PublicystykaFaszyzm w Polsce? Rafał Woś: taka postawa to woda na młyn pisowskiej propagandy

Faszyzm w Polsce? Rafał Woś: taka postawa to woda na młyn pisowskiej propagandy

Widmo faszyzmu krąży nad Polską? Bzdura! Jej powtarzanie w niczym nam nie pomoże. A tylko przeszkodzi uczciwym i krytycznym rozrachunku z pisowskim projektem - pisze Rafał Woś dla Wirtualnej Polski.

Faszyzm w Polsce? Rafał Woś: taka postawa to woda na młyn pisowskiej propagandy
Źródło zdjęć: © Eastnews | Jan Graczynski
Rafał Woś

Nie ma rady. Najcięższe pociski zostały odpalone. Przeciwnicy i krytycy PiS-u coraz częściej i bez większych zahamowań sięgają po figurę faszyzmu. A bywa, że i nazizmu albo sowieckiego komunizmu. Pod tym względem obóz antyPiSu przypomina trochę narkomana, któremu nie wystarczają już małe działki ("PiS to nowy PRL", "Kaczyński jest jak Gomułka"). Potrzebne są coraz to nowsze i silniejsze doznania. Byle kwantyfikator był coraz większy i coraz bardziej przerażający. Według popularnego ostatnio rozumowania, Polska staje się więc jakby odwzorowaniem późnej Republiki Weimarskiej. Czyli momentu, w którym pewien krzykliwy polityk austriackiego pochodzenia doszedł już do władzy i zaczął ją wokół siebie gruntować. A jak to się skończyło, to już wszyscy dobrze wiemy! Zwróćmy uwagę, że autorzy tego porównania niby zastrzegają się, że oni tylko snują analogie i że zgadzają się tylko pewne elementy. Ale potem jakoś tak niezwykle łatwo
(zbyt łatwo) zaczynają wierzyć w swój oniryczny świat. Chcą Państwo dowodu? No to zastanówcie się przez chwilę, czy czytając ten tekst nie chcecie odparować autorowi: "Naiwny Wosiu, jesteś jak ci hamletyzujący niemieccy socjaldemokraci, którzy nie potrafili się Hitlerowi przeciwstawić. Może jak skończysz w obozie (tak skończyli niemieccy socjaldemokraci), to wreszcie zrozumiesz!".

Oczywiście, że można porównywać wszystko ze wszystkim. Można twierdzić na przykład, że kot to w zasadzie wieloryb. Tylko mniejszy i nawykły do życia na lądzie. Jeżeli jednak - trzymając się przykładu - chcemy na poważnie zajmować się zoologią, to powinniśmy jednak troszczyć się o zachowanie elementarnego kontaktu z rzeczywistością. I pamiętać, że między waleniami a kotowatymi jest jednak kilka znaczących różnic. Z porównaniami pisizmu do faszyzmu jest podobnie. I to z kilku powodów.

Pierwszy jest najbardziej oczywisty. Zestawienie politycznego adwersarza z Hitlerem, Mussolinim albo Franco to nic innego jak cios poniżej pasa. Nieprzypadkowo już ponad dwie dekady temu amerykański prawnik i pionier internetu Mike Godwin sformułował prawo, które prędko zaczęło funkcjonować jako jedno z pierwszych przykazań cywilizowanej dyskusji w sieci. To prawo Godwina głosi, że ten, kto pierwszy porówna swego rozmówcę do nazisty, automatycznie przegrywa. Koniec kropka. Zasada ma tę zaletę, że zmusza dyskutujących do większej kreatywności (chcesz pokonać przeciwnika, to się bardziej wysil, nie chwytaj się najprostszego z erystycznych zabiegów!). Chroni też (przynajmniej trochę) przed osunięciem się rozmówców w błogie samozadowolenie. Które następuje po tym, jak jeden przywali z nazisty, a w rewanżu dostanie z "goebellsiaka". I obaj będą przekonani, że "zaorali" rywala.

Po drugie chodzi oczywiście o proporcje i elementarny szacunek dla ofiar FAKTYCZNYCH zbrodni nazizmu i faszyzmu. Tego tłumaczyć chyba nie ma sensu. Przypomnę tylko, że nasza zachodnioeuropejska (unijna) tożsamość jest zbudowana na tym, że uważamy zbrodnię XX-wiecznego ludobójstwa za wyjątkowo przerażającą. A skoro tak, to i porównań z faszyzmem powinniśmy używać wyjątkowo. Bo inaczej się zbanalizują i zrelatywizują. Tak jak w Ameryce, gdzie do Hitlera porównywani byli wszyscy najważniejsi politycy: od Ronalda Reagana po Baracka Obamę. I dlatego już od dawna nic z tego porównania nie wynika.

Po trzecie. Fałszywe historyczne analogie z Hitlerem w tle już raz (i to całkiem niedawno) zaprowadziły nas na manowce. Przypomnijmy sobie awanturę iracką z roku 2003. Oraz to, że jednym z głównych argumentów zwolenników polskiego zaangażowania w bezprawną interwencję były zgubne i prostackie odwołania historyczne. I dlatego trzeba uderzyć w Saddama Husajna tak jak Chamberlain i Daladier powinni byli uderzyć Hitlera w roku 1938. 13 lat od rozpoczęcia tamtej wojny sprawa wygląda zupełnie inaczej. Polska została wciągnięta w niesprawiedliwą imperialną wojnę o zasoby, która pokoju w Iraku - ani w regionie - nie przyniosła. Przeciwnie. I gdzie są dziś ci, którzy tak łatwo wtedy sięgali po łatwe porównania z Hitlerem?

Najgorsze jest jednak to, że cios "z faszysty" właściwie nigdy nie klaruje rzeczywistości. Odwrotnie, tylko ją zaciemnia. W tym sensie przypomina jedzenie zupy przy pomocy pałeczek trzymanych palcami prawej stopy. Choć dużo łatwiej byłoby się do niej zabrać przy pomocy łyżki. Oto sięgamy do historycznych analogii sprzed wielu lat (i zazwyczaj z innego kraju), a potem próbujemy na ich podstawie diagnozować polityczne tu i teraz. A czy nie lepiej byłoby po prostu spojrzeć na wynik polskich wyborów roku 2015 bardziej trzeźwo? To znaczy przy pomocy lekcji z polskiej historii minionego ćwierćwiecza.

Ta lekcja to oczywiście polityczne fiasko polskiej transformacji. A więc zupełna nieumiejętność dostrzeżenia przez zadowolone z siebie elity ekonomiczne i polityczne, że nie udało nam się w Polsce zbudować w tym czasie sprawnego, spójnego i sprawiedliwego społeczeństwa. Pisałem o tym wiele razy, choćby tu. Ta porażka przejawiała się na różnych polach: w przedwczesnej deindustrializacji polskiej gospodarki i utwierdzeniu jej peryferyjnego położenia. Albo w beztroskim "bogaćcie się' rzuconym polskiemu biznesowi (i temu postnomenklaturowemu i temu nowemu). Czego konsekwencjami były z kolei: sprekaryzowany rynek pracy, niesprawiedliwe (bo regresywne) podatki czy obłudny plan "taniego państwa" zamiast efektywnego welfare state (państwo opiekuńcze). Oraz dojmujące poczucie rosnących nierówności społecznych. Nie tylko tych dochodowych i majątkowych, lecz również
nierówności w dostępie do szacunku i prestiżu.

Akurat tak się złożyło, że w wyborczym roku 2015 PiS najlepiej te nastroje wyczuł i potrafił nazwać. Można powiedzieć, że temat leżał na ulicy i każdy mógł go podnieść. Nie zrobiła tego jednak ani postkomunistyczna "lewica" ani postideowa Platforma. Trudno mieć więc do partii Kaczyńskiego pretensje, że się po to wreszcie schylił. Było minęło. Opozycja tę szanse przespała i teraz pozostaje jej reagowanie na poczynania nowej władzy. Ta reakcja może być jednak dwojaka. Najłatwiej oczywiście postawić na opozycję totalną. Czyli powiedzieć mniej więcej tak: "PiS to faszyści. Więc wszystko, czego dotykają, staje się skażone tylko dlatego, że zrobił to Kaczyński. W tym sensie nie ma żadnego znaczenia, czy PiS wzmocni pozycję pracownika (a akurat trochę wzmacnia), zmieni podatki na bardziej sprawiedliwe (to mu akurat nie wychodzi), rozbuduje państwo socjalne (500 plus) czy zapewni finansowanie bardzo potrzebnym, a nieobecnym dotąd, instytucjom (podatek na media publiczne). W końcu PiS to faszyści. A faszyści z
definicji nie mogą zrobić niczego dobrego. Bo nawet jak to robią, to w sumie wzmacniają swą faszystowską władzę. Więc wychodzi w sumie na złe". Nie muszę pewnie tłumaczyć, że taka postawa to woda na młyn pisowskiej propagandy. Pozwalająca niemal bez wysiłku delegitymizować każde posunięcie opozycji jako przejaw płytkiego i irracjonalnego antypisizmu. Nie bez racji.

Zobaczmy jednak co się dzieje, gdy świadomie rezygnujemy z ciosu "na faszystę". I zupełnie normalnie rozliczamy PiS z realizacji ich zapowiedzi "dobrej zmiany". Wtedy na zupełnie podstawowych faktach pokazujemy, że PiS się z tymi obietnicami coraz wyraźniej rozmija. Ale NIE dlatego, że jest PiS-em. Tylko dlatego, że podjął bardzo konkretne decyzje polityczne od momentu przekazania im przez Polaków pełni władzy. Bo PiS mógł być PiS-em Dudy, Morawieckiego i Streżyńskiej. Ale z własnej woli stał się PiS-em Kamińskiego, Macierewicza i Kaczyńskiego. Mógł realizować krok po kroku nowoczesny i sensowny plan Morawieckiego. Albo działać na rzecz strukturalnego wzmocnienia pozycji polskiego pracownika, tworząc presję na tak potrzebny wzrost płac. Ale wybrał awanturę o TK, lustrację i oburzającą nawet jej własnych zwolenników (Staniszkis, Bugaj) strategię "TKM" ("teraz k..., my") wobec administracji publicznej. Przez co osłabił swoją pozycję przetargową wobec silnych grup interesu (międzynarodowy biznes, Bruksela,
lobby antypodatkowe w Polsce). Co jeszcze utrudni mu realizację ambitnych (i słusznych) przedwyborczych obietnic.

Aby dostrzec to wszystko nie trzeba robić PiS-owi żadnej psychoanalizy. Ani snuć piętrowych i abstrakcyjnych teorii historiozoficznych. Wystarczy spojrzeć na PiS taki, jakim on jest. Kolejną polską siłę polityczną, która w zderzeniu z materią rządzenia popełnia masę błędów. Zadaniem publicystyki jest więc zwracanie uwagi na te błędy. Najlepiej tak, żeby krytyka dotarła do adresata. A nie podciąganie rzeczywistości pod z góry założoną tezę i takie rozdzielanie ról i kostiumów, żeby w końcu wyszło na nasze.

Rafał Woś dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (848)