Lekarze potrzebni od zaraz. Ale jak ze Wschodu, to nie© Getty Images

Lekarze potrzebni od zaraz. Ale jak ze Wschodu, to nie

Tetiana Kolesnychenko
7 listopada 2020

Pandemia szaleje. W polskich szpitalach brakuje prawie 70 tys. lekarzy. Są chętni. Dużo chętnych. Tuż za granicą. I właśnie dlatego sobie poczekają. A my, pacjenci, na nich. Bo nawet wybitny profesor ze Wschodu jest u nas traktowany jak student medycyny.

W Polsce zaczynasz od nowa

Kiedy szpital MSWiA w Opolu otrzymał CV Kataryny Giris, był gotowy ominąć standardowe procedury zatrudnienia, żeby jak najszybciej ściągnąć ją na miejsce. Tak bardzo potrzebuje specjalistów. Prędko jednak Kataryny na oddziale nie zobaczą.
Zgodnie z polskim prawem każdy lekarz spoza UE musi uzyskać prawo do wykonywania zawodu. Anestezjolożka z siedmioletnim doświadczeniem musi przesiedzieć rok na bezpłatnym podyplomowym stażu, obejmującym podstawy medycyny od chorób wewnętrznych po psychiatrię, tylko dlatego, że jest Białorusinką.

Szpital nie zniechęcił się i wynajął dla Kataryny i jej rodziny mieszkanie, aby mogła przeczekać ten rok. Wszystko na nic, bo placówka musiała zmienić status.

Na szpital jednoimienny do leczenia pacjentów z COVID-19.

Kataryna ma na tym polu doświadczenie. Zadeklarowała, że chce pomóc. Usłyszała: lepiej idź na ginekologię czy pediatrię, żeby szybciej odbyć staż. Bo przy pacjentach z koronawirusem ten staż może nie zostać zaliczony -. W dodatku każdy ruch Kataryny musiałby nadzorować inny lekarz.

- Sytuacja jest kuriozalna. Na oddziale anestezjologii bardzo brakuje lekarzy. Przy tym praca w warunkach COVID-19 jest niewyobrażalnie ciężka. Chciałabym im pomóc, ale po prostu nie mogę, ponieważ najpierw muszę zaliczyć staż z podstaw medycyny – opowiada Kataryna.

Obraz
© Archiwum prywatne

Skąd wziąć 70 tys. lekarzy?

Według szacunków Naczelnej Izby Lekarskiej (NIL) w Polsce brakuje 68 tys. lekarzy. Z roku na rok sytuacja się pogarsza, ponieważ młodzi polscy specjaliści chętnie imigrują na Zachód. W pediatrii średnia wieku lekarzy to 60 lat.

Te liczby nie są nowe. Jednak dopiero epidemia koronawirusa boleśnie przełożyła je na nasze, zwykłe życie. Pacjenci godzinami czekają w karetkach,a karetki czekają na przyjęcie na SOR. Zapaść polskiej służby zdrowia wynika nie tylko z niewystarczającej liczby łóżek dla chorych na COVID-19, ale przede wszystkim z braku wykwalifikowanego personelu, który może zająć się pacjentami leżącymi w tych łóżkach.

- Dzisiaj w Polsce jest 120 tysięcy lekarzy na 37 mln osób. To najniższy wskaźnik w całej Europie – opowiada Ewgienij Mozgunow, dr n. med. specjalista anestezjologii i intensywnej terapii, koordynator organizacji pozarządowej "Niezależna społeczność rosyjskojęzycznych lekarzy na świecie".

Żona Ewgienija jest z pochodzenia Polką. W 2014 roku Mozgunow z żoną i córką repatriowali z rosyjskiego Czelabińska do Polski.

– Wszędzie na świecie problem braku lekarzy rozwiązuje się na dwa sposoby – zwiększa się liczbę miejsc na uczelniach medycznych i zaprasza się lekarzy z zagranicy. Wydaje się, że w Polsce nikt nie jest tym zainteresowany. W całym kraju jest tylko 2,5 tys. lekarzy z dyplomem zagranicznej uczelni. To zaledwie 1,8 proc. wszystkich. Dla porównania w USA jest to 25 proc., w Wielkiej Brytanii – 29 proc., Irlandii – 39 proc., a w Izraelu 58 proc – opowiada.

Mozgunow zarzuca polskiemu Ministerstwu Zdrowia, że nawet w podbramkowej epidemicznej sytuacji woli ściągać do szpitali polskich studentów medycyny, niż ułatwić dostęp do zawodu doświadczonym lekarzom z zagranicy. W ciągnącej się latami procedurze legalizacji dyplomu może ich tkwić nawet dwa, trzy tysiące.

Z Białorusi bliżej do Polski, niż do Niemiec. Ale tylko w teorii

Kataryna Giris zarabiała w białoruskiej służbie zdrowia równowartość 6-8 zł na godzinę, co miesięcznie dawało 200 dol. Kroplą, która przepełnia czarę goryczy, była epidemia koronawirusa.

- Państwo kompletnie olało medyków. Kiedy do nas na OIOM zaczęli trafiać pierwsi pacjenci z COVID-19, w szpitalu nie było żadnych zabezpieczeń. Sami musieliśmy szyć sobie kombinezony ochronne, wolontariusze dostarczali przyłbice i inne sprzęty. Najgorsze jednak było to, że brakowało wytycznych jak postępować z pacjentami. Sami szukaliśmy informacji o metodach leczenia w Europie i Chinach. To był jeden wielki eksperyment kosztem chorych i personelu medycznego – opowiada Kataryna.

Początkowo ona i jej mąż rozważali przeprowadzkę do Niemiec. Dwójkę młodych lekarzy powitano by w tym kraju z otwartymi ramionami.

- Kiedy zaczęliśmy uczyć się języka i podróżować po Niemczech, zrozumieliśmy, że to nie jest miejsce dla nas – opowiada Kataryna.

Po urodzeniu dziecka pomysł na wyjazd z Białorusi powrócił. - Byłam na urlopie macierzyńskim i zrozumiałam, że po prostu nie mam już siły pracować jako lekarz w białoruskich realiach - opowiada Kataryna.

Wtedy pojawił się nowy pomysł: Polska.

Po medycynie do pracy fizycznej

- W Polsce proces legalizacji zawodu lekarza składa się z czterech etapów. Pierwszy to egzamin językowy, który trzeba zdać w NIL. Specyfika jest taka, że w polskiej terminologii medycznej nie używa się nazw łacińskich, więc lekarze muszą się nauczyć wszystkiego od zera. W drugiej kolejności jest egzamin nostryfikacyjny, który odbywa się na dowolnym uniwersytecie medycznym w Polsce - opowiada Sergiej Kondraszow, prezes fundacji Euromed, która pomaga lekarzom z nostryfikacją i znalezieniem pracy w Polsce.

Jeśli kandydat zda egzamin, jego dyplom zostaje uznany za równoznaczny dyplomowi polskiej uczelni. W praktyce to oznacza, że bez względu na stopień naukowy i doświadczenie zawodowe, lekarz ma status równy absolwentowi medycyny. Nawet jeśli w ojczyźnie miał stopień profesorski, w Polsce musi zacząć od zera, czyli odbyć roczny staż podyplomowy, który obejmuje podstawy najważniejszych specjalizacji. Taki, jaki musi przejść Kataryna.

Dopiero potem lekarz-cudzoziemiec może podejść do lekarskiego egzaminu końcowego (LEK). Jeśli go zaliczy, może rozpocząć zdobywanie specjalizacji. A to oznacza kolejne lata w rezydenturze.

Sergiej Kondraszow szacuje, że zdobycie zezwolenia na wykonywanie zawodu to koszt od 5 do 10 tys. euro. Sukces nie jest gwarantowany.

35-letni Wołodymyr Tichonow (imię i nazwisko zmienione, do wiadomości redakcji) mieszka w Polsce już od 5 lat. W Odessie, skąd pochodzi, był neurologiem. Rozważał emigrację do Niemiec, jednak wybrał Polskę ze względu na bliskość geograficzną i łatwiejszy w nauce język.

- Koszt przeprowadzki jest bardzo wysoki. Więc najpierw wyjechałem sam, znalazłem pracę jako masażysta, wynająłem mieszkanie. Dopiero wtedy mogłem sprowadzić żonę i synka – opowiada.

Do pierwszego egzaminu nostryfikacyjnego podchodził na Pomorskim Uniwersytecie Medycznym w Szczecinie.

- Kiedy przyszedłem złożyć dokumenty, sekretarki nie kryły zdziwienia. Powiedziały mi wprost: tu prawie nikt nie zdaje – wspomina. – Egzamin miał być z podstaw medycyny, ale w komisji było pięciu profesorów. Każdy miał inną specjalizację, z której zadawał szczegółowe pytania. Skąd lekarz neurolog może wiedzieć, jaka jest średnica rurki do bronchoskopii dla dzieci?

Wołodymyr nie zdał egzaminu, podobnie jak rok później w Bydgoszczy i jeszcze rok później w Białymstoku. Jego kolega, który na Ukrainie był chirurgiem dziecięcym, sześć razy podchodził do nostryfikacji. W końcu zalegalizował swój dyplom pielęgniarza i teraz pracuje w izbie wytrzeźwień.

- W podobnej sytuacji znajduje się wielu specjalistów z Ukrainy. Nie stać ich na lata czekania, wiec muszą podejmować się czasami nawet niewykwalifikowanej pracy fizycznej – podkreśla.

W Polsce lekarz musi wiedzieć wszystko

W zależności od uczelni, odsetek osób zdających egzamin wynosi od 20 do 50 proc. Wiadomo, że największe szanse na uzyskanie nostryfikacji są w Warszawie i w Białymstoku.

- W Polsce jest 15 uniwersytetów medycznych i każdy z nich układa program egzaminacyjny według własnego uznania – wyjaśnia Ewgenij Mozgunow.

- Przygotowanie się do takiego egzaminu praktycznie nie jest możliwe, ponieważ żadna z uczelni nie udostępnia informacji z o zakresie pytań, czy chociażby spis literatury. Już nie mówiąc o kursach przygotowawczych - opowiada Wołodymyr Tichonow. – Raz nie wytrzymałem i zapytałem: jako mogę przygotować się, skoro nie ma żadnych materiałów? W odpowiedzi usłyszałem, że przecież jestem lekarzem, więc muszę wiedzieć wszystko - wspomina.

Jego zdaniem w Polsce nikt nie jest zainteresowany tym, żeby lekarze obcokrajowcy szybko przychodzili nostryfikację.

- Każde podejście do egzaminu to 3200 zł, które idą do kasy uczelni przy niemal zerowym nakładzie czasu i pracy. W Białymstoku rocznie do nostryfikacji podchodzi 300-350 osób. Oznacza to ponad 1 mln. zł wpływów – liczy Wołodymyr. W przyszłym roku zamierza podejść do nostryfikacji jeszcze raz, tym razem w Poznaniu.

– Nikt nie mówi o tym, jak wielkie jest to obciążenie psychiczne. Wyjeżdżasz z ojczyzny, musisz na jakiś czas zrezygnować z zawodu, ciężko pracujesz, żeby się utrzymać i jeszcze dziennie poświęcasz 5-6 godzin na przygotowanie do egzaminu. Po czym rozumiesz, że po prostu nie miałeś szans go zdać. Ciężko jest potem odszukać w sobie siły, żeby znowu się podnieść.

Obraz
© Getty Images | Alexander Russky\TASS

Lekarz sezonowy

Zarówno Mozgunow, jak i Giris opowiadają, że zostali ciepło i z szacunkiem przyjęci przez personel medyczny w szpitalu. Również pacjenci wykazywali się wobec nich pełnym zaufaniem. – Wielu zagadywało do mnie po rosyjsku, ponieważ uczyli się tego języka w szkole – opowiada Kataryna.
Niedawno dla niej i innych lekarzy – cudzoziemców pojawiło się coś, co na pierwszy rzut oka wygląda na furtkę dopuszczającą do wykonywania zawodu. Ustawa covidowa. Budzi ona jednak solidarny sprzeciw wszystkich lekarzy, jak z Polski tak i z zagranicy.
- Po tej ustawie stara procedura nostryfikacji pozostanie niezmienna, ale pojawi się jeszcze jedna możliwość zatrudniania lekarzy obcokrajowców – opowiada Sergiej Kondraszow.

Uproszczona ścieżka pozwala ominąć egzamin językowy i nostryfikacyjny. Kandydat będzie musiał złożyć dokumenty do Ministerstwa Zdrowia, które uzna, czy dany lekarz może praktykować w Polsce.

- Jest to rodzaj ograniczonej licencji na wykonywanie zawodu. Lekarz podpisuje umowę ze szpitalem i jest całkowicie od niego zależny. Przez 5 lat nie będzie mógł ani zmienić miejsca pracy, ani nawet oddziału. Będzie jak chłop pańszczyźniany uzależniony od swojego kierownictwa – oburza się Mozgunow.

- Według mnie ta ustawa sprowadza lekarza do poziomu pracownika sezonowego. Specjalista, który na to pójdzie, nie będzie mógł liczyć na te same przywileje, co inni lekarze. Będzie całkowicie uzależniony od dyrekcji szpitala, ponieważ to ona będzie wyznaczać wysokości stawki – opowiada Kondraszow.

Drenaż medyków

Również na Ukrainie przyjęcie ustawy covidowej wywołało oburzenie. Media pisały wprost, że Polska chce zwabić ukraińskich lekarzy do siebie. Tymczasem w ukraińskich szpitalach sytuacja naprawdę jest dramatyczna. Ostatnio do prasy wyciekła relacja z jednego z kijowskich szpitali, gdzie przez brak personelu ciała zmarłych leżały godzinami obok żywych pacjentów.

Lekarze na Ukrainie nie tylko są wypaleni ciężką pracą, ale i czują się oszukani, ponieważ nie wszyscy dostali obiecaną przez rząd podwyżkę. Bez niej średnia pensja lekarza na wynosi ok. 800 zł miesięcznie.

- To nie jest nowa tendencja, lekarze od lat emigrują z Ukrainy, jednak epidemia koronawirusa wyraźnie przyśpieszyła tę tendencję – opowiada Mykoła Tyszczuk, wiceszef Ogólnoukraińskiego Towarzystwa Medycznego. – Sytuacja jest bardzo ciężka, ale rozumiem lekarzy, którzy postanawiają wyjechać – dodaje.

- Starsi lekarze, nawet jeśli będą dostawać minimalną pensję, nigdzie nie pojadą. Ale młodzi lekarze już nie chcą się z tym godzić. Jeden wyjeżdża, układa sobie życie, daje sygnał innym – opowiada prof. Tatiana Malczewska z Narodowego Uniwersytetu Medyczny im. O. Bohomolca.

Podobnie sytuacja wygląda na Białorusi.

- Lekarze są wypaleni. Oprócz niskich wypłat i kompletnego braku zainteresowania państwa dochodzą jeszcze kwestie polityczne. Wielu moich kolegów zostało pobitych lub trafiło do aresztów tymczasowych podczas protestów przeciwko sfałszowaniu wyborów prezydenckich – opowiada Katarina.

Dać lekarzom szansę

Zdaniem Mozgunowa jest raczej mało prawdopodobne, aby lekarze ze Wschodu zaczęli masowo wybierać Polskę jako kraj odpowiedni do emigracji.

- Nie da się ukryć, że wizerunek Polski nie jest najlepszy. Skomplikowany system nostryfikacji tylko to pogarsza. Dlatego lekarze chętniej decydują się na wyjazd do Niemiec czy krajów anglosaskich – opowiada Mozgunow.

Według Kondraszowa w ciągu kilku lat do jego fundacji zgłosiło się pod 16 tys. zainteresowanych wyjazdem lekarzy z Ukrainy i Białorusi. Po zapoznaniu się z procedurą nostryfikacji i kosztami, dokumenty złożyło tylko 500 osób.

Wejście w życie ustawy covidowej prawdopodobnie tylko pogorszy sytuację. W internecie już się roi od ogłoszeń pośredników, którzy za odpowiednią opłatę oferują duże zarobki w Polsce. Większość to oszuści.

- Ta sytuacja nikomu nie służy. W końcu powinna powstać jakaś agencja, która kompleksowo zadba o lekarzy obcokrajowców, może nawet będzie szukać odpowiednich kandydatów wśród absolwentów uczelni. To kolosalna oszczędność, bo koszt wykształcenie jednego lekarza w Polsce to nawet 1 mln. zł. – opowiada Mozgunow.

Podkreśla, że nie chodzi o obniżenie wymagań wobec kandydatów. Wystarczyłoby, gdyby egzamin nostryfikacyjny był jednolity na wszystkich uczelniach, a materiały przygotowawcze ogólnie dostępne.

- Czas dla lekarza jest bardzo cenny, bez praktyki traci kwalifikacje. Dlatego tak ważne jest, aby wszystko zorganizować – kurs językowy, kurs przygotowawczy, pomoc w legalizowaniu pobytu, później przyznanie obywatelstwa – podkreśla Mozgunow. I dodaje:

- Może to być nawet w ramach kredytu, który później będzie spłacać lekarz. Chodzi tylko o stworzenie przestępnej procedury. Takiej, która będzie przyciągać lekarzy, zamiast ich odstraszać.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (11)