ŚwiatDżihad online, czyli jak terroryści wojują w internecie

Dżihad online, czyli jak terroryści wojują w internecie

Przerażające nagrania z zamachów, filmy instruktażowe "jak zdobyć bombę" czy przechwałki w mediach społecznościowych - islamiści już od dawna nie odpuszczają na polu bitwy, jakim jest internet. Za ojca cyberdżihadu uważa się 22-letniego studenta z Wielkiej Brytanii. Dziś dzięki sieci ekstremiści mogą grozić "niewiernym" i rekrutować chętnych do terrorystycznych szeregów z całego świata.

Dżihad online, czyli jak terroryści wojują w internecie
Źródło zdjęć: © Twitter
Aneta Wawrzyńczak

11.08.2014 16:04

Pierwszy numer ukazał się w internecie marcu 2011 roku. Na skromnych, jak na kobiecy magazyn, 31 stronach klasyka gatunku: kącik porad modowo-urodowych, obszerny wywiad, jakiś felieton, garść historycznych polemik. I pewnie magazyn "Al-Shamikha" przeszedłby bez żadnego echa (zwłaszcza że jego szata graficzna jest bardzo prosta, wręcz uboga), gdyby nie mało kobieca okładka, czyli dymiący kałasznikow. I główne przesłanie: drogie panie, przystąpcie do świętej wojny z niewiernymi!

Początek

Za ojca wirtualnego dżihadu uznaje się Babara Ahmada, Brytyjczyka z pakistańskimi korzeniami. W 1996 roku ten wówczas 22-letni student inżynierii na Uniwersytecie w Londynie założył pierwszą stronę internetową dla buszujących po sieci islamskich ekstremistów. Już sama nazwa wyraźnie podpowiadała, czego można się po niej spodziewać, bo Ahmad zadedykował ją Abdullahowi Azzamowi, duchowemu mentorowi Osamy bin Ladena i jednemu z założycieli Al-Kaidy. Strona szybko stała się jednym z kanałów pozyskiwania funduszy na terrorystyczną działalność i wirtualną kuźnią młodych adeptów dżihadu w jednym.

Tym samym "Baza" przetarła ekstremistom szlak do cyberprzestrzeni, gdzie już wkrótce zadomowili się na dobre. Na całego rozpanoszyli się w niej tuż przed zamachami z 11 września 2001 roku. Według oficjalnych ustaleń Abu Zubajda (jeden z więźniów Guantanamo, oskarżony o kierowanie siecią obozów treningowych Al-Kaidy) już na kilka miesięcy przed atakiem na WTC i Pentagon wysyłał i odbierał tysiące zaszyfrowanych wiadomości, w których ustalane były szczegóły zamachu.

Służby specjalne dokopały się do nich post factum, wcześniej nikt nie brał na poważnie niewidzialnego zagrożenia. 11 września wyznaczył więc nowy kierunek w wojnie z terroryzmem, nie tylko w świecie realnym, pod postacią operacji w Iraku i Afganistanie, ale i wirtualnym. W tym drugim przypadku okazało się, że zlikwidowanie dziesiątek stron internetowych, łącznie z tą utworzoną pięć lat wcześniej przez Babara Ahmada, nie rozwiązuje problemu. Już wtedy było wiadomo, że służby specjalne mają do czynienia z cybernetyczną hydrą: tak jak w przypadku mitologicznego stwora lernejskiego, w miejsce każdej z odciętych "głów" odrastały dwie kolejne.

Cyberdżihad

Dziś w wirtualnym arsenale dżihadystów można znaleźć właściwie wszystko. Biegli w informatyce ekstremiści drążą kolejne kanały, w których najpierw omamiają "świeżaków" ideą dżihadu, a później podrzucają im narzędzia, by wcielać ją w życie: instrukcje konstruowania bomb, plany strategicznych obiektów infrastrukturalnych czy przelewy na wykonanie misji. Ta część świętej wojny rozgrywa się głównie w cybernetycznym podziemiu, do którego przeciętny zjadacz bitów nie ma dostępu.

Jednocześnie toczy się walka na oficjalnym internetowym froncie. Tu mamy do czynienia z całym arsenałem wirtualnego oręża. Do tego lżejszego kalibru zaliczyć można fora internetowe. Autorzy raportu "Jihad, Crime, and the Internet" z października 2011 roku przeanalizowali ponad dwa tysiące wpisów na 15 arabskojęzycznych forach internetowych. Okazało się, że długie, głębokie i wielowątkowe dyskusje pojawiają się sporadycznie. Standard to rzucone hasło, kilka krótkich wypowiedzi, parę linków do kolejnych stron. Później dyskusja umiera śmiercią naturalną. Zanim to nastąpi, często (dokładnie: w co trzeciej wypowiedzi) pojawia się wezwanie do dżihadu. Stąd już tylko krok do tego, by wirtualne ziarno wydało jak najbardziej realne (i krwawe) plony.

Tu trzeba jednocześnie podkreślić, że według mniej radykalnych islamistów już samo udzielanie się w tego typu dyskusjach nabija prawowitemu muzułmaninowi punkty na dżihadystycznym koncie. Dla skrajnych ekstremistów to jednak zdecydowanie za mało. Ci już co najmniej dekadę temu oficjalnie utworzyli w internecie nowy front świętej wojny i konsekwentnie wzmacniają rozlokowane na nim swoje siły. W wirtualnej ummie znacznie łatwiej wyłowić potencjalnych adeptów dżihadu, zrobić im wstępne pranie mózgu, a nawet oddelegować do akcji samobójczej.

Na ile jest to skuteczne? Wystarczy przypomnieć sobie atak na londyńskie metro i autobus miejski 7 lipca 2005 roku. Żaden z czterech zamachowców-samobójców nigdy wcześniej nie kontaktował się z organizacjami terrorystycznymi - przynajmniej tak wynikało z informacji służb specjalnych. W świecie realnym mieli czyste kartoteki, w wirtualnym - już nie. Według późniejszych ustaleń londyńscy zamachowcy pierwsze szlify terrorystycznego know-how zdobywali za pośrednictwem internetu. Filmy z zamachów i instruktażowe

Fora internetowe to tylko jedno z poletek wirtualnej działalności dżihadystów. W internecie znajdziemy na przykład bardzo brutalne nagrania wideo, przedstawiające egzekucje zdrajców i niewiernych. Wydaje się, że to z tych krótkich filmów islamscy radykałowie są najbardziej dumni. W ciągu kilku godzin od publikacji obiegają światowe media z wyraźnym przekazem dla jednych ("oto, na co nas stać") i ukrytym dla innych ("przystąp do nas, a też będziesz panem życia i śmierci").

Do tych ostatnich skierowane są również nagrania instruktażowe. Najpierw, pod koniec 2003 roku, pojawiły się w formie krótkich niezbyt profesjonalnych filmików. Na przełomie 2005 i 2006 roku ich autorzy zaczęli stawiać na jakość. Dziś bardziej niż wezwanie do dżihadu opatrzone prowizorycznym instruktażem, jak uzyskać materiał wybuchowy z pocisku rakietowego czy miny przeciwpiechotnej, przypominają one profesjonalne treningi online, dzięki którym młody adept dżihadu może przygotować w zaciszu własnego domu pas szahida albo dowiedzieć się, jak krok po kroku przeprowadzić atak z użyciem broni biologicznej.

W tym celu, poza filmami, działający online ekstremiści wydają też setki publikacji. Najważniejsza i najbardziej znana to wydawany w Jemenie od czerwca 2010 roku magazyn "Inspire", skierowany do czytelników z Zachodu, głównie Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Jak dotąd ukazało się 12 numerów w formacie PDF, a jego redaktorzy zdążyli poruszyć już takie tematy jak Arabska Wiosna, śmierć Osamy bin Ladena czy rocznica ataków z 11 września. W niemal każdym numerze przewijają się wezwania do ataków na USA - najchętniej dokonywanych przez "wolnych strzelców".

Internet to wreszcie forum wirtualnej ummy, dla której nie ma barier czasowych ani tym bardziej przestrzennych. Dzięki temu informacje o postępach wojowników globalnego dżihadu mogą docierać w najdalsze zakątki świata. Tuż przed powstaniem Państwa Islamskiego, komórka odpowiedzialna za "PR i marketing" Al-Kaidy w Iraku i Lewancie umieszczała w sieci od 10 do 20 wirtualnych oświadczeń dziennie. Chwaliła się udanymi atakami, informowała o planowanych, a także pomagała swoim zwolennikom odnaleźć się w pogmatwanym świecie dżihadu, wyjaśniając, kto z kim trzyma obecnie sztamę.

W internecie też najłatwiej - i najbezpieczniej - zmobilizować do walki dżihadystów rozsianych po całym globie. Za pierwszy wydany w internecie rozkaz dla żołnierzy świętej wojny uznaje się wypowiedź członka Al-Kaidy, Abu Muhammada al-Hilali, który 25 października 2005 roku wezwał do przeprowadzania zamachów na Synaju. Na ile było to wezwanie skuteczne, trudno ocenić, bo po rozkazie półwysep stawał się celem ataków równie często, co wcześniej. Nie ma natomiast cienia wątpliwości co do tego, że podobnych apeli będzie coraz więcej - i że coraz częściej będą one znajdywały odzew.

Pod nosem służb

Teoretycznie to dopiero zalążek prawdziwego dżihadu online. Według danych Międzynarodowego Związku Telekomunikacyjnego (ITU) dostęp do sieci ma 40 proc. ludzi na świecie. W krajach rozwiniętych odsetek internautów jest znacznie wyższy niż w krajach rozwijających się (odpowiednio 77 i 31 proc.). Ale wirtualny pies pogrzebany jest gdzie indziej: mieszkańcy tych ostatnich, mimo olbrzymiej biedy i nieustających konfliktów wewnętrznych, szybko nadrabiają dystans dzielący ich od zamożniejszego Zachodu. By zrozumieć zagrożenie, wystarczy tylko przyjrzeć się liczbom: liczba użytkowników internetu w krajach Trzeciego Świata podwoiła się w ciągu zaledwie pięciu lat, z 15 proc. w 2008 roku do 31 proc. w 2013 roku.

Na korzyść terrorystów, oprócz postępującej informatyzacji niektórych regionów świata, przemawia też opieszałość służb specjalnych państw zachodnich, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych. To, że ekstremiści zbudują w internecie potężne zaplecze było tylko kwestią czasu. Trudno więc zrozumieć, dlaczego ich przeciwnicy przespali właściwy na uderzenie moment, i to o kilka dobrych lat. Jak przekonuje ekspert ds. terroryzmu Benjamin R. Davis, wielu zachodnich decydentów internetową ekspansję ekstremistów przez długi czas utożsamiało z cyberterroryzmem, czyli działaniami ograniczonymi do przestrzeni wirtualnej: hakowaniem stron internetowych, przechwytywaniem wiadomości, wykradaniem z dysków twardych tajnych informacji.

Zupełnie zignorowali natomiast zagrożenie wynikające ze swobodnego przemieszczania się terrorystów (faktycznych i potencjalnych) ze świata wirtualnego i realnego. Ich bierność pozwoliła ekstremistom wymościć sobie w internecie wygodne gniazda, z których teraz będzie ich wyjątkowo trudno wykurzyć.

Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski

Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Komentarze (252)