze Mariusz Staniszewski, zastępca redaktora naczelnego "Wprost", w felietonie dla Wirtualnej Polski.
14.06.2016 | aktual.: 25.07.2016 20:06
Marsze, odezwy, listy otwarte i zamknięte, obelgi, wzywanie na pomoc Unię Europejską - opozycja dwoi się i troi, by znaleźć sposób na odsunięcie PiS od władzy. Nigdy nie powiedziała jednak, po co tak naprawdę to robi. Co ma takiego ma do zaoferowania obywatelom, by ci nagle powiedzieli, że nie chcą już patrzeć na ludzi, których właśnie wybrali?
Hasła przywrócenia praworządności w kraju w ustach Grzegorza Schetyny, Ryszarda Petru czy Mateusza Kijowskiego brzmią fałszywie. Pierwszy wywodzi się z formacji, która inwigilowała dziennikarzy oraz masowo ignorowała orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego. I nie słychać, by z tych powodów doszło w Platformie do jakichkolwiek rozliczeń. Drugi ma swój poważny udział w wielkim bezprawiu, jakim było udzielanie na wielką skalę kredytów frankowych, które, jak się okazało, ze szwajcarską walutą nie miały wiele wspólnego. Trzeci, w ramach przestrzegania prawa, nie płaci alimentów na własne dzieci. Jeśli rzeczywiście ci ludzie mają wyznaczać nowe standardy etyczne, to Polacy słusznie oceniają ich wiarygodność, udzielając małego poparcia, co widoczne jest w sondażach.
Jeśli więc kwestię praworządności mamy już za sobą, to poszukajmy czegoś innego, co pcha dzisiejszą opozycję do protestów. Najcelniej określiła to chyba Agnieszka Holland, reżyserka, bardzo mocno wspierająca poprzednią władzę. Ona powiedziała głośno to, o czym wielu polityków tylko szepcze: "Walczymy o to, by było jak kiedyś". I to jest właśnie kwintesencja tła protestów. Nie chodzi o to, by ograniczyć władzę biurokracji, usprawnić państwo, zapobiegać wywożeniu zysków za granicę, ograniczyć skalę unikania podatków przez zagraniczne korporacje, zmniejszyć sfery ubóstwa, uprościć prawo, zreformować sądownictwo, uderzyć w mafię wyłudzającą VAT, poprawić warunki działania przedsiębiorców. Chodzi o to, by było jak kiedyś, gdy PO miała władzę i stanowiska, a pieniędzmi obdzielała wszystkich, którzy ją usłużnie wspierali. Gdy była kasa na filmy fałszujące naszą historię, promocję książek oskarżających Polaków o antysemityzm, dofinansowanie pism uważających, że mama nie jest mamą, a tata nie jest tatą. Gdy salony
pełne były ludzi, którzy dziś szlifują warszawskie bruki.
Można w nieskończoność przytaczać fragmenty rozmów nagranych przez kelnerów i opisywać, jaki stosunek do państwa i obywateli mieli ludzie, którzy dziś mówią o europejskości, dobrych manierach i wysokich standardach. Tamte słowa pokazują skalę arogancji i kierowania się wyłącznie partyjno-prywatnymi interesami w polityce. Ważniejsze jest jednak, że wyborcza porażka i następująca po niej dezintegracja Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego niczego tych formacji nie nauczyły. Ich liderzy nie dostrzegli, jak bardzo zmieniły się oczekiwania Polaków wobec własnego kraju. Nie można im już wmawiać, że istnieje jakakolwiek wspólna europejska tradycja, która zastąpi tę narodową. W każdym kraju, do którego polscy emigranci pojechali, zobaczyli, że ciągłość kultury i historii jest wartością pielęgnowaną przez elity. A im bardziej państwo stara się za pomocą społecznej inżynierii zmienić ludzką naturę, tym bardziej taki kraj staje się nie do wytrzymania.
27 lat po pierwszych częściowo wolnych wyborach Polacy przestali chcieć być poddanymi państwa. Domagają się, by było ono pomocne i zabezpieczało interesy obywateli, a nie funkcjonowało nadal jako aparat przymusu, który raz będzie ściągał kasę z "tłustych misiów", a innym razem przymknie oko na wyłudzanie pieniędzy przez przedsiębiorców współpracujących z władzą. Po prostu domagają się nowoczesności i ostatecznego odejścia od postkomunizmu.
Dla opozycji czas jakby stanął w miejscu. Oni ciągle są gdzieś w 2011 r., gdy koalicja PO-PSL w cuglach wygrywała wybory, a usłużni jej dziennikarze kontrolowali niemal wszystkie media. Wtedy nie trzeba było mieć żadnego programu, by wygrać. Wystarczyło postraszyć PiS-em, a do wyborców docierał zmasowany przekaz. Gdy więc teraz ludzie opowiadają o tym, że wówczas panowała wolność słowa - w przeciwieństwie oczywiście do tego, co mamy dziś - to obywatele nie muszą się szczególnie wysilać, by dostrzec prostacką obłudę.
Warto przyjrzeć się temu, co znajduje się na transparentach niesionych przez KOD-owców. Znajdziemy tam obelgi pod adresem Jarosława Kaczyńskiego i PiS oraz niewybredne żarty. Jeśli na tym ma polegać obrona demokracji, to obecna władza może być spokojna. Zdominowana przez Mateusza Kijowskiego opozycja nie ma dziś żadnej propozycji, która mogłaby poprawić codzienne życie Polaków.
Grzegorz Schetyna chyba pierwszy zrozumiał, że maszerowanie z KOD-em zaprowadzi go nad przepaść, a potem razem z Mateuszem Kijowskim wykona jeszcze krok w przód. Dlatego powoli zaczyna się odsuwać od tego ruchu, by zacząć tworzyć alternatywę dla rządów PiS. Popełnia jednak podstawowy błąd, próbuje odbudowywać Platformę taką, jaka była ona za czasów Donalda Tuska. Chce więc odtworzyć formację bezideową, nastawioną jedynie na przejęcie i korzystanie z władzy. Jeśli w jego gabinecie cieni znaleźli się tacy ludzie, jak np. Krystyna Szumilas, która stała się symbolem chaosu w szkołach, to wiadomo, że obywatele nie mogą wziąć tego za zapowiedź zmiany na dobre.
Schetyna nie potrafi więc ciągle trafnie zdiagnozować przyczyn kryzysu, w jakim znalazła się jego partia po przegranych wyborach. Jeśli utrata władzy spowodował wewnętrzny rozpad tej formacji, to znaczy, że nie było żadnego - poza władzą i wynikającymi z niej profitami - spoiwa, które pozwalałoby partii odbudowywać się podczas działalności w opozycji.
Tymczasem 9 lat temu PO dochodziła do władzy pod hasłami wolności, niższych podatków i sprawnego państwa. Nie spełniła tych oczekiwań, ale postulaty pozostały aktualne. Jeśli rzeczywiście Schetyna marzy w przyszłości o pokonaniu PiS, to nie powinien zmieniać idei, ale ludzi którzy zawiedli. Musi szukać zaufania nowych środowisk, które będą skłonne zaangażować się w tworzenie nowej formacji z nowym programem. Tylko przyciągając ludzi niezależnych, będzie w stanie odbudować wiarygodność swojego ugrupowania. Pojawiając się nadal na marszach KOD-u, będzie tylko utwierdzał obywateli w przekonaniu, że jest liderem niezdolnym do samodzielnego działania, a do tego obrażonym na rzeczywistość.
Po nowe środowiska sięgnął właśnie Jarosław Kaczyński. Zrobił to i wygrał, a dziś obywatele nie widzą powodu, by zmieniać jego ekipę. Ale poparcie Prawa i Sprawiedliwości nie wynika tylko z PR-owskich zabiegów, ale przede wszystkim ze zmiany sposobu uprawiania polityki.
Partia rządząca przeprowadziła swój sztandarowy program 500+, pokazując, że w Polsce można uprawiać politykę dla ludzi, czyli taką, w której na pierwszym planie nie znajdują się słupki i wykresy w Excelu, ale obywatel. Nawet jeśli opozycja nazywa to populizmem, to zasiłki na dzieci realnie przekładają się to na poprawę życia przeciętnej polskiej rodziny. Uruchomienie tego programu w tak krótkim czasie daje obecnej władzy kredyt zaufania. Pozwala Polakom wierzyć, że kolejne zapowiedzi także mają szansę stać się rzeczywistością.
To oczywiście jest zła informacja dla opozycji, ale tym bardziej powinna ją zmuszać do tworzenia alternatywy, a nie budowania swojej pozycji na negacji obecnej władzy. Bo mówiąc o "depisizacji" Polski antagoniści obecnego rządu ustawiają się tylko jako ci, którzy chcą, by było jak kiedyś. Gdy drogie wino lało się strumieniami u Sowy i Przyjaciół.
Mariusz Staniszewski dla Wirtualnej Polski
Mariusz Staniszewski- zastępca redaktora naczelnego tygodnika "Wprost", wcześniej był publicystą "Do Rzeczy" oraz redaktorem naczelnym kwartalnika "Rzeczy Wspólne". Kierował także działem krajowym "Rzeczpospolitej". Ukończył nauki polityczne na Uniwersytecie Wrocławskim.