Dolar: dezaktywacja
Do niedawna królował na światowych rynkach – również na czarnych. Dziś jest słaby jak nigdy dotąd. Na naszych oczach dolar spada z tronu
22.11.2007 07:15
Ten wizerunek znamy wszyscy. Jajowaty owal twarzy, wąskie, zaciśnięte wargi, garbaty nos i spojrzenie – ni to wyniosłe, ni to przymulone. George- Washington, czyli Jerzy Waszyngton,- nie musiałby nawet mieć tej swojej charakterystycznej trójkątnej fryzurki z siwych loczków przechodzących w bokobrody ani chusty ciasno bandażującej szyję aż po grdykę. I tak byłby najbardziej rozpoznawalną postacią na świecie. Tyle że w powszechnej świadomości kojarzy się niekoniecznie z sobą samym – nobliwym pierwszym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Kojarzy się z jednodolarówką.- Do niedawna banknotem numer jeden naszych czasów. Dolarowy George był wszędzie. Zaciśniętymi wargami uśmiechał się pobłażliwie do łapówkarzy z Rosji, handlarzy narkotyków z Kolumbii, nafciarzy z Bliskiego Wschodu, najemnych żołnierzy z Afryki i cinkciarzy z Europy Wschodniej. Dzięki niemu targu można było dobić w najbardziej egzotycznych zakątkach świata.
Teraz na naszych oczach dolar traci swą magiczną moc. Nawet w Afganistanie, gdzie jeszcze do niedawna dolar był najważniejszą walutą, Waszyngtona wypierają euro i indyjska rupia. Na marokańskich bazarach euro króluje już od paru lat. A to i tak tylko drobne przejawy procesu, który analitycy zapowiadali od pewnego czasu i który w ostatnich tygodniach nabrał zawrotnego tempa. Świat masowo odchodzi od dolara. To o mocarstwie stworzonym przez Jerzego- Waszyngtona mówi znacznie więcej, niż chcieliby powiedzieć jego następcy.
Dolar w dolnych rejestrach
Jim Rogers zawsze miał nosa do inwestycji. Karierę giełdową rozpoczął z obecnym miliarderem George’em Sorosem w 1970 roku i od razu odniósł sukces. Stworzony przez nich fundusz Quantum w ciągu 10 lat przyniósł zysk rzędu 4200 procent, a Rogers przed czterdziestką mógł spokojnie przejść na emeryturę. Podróżował, wykładał, w wolnych chwilach w swoim- wartym 15 milionów dolarów apartamencie na Manhattanie pisał książki o inwestowaniu pieniędzy. Aż w marcu 2007 roku zaskoczył wszystkich. – Nie wyobrażacie sobie, jak będzie źle, zanim zacznie być lepiej – obwieścił lakonicznie. Po czym sprzedał swoje amerykańskie posiadłości i przeprowadził się do Chin. A dolary wymienił na chińskie juany, bo – jak tłumaczył – tylko w Chinach uda się bez większych strat przeczekać nadchodzący kryzys. Jak zwykle wyczuł, co się święci. Tuż po jego wyjeździe się zaczęło...
Stany Zjednoczone to mocarstwo żyjące na kredyt. Prawie każdy dom, każdy samochód, każda lodówka i pralka Ameryki należą do banków lub firm specjalizujących się w udzielaniu długoterminowych pożyczek. Statystyczny Amerykanin ma nie jedną, ale kilka kart kredytowych w portfelu, a rynek kredytowy jest tak rozbuchany, że pieniądze (oczywiście na wysoki procent) pożycza się chętnie nawet osobom z bardzo małą zdolnością kredytową. Na przykład bezrobotnym. Albo niewypłacalnym dłużnikom.
Właśnie w kwietniu tego roku, po przeprowadzce Rogersa do Chin, największa amerykańska firma udzielająca kredytów takim osobom ogłosiła bankructwo. Czara zadłużenia się przelała i ludzie po prostu przestali spłacać długi. To uruchomiło lawinę: kredytodawcy, aby odzyskać pieniądze, zlecali sprzedaż zadłużonych domów. W efekcie na łeb na szyję zaczęły spadać ceny nieruchomości, a odzyskanie pełnych sum pożyczonej gotówki stało się praktycznie niemożliwe. Pod koniec sierpnia amerykańska giełda znalazła się na krawędzi krachu. Mało tego, kryzys szybko przekroczył granice USA – o mało nie wywróciły się banki oraz fundusze niemieckie i francuskie, które miały ulokowane pieniądze w feralnym amerykańskim sektorze nieruchomości i kredytów wysokiego ryzyka.
W sierpniu komercyjne banki i fundusze europejskie od plajty uratowała tylko natychmiastowa wielomilionowa pożyczka Europejskiego Banku Centralnego. Fed też wypłacił, i to prawie 300 miliardów dolarów. Jednak dużo bardziej brzemienna w skutki okazała się jego inna decyzja: obniżenie stóp procentowych. Przy niższych stopach łatwiej jest spłacić kredyt – to jasne. W istocie Rezerwa Federalna, aby ułatwić swoim obywatelom wydostanie się z długów, zdecydowała się więc osłabić dolara.
Giełda poszła natychmiast w górę, zielony równie szybko w dół. Od tej pory każdy dzień przynosił rekordowo niskie notowania dolara. Oczywiście słaby dolar ma też dla Stanów Zjednoczonych swoje zalety. Przede wszystkim sprzyja eksportowi. Opłaca się teraz kupować coraz tańsze amerykańskie produkty, a przychody z handlu zagranicznego mają w intencji Fedu pomóc przetrwać kryzys na rynku nieruchomości. Tyle że w Stanach od zera produkuje się niewiele. Większość to przetwarzanie produktów sprowadzanych z zagranicy – a za te trzeba przecież zapłacić. Poza tym tani dolar ma jeszcze jeden potężny skutek uboczny: inflację. Ceny w Stanach Zjednoczonych rosną – wystarczy spojrzeć na ropę.
O kondycji dolara mówi też oczywiście sam kurs. Jeszcze kilka miesięcy temu cena dwóch i pół złotego za Waszyngtona wydawała się w Polsce nieosiągalna. Gdy zamykaliśmy ten numer „Przekroju”, dolar kosztował 2,502 złotego. Jak nigdy dotąd silne jest za to euro. Gdy jego stosunek do dolara wyniesie 1,6, światowe banki centralne będą interweniować. Na razie- trzyma się na poziomie 1,48 dolara za euro. Tak źle z George’em dawno nie było.
Złote czasy zielonego
Potęga dolara przez cały ubiegły wiek była lustrzanym odbiciem pozycji USA na świecie. To prawda, że różne waluty odgrywały w danym momencie historii kluczową rolę – ale do XX wieku zasadą było wycenianie wartości waluty w złocie. Nie istniał kurs w dzisiejszym znaczeniu tego słowa – ceny pieniądza ustalonej przez rynek. Jednostka monetarna kosztowała po prostu tyle, ile uncja złota w danym kraju.
Tę złotą zasadę kolejne kraje zaczęły zawieszać dopiero w czasie pierwszej wojny światowej. Finansowo wykańczała ona państwo po państwie. Tylko Ameryka zdołała wtedy utrzymać powiązanie waluty ze złotem. Nic dziwnego – przystąpiła do wojny późno, a wyszła z niej z gospodarką nie zrujnowaną, ale wręcz kwitnącą. Po wojnie takie potęgi finansowe jak Wielka Brytania czy Francja próbowały przywrócić sztywne powiązania waluty z uncją złota. Te daremne wysiłki skończyły się jednak recesją. Złote kursy znowu więc porzucono, a w latach 30. świat finansowy ogarnął chaos. Aby nie dopuścić do jego powtórzenia po drugiej wojnie światowej, jeszcze w lipcu 1944 roku alianci wymyślili nowy ład finansowy. Przyszli konstruktorzy powojennego świata finansowego spotkali się w uzdrowisku Bretton Woods na wschodnim wybrzeżu USA. Skroili nowy system na miarę gospodarza – Ameryki.
Ogólne założenie było proste: wszystkie państwa powinny pilnować związku swojej waluty z uncją złota. Ale jedynym krajem, który zobowiązał się stać na straży systemu z Bretton Woods, były Stany Zjednoczone. Skarb USA obiecał, że utrzyma cenę 37 dolarów za uncję złota, a Fort Knox w stanie Kentucky, główny skład sztabek złota amerykańskiej rezerwy, stał się najpilniej strzeżoną fortecą na świecie. Pozostałe kraje miały według pomysłu z Bretton Woods po prostu powiązać kursy swoich pieniędzy z dolarem. W ten sposób banknot z Jerzym Waszyngtonem stał się numerem jeden na świecie. Wszyscy bowiem mogli być pewni, że za dżentelmenem o jajowatej twarzy stoi czyste złoto. I choć potem okazało się, że ten system finansowy ma mnóstwo wad, a po latach starań o utrzymanie wymienialności 37 dolarów na uncję złota amerykański skarb w końcu się poddał (prezydent Nixon 15 sierpnia 1971 roku po prostu ogłosił, że już nie wymienia dolarów na złoto), to do dziś kapitalne znaczenie miało jedno z postanowień z Bretton Woods. Od
lat 50. dolar był królem rezerw. Walutą, w której swoje zapasy gromadziły banki centralne krajów całego świata. Właśnie ten ostatni bastion Bretton Woods upada na naszych oczach. A skutki dla Ameryki mogą być katastrofalne.
George – zakładnik Mao
Broń nuklearną w znaczeniu wojskowym ma kilka krajów na świecie. Finansową „broń nuklearną” tylko jeden – Chiny. „Wariantem nuklearnym” finansiści nazywają ruch, którym oficjele z Pekinu straszyli już niejednokrotnie: wymianę chińskich rezerw dolarowych na inne waluty. Dla amerykańskiego rynku finansowego oznaczałoby to zagładę.
Bo nie tylko obywatele USA żyją na kredyt. Zapożycza się też ich rząd federalny. Prawie połowa (aż 44 procent!) obligacji Stanów Zjednoczonych jest rozlokowana w zagranicznych skarbcach. – Stajemy się w ten sposób gospodarczymi zakładnikami Pekinu, Szanghaju i Tokio – grzmiała niedawno demokratyczna kandydatka na prezydenta Hillary Clinton. Lwia część amerykańskich oszczędności ulokowana jest właśnie we wschodniej Azji.
Prawie półtora biliona dolarów, w tym 900 miliardów w obligacjach – taka góra zielonych leży w chińskim skarbcu. Tak gigantycznych rezerw nie ma żaden kraj na świecie. Gdyby Pekin zdecydował się je wymienić, rynek zalałoby morze Waszyngtonów, a wtedy spadku ich wartości nie zatrzymałaby żadna interwencja. Zwłaszcza że Fed musiałby jednocześnie wykupywać od Chin własne obligacje. Dla skarbca USA równie szkodliwa byłaby tylko atomowa eksplozja.
Na szczęście dla Waszyngtonu Pekin na takim ruchu także traci. Miliony dolarów napływały do Chin w ostatnich latach wraz z zachodnimi inwestycjami, a Pekin skupował je, aby utrzymywać na niskim poziomie własną walutę: juana. Bo to sztucznie niski juan sprawia, że chińskie towary są tak tanie. Między innymi dzięki niemu eksport Chin rośnie w zawrotnym tempie, a Państwo Środka osiąga 10-procentowy wzrost gospodarczy. Oczywiście wraz z eksportem rośnie też ryzyko, że chińska gospodarka się przegrzeje – ale do tej pory oprócz kasandrycznych prognoz nic na to nie wskazuje. A Chiny wolą nie strzelać sobie w stopę przez wyzbycie się dolarów i narażenie na wzrost kursu juana.
Stopa stopą, ale Stany Zjednoczone można czasem postraszyć. Pekin mówi o pozbyciu się dolara zazwyczaj wtedy, gdy amerykański Kongres planuje wprowadzenie embarga na któreś z chińskich towarów. Ostatnio jednak gra z „nuklearną groźbą” przestaje przypominać zwykły szantaż. Dwa tygodnie temu wymianę rezerw zapowiedział Cheng Siwei, wiceprzewodniczący parlamentu ChRL, a władze Chin utworzyły specjalny fundusz China Investment Corporation, który ma zarządzać gigantycznymi rezerwami. „Nuklearna groźba” znowu zadziałała bez pudła: dolar w kilka godzin po deklaracji Chenga pobił kolejny rekord niskiego kursu. Co gorsza, wygląda na to, że Chiny przeszły już przez etap gróźb i przystępują do dzieła. Zwłaszcza że przez słabnącego dolara z dnia na dzień topnieją ich własne oszczędności.
Ropa za euro?
Od początku XX wieku liczba dolarów w obiegu ciągle rosła. W 1910 roku było ich na rynku 3 miliardy. W 1940 – 7 miliardów. 10 lat później – 27 miliardów, a w 2000 roku – 570 miliardów. Jednak w grudniu ubiegłego roku dokonał się przełom: dolara wyprzedziło młodziutkie euro. Wartość europejskiej waluty w gotówce rozsianej na całym świecie przekroczyła 800 miliardów dolarów – zielonych w tym samym czasie było w obiegu 759 miliardów. Od tego momentu przepaść między walutami rośnie. Oczywiście na korzyść euro.
– Jestem całkowicie przekonany, że euro zastąpi dolara jako waluta rezerw światowych – stwierdził we wrześniu Alan Greenspan, a analitycy policzyli, że stanie się to w 2020 roku. Chiny nie są bowiem odosobnione. O ile jeszcze parę lat temu w dolarach było zgromadzone ponad 70 procent światowych rezerw, o tyle teraz kolejne kraje od amerykańskiej waluty odchodzą. Najlepszym przykładem jest Polska. Dawniej NBP trzymał rezerwy głównie w dolarach. Teraz ma ich 40 procent – drugie 40 gromadzi w euro, a poza tym w funtach brytyjskich i dolarach australijskich. W dodatku dwa tygodnie temu bank zapowiedział, że chce jeszcze bardziej zróżnicować pakiet walut: wprowadzić dolary kanadyjskie, korony norweskie, szwedzkie i duńskie, japońskie jeny i szwajcarskie franki. Czas dolara jako jedynej pewnej waluty na świecie ewidentnie się skończył.
Ale nie tylko światowe rezerwy świadczą o tym, że Jerzy Waszyngton spada z piedestału. O ile pozbywanie się dolarów przez banki centralne krajów sprawia, że wzrasta podaż tej waluty, o tyle inny ruch może sprawić, że drastycznie spadnie popyt na nią. Chodzi o wycenę ropy. Wystarczy, że kraje arabskie postanowią swoje cenne baryłki sprzedawać za euro, a dolar nie będzie już tak potrzebny jak przez ostatnie dekady. Także ten drugi proces dokonuje się po cichu na naszych oczach, a jedyne jego przejawy to spadający codziennie kurs.
W Bushowskiej osi zła nie bez kozery znalazły się dwa państwa naftowe: Irak i Iran. Co do pierwszego – teoria spiskowa finansistów głosi, że to nie broń masowego rażenia, ale głośno wyrażane plany Saddama Husajna odejścia od dolara były jednym z rzeczywistych powodów interwencji w Iraku. Co do drugiego – Iran nie poprzestał na planach. Miesiąc temu ogłosił, że już tylko 15 procent sprzedawanej przez siebie ropy wycenia w walucie USA. Sojusznicza Syria pospieszyła z zapewnieniem, że w euro wycenia już dziesiątą część swojej ropy. Inne kraje Bliskiego Wschodu na razie różnicują rezerwy (Katar i Egipt z 90 procent w dolarach do połowy!), ale groźba przejścia przez nie w wycenie ropy na euro niemal dorównuje tej chińskiej.
Okulary „zimnej wojny walutowej” można przyłożyć nawet do kontaktów USA z Rosją. Jest ona przecież największym na świecie dostawcą gazu, wycenianego (na razie) także w dolarach, i w każdym momencie może przejść na bliższe rosyjskiej strefie gospodarczej euro... Jedno jest pewne: minęły czasy, kiedy waluta USA była pierwszą wśród równych. Każdy region świata ma teraz swojego George’a – i być może wiele mówi to o nowym porządku świata.
Szantaże i walutowe zimne wojny to jednak wielka polityka. Tymczasem sprawa jest naprawdę poważna, bo Jerzego Waszyngtona porzucają piękne kobiety. Dwa tygodnie temu Gisele Bündchen, blond seksbomba z Brazylii i najlepiej opłacana top modelka na świecie, zażyczyła sobie honorarium wyłącznie w euro. I jak tu nie współczuć biednemu jajogłowemu.
Joanna Woźniczko-Czeczott
Co oznacza słaby dolar?
Mariusz Grendowicz, niezależny ekspert
Na osłabieniu amerykańskiej waluty najmocniej skorzystają ci kredytobiorcy, którzy zadłużyli się w dolarach. Słabnący dolar oznacza dla nich niższy koszt kredytu. Na kredytobiorców zadłużonych w innych walutach – złotych, euro czy we frankach – osłabienie dolara nie ma bezpośredniego wpływu. Wpływ pośredni, związany z problemami na rynku nieruchomości w USA, to wzrost stawek międzybankowych (takich, po których banki pożyczają sobie pieniądze) nie tylko w dolarach, lecz również w innych walutach. Wzrost ten przekłada się już na wzrost kosztów kredytów w większości walut. Oznaki są już widoczne – PKO BP właśnie ogłosił podwyższenie oprocentowania kredytów.
Słabnący dolar nie ma wielkiego wpływu na inwestorów giełdowych, za wyjątkiem tych, którzy zainwestowali w akcje, obligacje bądź fundusze inwestycyjne na rynkach amerykańskich lub na rynkach, których waluty są związane z dolarem (na przykład chiński juan). Jednak zawirowania na rynku nieruchomości w USA wpływają na generalny spadek zaufania do rynków akcji, powodując duże wahania cen.
Z punktu widzenia konsumentów słabnący dolar oznacza wzrost siły nabywczej złotego, przy czym nie dotyczy to tylko sytuacji, w której polski turysta wybiera się do USA, ale również do innych krajów, których waluty są mocno związane z dolarem. Można więc liczyć na tańsze wycieczki oraz niższe koszty zakupu dóbr i usług w niektórych popularnych krajach, do których Polacy wyjeżdżają na wakacje – dotyczy to w szczególności krajów arabskich oraz Azji. Spadają też ceny towarów importowanych z USA oraz krajów związanych z dolarem. Słabnący dolar obniża np. koszty importu z Chin, co sprzyja spadkowi cen odzieży i elektroniki.
Słaby dolar to wyższe ceny ropy. Niemniej jednak umacniający się złoty praktycznie całkowicie wyrównuje wzrost cen paliw. Sytuacja mogłaby zmienić się w przypadku osłabienia się złotego w stosunku do euro. Wówczas wzrost cen mógłby być odczuwalny i mieć przełożenie na inflację.
Co dalej? Nie brakuje komentarzy, że to nie koniec osłabienia amerykańskiej waluty i już niedługo za euro płacić będziemy ponad 1,5 dolara.
Notował PM
Bush wykańcza Waszyngtona
Cena dolara spada od czasu, gdy do władzy doszła administracja George’a Busha. Republikanie prowadzą politykę słabego pieniądza, żeby wspomagać eksport. Demokraci, jeśli wygrają wyścig do Białego Domu, będą chcieli umocnić walutę. Na razie jednak po sierpniowym kryzysie w USA cena dolara spadła do 2,5 złotego.