Marcinkiewicz kolejnym prezydentem?
Były premier, Kazimierz Marcinkiewicz, mówi na
łamach "Dziennika", że chciałby zaangażować się w wybory
prezydenckie w 2010 roku. Nie chce potwierdzić ani zaprzeczyć czy
wystartuje w nich jako kandydat do fotela głowy państwa.
21.01.2009 | aktual.: 21.01.2009 05:08
- Jest za wcześnie. Nie widzę powodu, bym musiał jako pierwszy ogłaszać start lub go wykluczać - mówi.
- Jestem zafascynowany pracą, którą wykonuję. Ta praca jest świetna - odnalazłem siebie. Są to inne stresy, inni ludzie i nieprawdopodobnie ciekawe wyzwania. Jest to również możliwość zmieniania świata.
- Założyłem firmę i w tej chwili jestem jednoosobową firmą "Doradztwo gospodarcze i finansowe Kazimierz Marcinkiewicz". Pracuję dla największego banku, nie tylko inwestycyjnego. Moja siedziba jest w ogromnej mierze w Londynie, ale praca jest w naszym regionie, w Budapeszcie, Pradze, Kijowie, Wiedniu. Szykuję, przygotowuję, wymyślam, pokazuję różne możliwości zaangażowania banku inwestycyjnego jako doradcy, jako banku dającego kapitał, udzielającego pożyczki wielkim przedsięwzięciom gospodarczym zarówno państwowym, jak i prywatnym.
- Podjąłem współpracę z funduszem inwestycyjnym, który jest wielkim skandynawskim funduszem inwestycyjnym i dopiero rozpoczął pracę w Polsce. Prowadzę dla nich doradztwo. Zajmuję się również doradztwem społecznym, czyli spotykam się z różnymi ludźmi, którzy potrzebują porady niekoniecznie za pieniądze.
- Kwestia lojalności w moim życiu jest bardzo ważna. Myślę, że cały czas zachowywałem się lojalnie wobec całego mojego środowiska i że to środowisko zachowało się nielojalnie wobec mnie. Nie widzę choćby jednego powodu, który miałby wskazywać na to, że Jarosław Kaczyński miałby mnie zastąpić na stanowisku premiera. Nic takiego się nie wydarzyło, co by miało świadczyć o tym, że nie realizuję programu PiS, że jestem wobec nich nielojalny, że pracuję źle czy zbyt wolno.
- Gdy porównuję dziewięć miesięcy mojej pracy i jej efekty z efektami pracy Jarosława Kaczyńskiego, który dłużej był szefem rządu, nie mam sobie nic do zarzucenia. Po tym wszystkim dalej trwałem w PiS - lojalnie pokazywałem błędy, jakie popełnia PiS, ale nie atakowałem partii, lecz mówiłem na przykład, że jest skok na spółki Skarbu Państwa - ogromny, beznadziejny, totalne kolesiostwo.
- To, że część polityków PiS wykorzystywała służby do celów politycznych, było dla mnie ostatecznym powodem, który przechylił szalę i spowodował, że doszedłem do stuprocentowego przekonania, że muszę się przyczynić do tego, żeby PiS dalej nie rządziło, bo zrobi Polsce krzywdę.
- Nigdy nie zabiegałem u Jarosława Kaczyńskiego o jakiekolwiek stanowisko. To Jarosław Kaczyński powiedział, żebym został premierem, a nie ja stałem u jego drzwi i prosiłem o tę funkcję. Bo gdy PiS wygrało wybory parlamentarne, Lech Kaczyński zmniejszył swoje szanse na wygraną w wyborach prezydenckich. Jarosław Kaczyński doskonale to rozumiał i wystawił na premiera człowieka, który jest podobny do Donalda Tuska, który równie dobrze wpisuje się w PO, jak i w PiS. I to spowodowało, że szanse Lecha Kaczyńskiego na prezydenturę znacznie wzrosły. Nie mówię, że to wszystko zawdzięczają mnie - zawdzięczają mi tyle samo, ile ja im".