Syryjska wojna (nie)domowa - ten konflikt będzie się ciągnął latami?
W przeciwieństwie do patowych negocjacji ws. wojny w Syrii, sytuacja na tamtejszym froncie jest wyjątkowo dynamiczna. Żadna ze zwaśnionych stron nie liczy się z przelaną krwią. Ekspert ds. Bliskiego Wschodu Tomasz Otłowski ostrzega, że konflikt ten może się toczyć jeszcze bardzo długo. "Nie można już wykluczyć, że konflikt syryjski będzie tak samo przewlekły, jak wojna domowa w Libanie, która - także z przyczyn zewnętrznych, międzynarodowych - trwała aż 15 lat. Historia, niestety, lubi się powtarzać" - pisze w komentarzu dla Wirtualnej Polski.
27.02.2014 | aktual.: 14.03.2014 08:19
Jak można się było spodziewać, negocjacje pokojowe w sprawie zakończenia krwawego konfliktu w Syrii (zwane potocznie "konferencją Genewa 2"), nie doprowadziły do żadnego przełomu. Oczywiście, już samym sukcesem jest to, że delegacje opozycji i rządu spotkały się w jednym czasie i w jednym miejscu (i przy tej okazji nie rzuciły się sobie nawzajem do gardeł), ale spotkanie to nie przyniosło jakichkolwiek rozstrzygnięć. I trudno się dziwić.
Obie strony czują się względnie mocne (głównie poparciem ze strony swych zagranicznych sojuszników i sponsorów) i nie mają zamiaru ani na jotę ustąpić ze swych żądań. A te są w istocie niezmienne: opozycja domaga się ustąpienia obecnego prezydenta (co równoznaczne jest ze zmianą całego reżimu), choć obecnie cel ten maskowany jest postulatem powołania pod auspicjami ONZ "rządu tymczasowego", ale bez udziału Baszara al-Asada "i jego najbliższego otoczenia". Żądanie to jest w istocie zaporowe, bo ścisłe otoczenie al-Asada to w większości jego krewni i powinowaci, którzy stanowią faktyczną grupę trzymającą władzę w Syrii. Ich ewentualne odejście (dobrowolne? ale jak je wymusić?) to byłaby w istocie zmiana całego reżimu - od szczebla lokalnego (regionalnego) aż po szczyty władzy w państwie.
Władze w Damaszku z oczywistych względów nie chcą o tym słyszeć. Same obstają z kolei przy równie abstrakcyjnym dzisiaj żądaniu natychmiastowego zakończenia działań zbrojnych przez opozycję i odcięcia się przez nią od "zagranicznych ekstremistów i terrorystów", czyli islamskich radykałów. Sęk w tym, że gdyby nie ci cudzoziemscy islamiści, Baszar al-Asad najpewniej już dawno utopiłby we krwi sunnickie powstanie, tak jak 30 lat temu udało się to jego ojcu, Hafezowi al-Asadowi. Nic więc dziwnego, że syryjska, "demokratyczna i prozachodnia" opozycja jakoś nie kwapi się do potępienia islamskich bojowników spod znaków Al-Kaidy, którzy de facto ponoszą od dwóch lat główny ciężar walk z siłami lojalnymi wobec Damaszku. Bez nich rebelia już dawno należałaby do historii...
I tutaj zamyka się ta syryjska "kwadratura koła", która na obecnym etapie rozwoju sytuacji wyklucza jakiekolwiek porozumienie między rządem a zbrojną opozycją. Etap ten jest wyznaczany i formowany nie tyle w samej Syrii (albo, mówiąc ściśle, nie wyłącznie w samej Syrii), ale przede wszystkim w zaciszu gabinetów głównych światowych mocarstw, wspieranych przez ich regionalnych bliskowschodnich wasali. To tam decyduje się los Syrii i Syryjczyków, a ponieważ póki co siły obu stron konfliktu są relatywnie wyrównane, pat trwa nadal.
Z tego też względu nie udało się osiągnąć nawet cienia kompromisu na konferencji Genewa 2, i tak samo będzie podczas ewentualnych przyszłych imprez tego typu, niezależnie od tego, ile by ich nie było. Proszę wspomnieć te słowa za kilka lat, gdy światowe media będą ekscytować się "najnowszą" inicjatywą pokojową względem Syrii, noszącą jubileuszowy numer Genewa 10.
Gorąca zima
W samej Syrii tymczasem obie strony krwawej wojny (która już od niemal dwóch lat nie jest domową, co będę powtarzał z uporem wbrew większości ocen i komentarzy medialnych) intensyfikują swe działania i wysiłki. I to pomimo niesprzyjających warunków klimatyczno-pogodowych, co w tej części świata nie jest czymś zwyczajnym. Tu zawsze na czas "zimy" zamierały wojny i kampanie. Umacniano własne szeregi, zbierano siły i środki, aby z wiosną (marzec-kwiecień) wznowić działania zbrojne, które dadzą szanse na osiągnięcie sukcesów jeszcze przed falą letnich skwarów i posuchy. Teraz nawet i pod tym względem świat w Lewancie stanął na głowie.
Mamy w tym roku w tej części Bliskiego Wschodu wyjątkowo ostrą zimę, żołnierze po obu stronach frontu w wolnych chwilach lepią ze śniegu bałwany (furorę w internecie zrobiły zwłaszcza te, stworzone przez bojowników z Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu - ISIL, ozdobione islamistycznymi emblematami, w tym szahadą; swoją drogą ciekawe, co by na to powiedział Prorok Mahomet, tak bardzo tępiący - nomen omen - bałwochwalstwo). Te ekstremalne, jak na tę część świata, warunki pogodowe nie przeszkadzają jednak w wyraźnej intensyfikacji aktywności operacyjnej i skali walk, które miast przycichnąć, wybuchły w styczniu ze zdwojoną mocą. Przyczyn tego stanu rzeczy jest z pewnością kilka - choćby nowe dostawy broni dla opozycji, głównie w postaci kupionych pokątnie na Bałkanach przez CIA i francuskie DGSE starych kałasznikowów i RPG-ów. Najważniejsze jest jednak dążenie obu stron konfliktu do polepszenia swego położenia strategicznego w tych rejonach kraju, gdzie dotychczas sytuacja nie została jeszcze jednoznacznie
rozstrzygnięta. Oczywiście, dzieje się to wyraźnie w kontekście wspomnianej wyżej Genewy 2. Bo a nuż okaże się, że jednak politycy w Europie się dogadali, a wtedy wiadomo: tam gdzie stoją nasi ludzie "w terenie", tam też jest "nasza Syria". Niestety dla Syrii i Syryjczyków, takie sporne, kontestowane obszary stanowią niemalże większość dzisiejszej "linii frontu". Obecna zima jest więc w tym kraju, pomijając rekordowo niskie temperatury i obfite opady śniegu, wyjątkowo gorąca.
Geografia konfliktu
Warto zresztą w tym kontekście zatrzymać się na chwilę nad geografią wojny w Syrii i przeanalizować, oczywiście w zarysie, jaki jest stan posiadania obu stron konfliktu. Chociaż, gdyby być w pełni ścisłym i precyzyjnym, to już od kilku miesięcy nie można mówić w odniesieniu do wojny syryjskiej o dwóch stronach konfliktu; jest ich bowiem w rzeczywistości znacznie więcej.
Pozornie, stany posiadania poszczególnych aktorów na froncie nie zmieniają się od niemal dwóch lat. W rzeczywistości jednak, biorąc pod uwagę fakt dekompozycji obozu przeciwników al-Asada oraz pojawienie się nowych podmiotów (Kurdowie, chrześcijanie) - obraz staje się jeszcze bardziej zamglony i niewyraźny. Wiadomo "na pewno", że siły rządowe (lojalistyczne) kontrolują niezmiennie zachód kraju, zwłaszcza wybrzeże Morza Śródziemnego (z kluczowymi miastami portami w Tartusie i Latakii, czyli ostojami społeczności alawickiej), a także stolicę kraju - Damaszek, Hamę i znaczne części większych miast, z Aleppo i Hims na czele.
Opozycja "demokratyczna" kontroluje pojedyncze ośrodki miejskie na południu i północnym-zachodzie Syrii, a także kilka osad na pustynnym wschodzie. Opozycja islamistyczna ma już znacznie większe zdobycze terytorialne: należy do niej prawie całe wschodnie pogranicze z Irakiem i spory odcinek Wzgórz Golan wzdłuż granicy z Izraelem, jak też niemal cała północ Syrii. Jednak "niemal" robi tu sporą różnicę: północny-wschód terytorium Syrii, a także wiele enklaw wzdłuż granicy z Turcją, kontrolowane są przez Kurdów. Ich milicje, szczodrze finansowane i wspierane materialnie przez pobratymców m.in. z północnego Iraku, skutecznie obroniły w ostatnich miesiącach swoje ojczyste tereny przed zakusami islamistów z ISIL czy Frontu al-Nusra. Co więcej, w kilku przypadkach Kurdowie pogonili islamskich fundamentalistów daleko na południe, przy okazji "wyzwalając" wiele rdzennie sunnickich terenów. Ciekawe, że wszędzie tam, gdzie jednostki kurdyjskie (np. z formacji YPG - Powszechnych (Ludowych) Jednostek Obrony) wchodziły do
oswobodzonych właśnie spod władzy islamistów wsi i osad sunnickich, witane były entuzjastycznie jako wybawiciele i zbawcy. Sporo to mówi o popularności fundamentalistów spod znaku Al-Kaidy wśród syryjskich sunnitów...
Kurdyjska autonomia
Władze w Damaszku - przez dekady prześladujące syryjskich Kurdów i uznające ich za element wywrotowy w państwie - teraz najwyraźniej zmieniły pogląd na ten temat. Dzisiaj społeczność kurdyjska w Syrii traktowana jest przez władze jako naturalny (i jak skuteczny!) sojusznik w walce z islamskimi radykałami, dominującymi w szeregach antyrządowych rebeliantów. Kurdowie z Syrii mogą dziś liczyć na względy ze strony Damaszku, o jakich nawet im się nie śniło w czasach pokoju. Szkoda tylko, że cena tego uznania jest tak duża - tysiące zabitych (głównie z rąk islamistów), dziesiątki tysięcy uchodźców, setki zrównanych z ziemią kurdyjskich wsi i osad.
Ale z perspektywy syryjskich Kurdów, ściśle współpracujących w tym względzie z rodakami z Turcji, Iraku, a nawet Iranu, każda cena warta jest stawki, o jaką toczy się gra - czyli o powstanie niezależnego, suwerennego państwa Kurdyjskiego. Nie dalej, jak kilka tygodni temu, Kurdowie syryjscy ogłosili powstanie "autonomii" w Syrii. Damaszek, chcąc wykorzystać Kurdów do walki z rebelią, będzie musiał zaakceptować ten fakt. Asada i jego szyickich sojuszników z Libanu czy Iranu nie stać dzisiaj na walkę na dwa fronty. "Zapomniani" chrześcijanie
Po trzech latach prześladowań, represji i ucisku (przede wszystkim ze strony islamistów) coraz wyraźniej organizują się także syryjscy chrześcijanie. Wreszcie, po tak długim czasie cierpień i znoszenia upokorzeń (oraz ponoszenia jakże bolesnych ofiar), doszli oni do punktu, w którym albo podejmą walkę o swe życie i przyszłość w Syrii, albo zgodzą się na całkowitą eksterminację.
Kilka miesięcy temu jeden z syryjskich chrześcijan, któremu udało się uciec do Polski, powiedział w rozmowie ze mną coś, co może być kwintesencją całego problemu: - Zachód, ten nominalnie chrześcijański Zachód, zapomniał o nas. My wiemy, że Papież i Watykan się za nas modlą, tak jak wielu wiernych w Europie czy USA. Ale oprócz modlitw my, tam w Syrii, potrzebujemy żywności i leków, a także... broni i amunicji!
Wygląda na to, że owa broń i amunicja dla syryjskich chrześcijan wreszcie się znalazły (choć niekoniecznie z Zachodu), bo ostatnie tygodnie obfitowały w informacje o starciach między oddziałami islamistów z ISIL i Frontu al-Nusra a nieco enigmatycznie określonymi "milicjami chrześcijańskimi", głównie w okolicach Hims - jednego z najstarszych centrów chrześcijaństwa, założonych przed dwoma mileniami jeszcze przez św. Pawła.
Skąd wziął się ten nagły rozkwit chrześcijańskich formacji samoobrony? Najprawdopodobniej to kolejne genialne w swej prostocie posunięcie władz w Damaszku, szukających każdej sposobności na osłabienie potencjału islamskich radykałów i wzmocnienie środowisk przeciwnych sunnickim oszołomom. Jeśli tak, to szkoda, że refleksja przyszła tak późno - gdy wiosną 2012 roku islamscy terroryści brutalnie pacyfikowali chrześcijańskie enklawy wokół Hims, alawici i szyici zachowywali bierność, choć dysponowali już wówczas siłami i środkami, które mogły powstrzymać prześladowania wyznawców Chrystusa (lub choćby ograniczyć ich zasięg i skalę). Najwyraźniej jednak zmiana polityki wymagała czasu. No cóż - lepiej późno, niż wcale...
Echa wojny w regionie
Islamiści, po serii porażek w Syrii, próbują odbić je sobie w Iraku i Libanie. Działają zapewne w myśl zasady, że jeśli nie możesz pokonać wroga u siebie, zaatakuj go w jego mateczniku. Liban, a zwłaszcza jego szyickie enklawy, to twierdza Hezbollahu - głównego militarnego rywala islamistów w Syrii. Zamachy w Bejrucie czy ataki w Dolinie Bekaa, wymierzone w Partię Boga, osłabiają jej potencjał organizacyjny i militarny, wpływając destabilizująco na zaangażowanie tej formacji w Syrii. Stwarzają też szansę na przeniesienie ognia wojny na cały Liban, co ma swe głębokie uzasadnienie ideologiczno-polityczne: wszak islamiści z Syrii walczą o "wyzwolenie" całego islamskiego Lewantu (as-Sham), w którym Liban zajmuje poczesne (jeśli nie najważniejsze) miejsce. Ataków i zamachów w Libanie będzie więc zapewne coraz więcej, i to coraz krwawszych (zgodnie z logiką "świętej wojny").
Coraz większe będzie również zaangażowanie islamistów z ISIL w Iraku - kolejnym po Libanie państwie regionu pośrednio zaangażowanym w syryjski dramat. Proirańskie, szyickie władze w Bagdadzie otwarcie już wspierają reżim Asada, co stało się jedną z przyczyn gwałtownego pogorszenia sytuacji bezpieczeństwa w zachodnich, sunnickich regionach kraju. Niedawne ponowne opanowanie Falludży i Ar-Ramadi przez bojówki islamskich radykałów jest tylko konsekwencją nierozważnych, motywowanych ideologicznie i politycznie działań władz w Bagdadzie, dla których interesy ich mocodawców z Teheranu są ważniejsze niż dobro sunnickich współobywateli.
W tej tak skomplikowanej i zagmatwanej rzeczywistości strategicznej nie ma obecnie szans na zakończenie syryjskiego dramatu w drodze negocjacji pokojowych. Wojna w Syrii, która właśnie weszła w czwarty rok, będzie trwać nadal w najlepsze, pochłaniając kolejne ofiary i rujnując kraj, który jeszcze niedawno był jednym z najbezpieczniejszych, najspokojniejszych i najstabilniejszych państw regionu. Dzisiaj nie można już wykluczyć, że konflikt syryjski będzie tak samo przewlekły, jak wojna domowa w Libanie, która - także z przyczyn zewnętrznych, międzynarodowych - trwała aż 15 lat. Historia, niestety, lubi się powtarzać.
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.