Grzechy polskiego katolicyzmu
Maj – miesiącem komunii, a w związku z tym, idealnym polem do obserwacji natury polskiego katolicyzmu. I jego grzechów. Po pierwsze: pycha. Kościół ma absolutną, niekwestionowalną władzę nad wsią i miastem. I wykorzystuje ją bez ograniczeń.
W czasie komunii chłopi porzucają prace, kobiety zapominają o zmęczeniu, wszyscy – narzekając - podporządkowują się proboszczowi: dzieci wożone są na wielogodzinne przygotowania (proboszcza koszty benzyny nie interesują), rodziny zapożyczają się (w końcu jest komunijny kredyt), sprzątają Kościół i okolice, zbierają pieniądze na rozliczne dary („ołtarza”, „grobu” etc), kwiaty (nie mogą być „byle jakie”, zwłaszcza gdy na uroczystościach pojawi się biskup) i prezenty (rower i komputer już nie wystarczą), marzną w i przed Kościołem (o ile bowiem przeciętnego proboszcza stać na rozliczne dobra konsumpcyjne, o tyle rzadko kiedy - na ogrzewanie świątyni).
Kościół, którego w coraz większym stopniu cieszy władza świecka i nudzi duchowa, musi zarabiać, a komunia to prawdziwe żniwa. Następne pojawią się dopiero w sierpniu, w czas narodowego pielgrzymowania, chociaż na nim zarabia nie każda plebania, lecz ta, która jest uposażona w jakąś relikwię. A w Polsce podaż mniejsza niż popyt, chyba że Watykan otworzy dostęp do szat i ciała jakiegoś nowego świętego. W czasie komunii zarabia każda parafia, bo nie ma w prowincjonalnej Polsce rodziny, która nie uległaby presji „wszystkich” i nie posłała dziecka do komunii, nawet wtedy gdy jest indyferentna religijnie. Zaciskają zęby, biadolą i są posłuszni dla „świętego spokoju”, „bo wszyscy tak robią”, „bo nie dadzą żyć”. „Byle do komunii! - powiedziała mi udręczona matka czwórki dzieci (komunia i dwa bierzmowania) - potem zostaję ateistką”.
Po drugie: hipokryzja. Moralne elementy wiary katolickiej nie mają żadnego przełożenia na postawy moralne. Katechizacja i nasycanie Polski różnymi rekolekcjami, mszami, krzyżami, modlitwami i sakramentami nie wpływa w ogóle na etyczność Polaków. Poziom zaufania, wzajemnej pomocy, tolerancji czy codziennej życzliwości jest znacznie niższy niż w krajach zlaicyzowanych. Polacy są narodem nieufnym, podejrzliwym, zamkniętym w obrębie rodzin, o bardzo niskim kapitale społecznym, zerowej aktywności lokalnej, nikłym zaangażowaniu na rzecz bliźnich, wysokiej przestępczości i odwrotnym do niej poziomie kultury osobistej. Ludzie klepią formułki o miłości i kochaniu nieprzyjaciół swoich, a nie mówią sobie dzień dobry na ulicy, mówią o wybaczaniu a żywią ciągłe urazy (płodna pożywka dla polityków), oczekują na nagrodę wieczystą a są zawistni wobec bliźnich, którym powodzi się lepiej.
Przygotowania do komunii polegają, między innymi, na powtarzaniu formułek o „darowaniu uraz”, „cierpliwym znoszeniu krzywd”, pomocy bliźnim czy nadstawianiu drugiego policzka, z których kompletnie nic nie wynika dla realnego życia duchowego, codziennych zachowań czy spójności lokalnych wspólnot. Kościół, który głosi pochwałę ubóstwa i neutralizuje doczesne cierpienie wskazując na pośmiertną nagrodę, opływa w luksusy, a jeśli czuje ich brak, wyraża żal większy niż za grzechy, których jest w nim niemało.
Po trzecie, bezmyślność. Wiara nie tylko nie przekłada się na moralność, lecz również na wiedzę. Dzieci „przedkomunijne” mają wyuczyć się na pamięć odpowiedzi na sto pytań, których treści najczęściej nie rozumieją i wartości nie cenią, chodzi bowiem nie o wiedzę, lecz posłuszeństwo. Zamiast matematyki, geografii czy angielskiego godzinami klepią jednozdaniowe formułki, które – odfajkowane przez księdza – giną w błogim zapomnieniu. „Kim są Aniołowie?”, „czym jest sakrament?”, „czym różni się wiara w Boga od miłości do Boga?”, a czym „szacunek do Boga od uwielbienia Boga?”. W katechetycznym nauczaniu nie ma czasu na zapytanie, nie ma czasu na refleksję czy myślenie.
Nie chodzi nawet o zrozumienie problemów, czy aktywne ćwiczenie pamięci. Chodzi o rytuał i świadectwo przynależności do wspólnoty „wiernych niemyślących”. Stąd w krajach laickich, lub tych, gdzie zamiast religii uczęszcza się na lekcje religioznawstwa, znajomość biblii, która przydaje się każdemu wykształconemu człowiekowi, jest znacznie większa niż w Polsce. A po co ta znajomość? A chociażby po to, by wystrzegać się faryzeuszy, hipokryzji, nie być posłusznym prowincjonalnym złotym cielcom, wiedzieć, że to „szabat dla człowieka a nie człowiek dla szabatu” i że Jezus Chrystus przyszedł na świat nie po to, by zwiększyć bogactwo Kościoła, lecz by wypełnić świat miłością. Ale co tam Jezus! Co tam miłość! Alleluja i do przodu!
Magdalena Środa specjalnie dla Wirtualnej Polski