Postępuje militaryzacja Morza Południowochińskiego. Pekin wysyła myśliwce i systemy antyrakietowe, Waszyngton odpowiada lotniskowcem
• Potwierdzają się obawy - Chiny militaryzują Morze Południowochińskie
• Na swoich sztucznych wyspach rozmieszczają uzbrojenie
• W odpowiedzi USA wysłały lotniskowiec z grupą uderzeniową
• Asertywność Chin pokazuje, że amerykański "straszak" nie działa
• Przy zaangażowaniu na Bliskim Wschodzie i zbliżających się wyborach, USA nie mogą w pełni poświęcić się kwestii chińskiej
• Dlatego USA starają się budować wielostronny sojusz
• W basenie morza swoje roszczenia terytorialne ma kilka innych krajów
• Pekin rości sobie prawa do całego Morza Południowochińskiego
W lutym Pekin rozmieścił na swoich sztucznych wyspach na Morzu Południowochińskim systemy obrony przeciwlotniczej HQ-9. Na pasach startowych pojawiły się też chińskie myśliwce. Tym samym potwierdziły się obawy o postępującej militaryzacji akwenu.
Akcja-reakcja
Amerykański lotniskowiec USS John C. Stennis, który wraz z grupą uderzeniową i wsparciem japońskich okrętów wpłynął w ubiegłym tygodniu na Morze Południowochińskie, miał być odpowiedzią na ruchy Chin. Stany Zjednoczone pokazały, że zamierzają ugiąć się przed chińską ekspansją na tym akwenie ani tym bardziej zrzec się dominacji militarnej w rejonie Azji i Pacyfiku. Chiny nie były zresztą dłużne i wysłały swoje okręty w ślad za amerykańskimi. Oficerowie z USA określili, że kontakty pomiędzy grupami okrętów były "niegroźne" i "profesjonalne". Z kolei Chińczycy nie dopatrzyli się naruszeń wód terytorialnych, które uważają za swoje.
Jednak nie da się ukryć, że ekspansja Pekinu trwa. Amerykanie szacują, że w ciągu 20 miesięcy Chiny wybudowały wysepki o łącznej powierzchni ponad 12 km2. Podobnie, jak nie da się ukryć, że dotychczasowe środki, stosowane przez USA, raczej nie odstraszają Chin. Niedawna dyslokacja okrętów prawdopodobnie nie zda się na wiele. W końcu amerykańskie lotniskowce nie pierwszy i nie ostatni raz żeglują przez Morze Południowochińskie. A ich ruchy nie pierwszy i nie ostatni raz były obserwowane chińskie jednostki.
"Chińskie jezioro"
Jeszcze we wrześniu ubiegłego Xi Jinping mówił Barackowi Obamie, że Pekin nie będzie wykonywał kroków w kierunku militaryzacji sztucznych wysp w archipelagu Spratly. Chiny wielokrotnie podkreślały cywilny charakter wysepek oraz infrastruktury, w postaci latarni morskich i centrów obserwacyjnych. Jeszcze zanim chińskie uzbrojenie pojawiło się na wyspach część ekspertów mówiła, że radary mogą mieć wojskowe zastosowanie. Wraz z pojawieniem się myśliwców i baterii obrony przeciwlotniczej nie powinno już być co do tego wątpliwości.
Chińska ekspansja na Morzu Południowochińskim jest nie w smak nie tylko Amerykanom, ale także sześciu innym krajom, m. in. Wietnamowi, Filipinom i Malezji. Wszystkie sześć państw ma swoje roszczenia na tym akwenie, a twardy kurs Chin dodatkowo zaostrza ich nastroje. Problem mniejszych rywali Pekinu polega jednak na tym, że nie tworzą jednolitego frontu. Filipiny samodzielnie zaskarżyły Chiny przed Stałym Trybunałem Arbitrażowym. Inni również działają głównie na własną rękę. - Wietnam ostatnio robił wiele na rzecz zbliżenia z USA i Japonią, ale równocześnie usiłuje ugrać jak najkorzystniejsze rozstrzygnięcia w bezpośrednich kontaktach z Chinami - mówi Paweł Behrendt, ekspert Centrum Studiów Polska-Azja i autor książki "Chińczycy grają w Go. Napięcie w Azji rośnie".
Dwustronne porozumienia z poszczególnymi sąsiadami to idealne rozwiązanie dla Pekinu, który w takiej sytuacji ma ewidentną przewagę nad każdym rywalem z osobna. W styczniu amerykański think tank Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych (CSIS) ocenił, że jeśli Chiny będą modernizowały wojsko w dotychczasowym tempie, to przy obecnym układzie sił, Morze Południowochińskie stanie się "praktycznie chińskim jeziorem" do 2030 roku.
"Chiny były pierwsze"
Dominacja na Morzu Południowochińskim oznacza kontrolę szlaku handlowego, przez który rocznie przepływają towary o wartości 5 bln dol. Zresztą akwen to nie tylko handel, ale także bogate łowiska oraz potencjalne złoża ropy i gazu. Jest więc o co walczyć i nic dziwnego, że dotychczasowe amerykańskie patrole nie powstrzymywały Chin przed zdecydowanymi ruchami na morzu. Równie zdecydowanie Pekin reaguje na aktywność USA. - Chiny nie mogą być określane jako skrajnie militarystyczne. Ta "łatka" bardziej pasuje do innych narodów - mówił we wtorek Wang Yi, minister spraw zagranicznych Chin, mając na myśli ostatnie patrole USA.
Szef resortu nie tylko odbił piłeczkę, ale także przeszedł do ostrego ataku. - Chiny jako pierwsze odkryły, nazwały, rozwinęły i zarządzały różnymi wyspami na Morzu Południowochińskim. Nasi przodkowie od pokoleń sumiennie na nich pracowali - argumentował minister. - Morze Południowochińskie jest obiektem kolonialnej inwazji i nielegalnej okupacji. Niektórzy starają się wzburzyć fale, a inni organizować pokazy siły. Ale po każdym przypływie następuje odpływ i żadne z tych starań nie będzie miało decydującego głosu. Historia dowiedzie, kto jest gościem, a kto prawdziwym gospodarzem - kontynuował Wang. Tym samym dał do zrozumienia, że całość akwenu przynależy do Chin.
Wypowiedzi, takie jak powyższa, pokazują, że formuła dyplomatycznych wymian i amerykańskich patroli, z którymi podążają chińskie "oczy", powoli się wyczerpuje. - Nie sądzę, by wysyłanie okrętów po raz kolejny mogło zrobić wrażenie na Chińczykach. Dotychczas w odpowiedzi wysyłali więcej swoich jednostek. Gdy w październiku ubiegłego roku niszczyciel USS Lassen wpływał na Morze Południowochińskie, śledziły go dwa chińskie niszczyciele. A teraz, gdy tylko pojawiła się grupa uderzeniowa lotniskowca, Pekin stwierdził w oficjalnym komunikacie, że to amerykańskie działania militarne wymuszają na Chinach większą obecność wojskową w regionie - mówi Paweł Behrendt.
Antychiński blok
Nieskuteczność dotychczasowej strategii zdają się dostrzegać także sami Amerykanie. Dlatego sekretarz obrony USA Ash Carter zapowiedział, że do 2020 roku Waszyngton zamierza wydać 425 mln dol. na ćwiczenia i szkolenia wojskowe dla krajów, które stoją po drugiej stronie terytorialnych sporów z Chinami. - Wydaje się, że Amerykanie starają się połączyć sojuszników w regionie w bardziej zwartą strukturę. Od czasu rozpadu SEATO w połowie lat 70. ubiegłego wieku i nieudanego paktu ANZUS, bezpieczeństwo w regionie jest oparte na dwustronnych sojuszach państw ze Stanami Zjednoczonymi - mówi Paweł Behrendt.
Próbą zainicjowania koalicji była propozycja amerykańskiego adm. Harry'ego B. Harrisa, który na początku marca mówił o sformowaniu strategicznego sojuszu marynarek wojennych USA, Japonii, Australii i Indii. Okręty koalicji miałyby wspólnie patrolować Morze Południowochińskie, ale nie tylko, bo marynarka Państwa Środka "wchodzi w paradę" Indiom w rejonie Sri Lanki, Pakistanu czy Bangladeszu.
Większość ekspertów daje jednak nikłe szanse takiemu wspólnemu frontowi. Rzecz głównie rozbija się o Indie, które od dekad unikają angażowania się w jakiekolwiek sojusze. - Indie są bardzo chętne, by zaszkodzić Chinom w ramach wzajemnej rywalizacji tych państw, ale chcą to robić na własnych warunkach. Od kilku lat próbują zaznaczyć swoją obecność w basenie Morza Południowochińskiego - myśl zasady, że skoro Pekin jest na ich podwórku, to my wejdziemy na podwórko Pekinu. Są projekty współpracy z Wietnamem, Brunei czy Indonezją, ale te procesy są bardzo powolne - wylicza Paweł Behrendt.
Chińczycy wykorzystują "okienko"
Gdy Barack Obama dochodził do władzy, zapowiedział "zwrot ku Azji", to właśnie na Dalekim Wschodzie miały się skupić wysiłki amerykańskiej polityki zagranicznej. Dwie kadencje pokazały, że zwrot nie okazał się szczególnie udany. Choć Pekin narzeka na ruchy Amerykanów, to jednak w istocie nic sobie z nich nie robi. Chiny nie ustają w rozbudowie i militaryzacji swoich sztucznych wysp, testują samoloty na pasach startowych i puszczają w eter coraz to nowsze uzasadnienia, w myśl których Morze Południowochińskie należy im się na wyłączność.
Na finiszu swojej prezydentury Barack Obama nie ma już szans na odwrócenie tych trendów. Chińskie elity widzą globalny kontekst, w jakim znalazły się Stany Zjednoczone. - Chiny bezwzględnie wykorzystują sytuację. Na pewno cieszy ich Władimir Putin, który już od dwóch lat odwraca uwagę od tego, co robią Chińczycy - ocenia Paweł Behrendt. Ekspert zaznacza, że sytuacja może zacząć się zmieniać wraz z nowym prezydentem. - W przypadku zwycięstwa republikanina w wyborach prezydenckich na pewno można spodziewać się bardziej zdecydowanej polityki, ale nie można jeszcze mówić o jej ewentualnej skuteczności. W środowisku konserwatywnych think tanków z USA panuje zgodna opinia, że politykę wobec Chin i Morza Południowochińskiego należy na nowo przemyśleć - dodaje Behrendt.
Na razie Amerykanów pochłania jednak Bliski Wschód, wojna w Syrii i wyzwanie rzucone przez Rosje (także w Ukrainie). Przy takim zestawie "kłopotów" ciężko spodziewać się, by Barack Obama wikłał się w jeszcze jeden konflikt. W dodatku u siebie zmaga się jeszcze z kryzysem w Sądzie Najwyższym. Tego rodzaju skomplikowana sytuacja zewnętrzna i wewnętrzna wytworzyła idealny moment dla asertywnych chińskich działań. Toteż Chińczycy działają, wykorzystując "okienko", które może się zamknąć wraz z inauguracją nowej prezydentury w USA.