Andrzej Stankiewicz: Kulisy dymisji Zbigniewa Maja. Wojna policyjnych książąt?
Albo insp. Zbigniew Maj jest czysty jak dziewica orleańska i padł ofiarą prowokacji ciemnych sił wewnątrz policji, albo był skorumpowanym gliną, który próbował usunąć z policji tych, którzy odkryli jego grzeszki. Każdy wariant jest zły - pisze Andrzej Stankiewicz dla WP o najpoważniejszej od lat wojnie policyjnych książąt i ich armii.
Gdy 11 grudnia minionego roku inspektor Zbigniew Maj obejmował stanowisko komendanta głównego policji, wyglądał na glinę, z którym nie warto zadzierać: postawna sylwetka, wygolona do skóry głowa, surowe spojrzenie. Do służby wstąpił w 1996 r., jako 25-latek po studiach rolniczych. Systematycznie awansował, by w ostatnich latach zajmować absolutnie topowe stanowiska w Centralnym Biurze Śledczym i komendach wojewódzkich. Otaczał się takimi jak on sam - policyjnymi twardzielami, o sylwetkach podobnie muskularnych i spojrzeniach równie surowych. Tę jego gwardię zwano złośliwie "ogrami Maja".
Od 2012 r., kiedy komendantem głównym policji został nadinsp. Marek Działoszyński, Maj i jego armia ogrów znaleźli się na marginesie. To dlatego, że Działoszyński szczerze Maja nie cierpiał - z wzajemnością.
Afera taśmowa
Po wyborach Maj postanowił się odegrać. Stanął na głowie, by przejąć komendę główną policji po Działoszyńskim, który tuż przed zmianą władzy odszedł do cywila. Według naszych ustaleń, Maj intensywnie zabiegał o posadę głównego policjanta u wiceszefa MSW Jarosława Zielińskiego, wpływowego polityka PiS. Tak się składa, że Zieliński nie miał oczywistego, bliskiego partii kandydata - postawił więc na Maja.
A nowy komendant szybko się odwdzięczył - wraz z Zielińskim urządził w gabinecie odziedziczonym po Działoszyńskim konferencję prasową, demaskującą rzekome luksusy, w tym instalację antypodsłuchową, sprzęt wideo oraz łazienkę. Przyznał potem, że to był błąd. Ale sytuacja ta była potwierdzeniem powszechnego w policji mniemania - że Działoszyńskiego po prostu nienawidził.
Prezentacji muszli klozetowej Działoszyńskiego towarzyszyły znacznie poważniejsze działania Maja wymierzone w poprzednika. Tuż po przejęciu policyjnego steru Maj zaatakował Biuro Spraw Wewnętrznych policji, czyli jednostkę która zajmuje się przestępstwami wśród policjantów. To było oczko w głowie Działoszyńskiego, który przed objęciem szefostwa policji stał na czele BSW.
Maj oskarżył BSW o inwigilowanie dziennikarzy i prawników, którzy za rządów Platformy zajmowali się aferą taśmową, obciążającą obóz władzy. Przeprowadził audyt i rozpędził poprzednią ekipę BSW, zsyłając jej szefów na sam dół policyjnej drabiny - do komisariatów na Dworcu Centralnym, w metrze i do pilnowania ambasad. Gdyby zarzuty Maja o masowej inwigilacji dziennikarzy i prawników się potwierdziły, byłoby to brutalne złamanie prawa, bo BSW nie ma prawa zajmować się cywilami. Jeśli poprzednie szefostwo Biura to robiło, to znaczy, że omijało wszelkie procedury i podejmowało nielegalne działania z pełną premedytacją.
Ludzie z metra i Centralnego
Teraz, gdy Maj nagle odchodzi z szefostwa policji, przekonuje, że płaci wysoką osobistą cenę właśnie za to, że posprzątał BSW. - Dotknąłem układów, które od lat funkcjonowały w wielu miejscach policji i zostałem zaatakowany. Miałem świadomość, że moje decyzje i ruchy personalne mogą spotkać się z oporem, sprzeciwem czy wręcz prowokacją - twierdzi.
Za prowokacją mieliby - wedle jego wersji - stać Działoszyński oraz jego ludzie z Dworca Centralnego i metra. - Wiem, że wykorzystano materiały sprzed kilkunastu lat, kiedy prowadziłem pracę operacyjną - twierdzi Maj.
Na czym miałaby polegać owa prowokacja? Funkcjonariusze BSW mieli dotrzeć do informatora policji, który kiedyś współpracował z Majem i skłonili go do złożenia zeznań obciążających inspektora, które następnie skierowali do prokuratury. Rzeczywiście, to drobny biznesmen o podejrzanej reputacji, który kiedyś niejawnie współpracował z policją, podpisał doniesienie przeciw Majowi - zarzucając mu m.in. wymuszanie pieniędzy i drogich alkoholi. - Sprawa ma dotyczyć przyjęcia korzyści majątkowej, czyli pięciu butelek wódki w 2003 r. i nierozliczenia 10 tys. złotych za rzekome pożyczenie tej kwoty od informatora na zakup okien - twierdzi Maj. - W 2010 r. ta kwestia była już wyjaśniona wewnątrz policji i wraca od momentu, kiedy zostałem komendantem głównym.
A zatem pierwsza wersja wojny wśród mundurowych jest taka: insp. Zbigniew Maj jest czysty jak dziewica orleańska i padł ofiarą prowokacji ciemnych sił wewnątrz policji, którym wydał bezpardonową wojnę.
Wojna policyjnych książąt
Ale jest też druga możliwość - że Maj jest skorumpowanym gliną, który próbował usunąć z policji tych, którzy to odkryli. Tak się składa, że śledztwo w sprawie Maja - które prowadzi Prokuratura Apelacyjna w Łodzi - dotyczy nie tylko paru półlitrówek i kasy na okna pożyczanej od policyjnego informatora. To wręcz wątek poboczny. Ważniejsze jest co innego - w aktach są informacje CBA dotyczące podejrzanych interesów komendanta w Kaliszu, skąd pochodzi. Badane są m.in. okoliczności, w jakich żona inspektora weszła do zarządu kaliskiego Towarzystwa Budownictwa Społecznego w 2014 r.
Z komunikatu prokuratury: "Przedmiotem wskazanego postępowania jest podejrzenie wystąpienia w latach 2013-2014 szeregu nieprawidłowości związanych z funkcjonowaniem kaliskich instytucji samorządowych, a także podejrzenie co do bezprawnych działań funkcjonariuszy publicznych. Śledztwo o wieloosobowym i wielowątkowym charakterze zostało zainicjowane wskutek przekazania prokuraturze informacji zgromadzonych przez funkcjonariuszy Centralnego Biura Antykorupcyjnego". Prokuratura podkreśla, że zawiadomienie BSW o półlitrówkach i kasie trafiło do niej już kiedy badała donosy CBA. - Inspektor Zbigniew Maj występuje zarówno w materiałach zgromadzonych przez CBA, jak i w materiałach załączonych do zawiadomienia złożonego przez BSW - przyznaje prokurator Jarosław Szubert.
Czy BSW rzeczywiście mściło się na Maju za ujawnienie inwigilacji dziennikarzy i adwokatów? Ustaliliśmy, że doniesienie BSW trafiło do prokuratury latem minionego roku, a zatem zanim Maj został komendantem głównym i nim zaatakował BSW. - Kiedy to doniesienie było składane, nikomu się nie śniło, że Maj może zostać komendantem głównym - twierdzi nasz rozmówca, wieloletni wysokiej rangi oficer Komendy Głównej Policji. A prokuratura dodaje, że rola BSW w śledztwie ograniczyła się do dostarczenia donosu od biznesmena. - W przebiegu wspomnianego śledztwa prokurator nie zlecał prowadzenia czynności procesowych funkcjonariuszom BSW - zapewnia prokurator Jarosław Szubert.
To przesłanki przeczące tezie, że BSW mściło się na Maju za jego działania po objęciu szefostwa policji. Za to wskazujące na to, że mogło być dokładnie odwrotnie - że Maj rozbił BSW, bo zdawał sobie sprawę, że są tam materiały go kompromitujące. W tej wersji to nie Maj, a faceci z peronów Dworca Centralnego i metra są ciemiężonymi bohaterami.
W tej najpoważniejszej od lat wojnie policyjnych książąt i ich armii trudno na razie rozstrzygnąć, kto broni dobra, a kto zła - zrobić to musi prokuratura. Tak czy inaczej, to wybór między dwoma wariantami, w których oba są złe. Maj obejmował szefostwo policji z dalekosiężnymi planami oczyszczenia tej największej formacji mundurowej w Polsce. Odszedł najszybciej ze wszystkich dotychczasowych komendantów - ledwie po dwóch miesiącach - i to w atmosferze podejrzenia policyjnej korupcji, którą miał zwalczać. Trudno o lepszą ilustrację stanu polskiej policji. A może tylko jej książąt?
Andrzej Stankiewicz dla Wirtualnej Polski