ŚwiatBurundi nadal na krawędzi. Czy ostatnie działania międzynarodowych organizacji wystarczą?

Burundi nadal na krawędzi. Czy ostatnie działania międzynarodowych organizacji wystarczą?

• Zachodnie media i eksperci od miesięcy ostrzegają przed kolejną wojną w Burundi

• Mimo interwencji ONZ, UE i Unii Afrykańskiej nadal przelewana jest krew

• Niedawno Bużumbura zgodziła się na pokojową misję policyjną

• Czy to wystarczy do zażegnania kryzysu? Opozycja z Burundi w to wątpi

Burundi nadal na krawędzi. Czy ostatnie działania międzynarodowych organizacji wystarczą?
Źródło zdjęć: © Getty Images | Spencer Platt
Małgorzata Gorol

07.04.2016 | aktual.: 08.04.2016 10:09

Te wybory określa się mianem pierwszego wolnego głosowania na prezydenta w historii Burundi, choć niepodległość kraj ten ogłosił już trzy dekady wcześniej. Jego historia była jednak pełna puczów, rebelii i masakr cywilów - efektów walk o władzę między grupami etnicznymi, mniejszością Tutsi i większością Hutu. Przed tymi ważnymi wyborami rządy w Burundi sprawowali ci pierwsi, ale głosowanie wygrał kandydat Hutu. Ekstremiści z obozu Tutsi nie mogli się z tym pogodzić - żołnierze ze zdominowanych przez nich szeregów armii zamordowali niedawno wybranego prezydenta. W odwecie Hutu zaczęli zabijać Tutsi, zbiorowej wendetty dopełniło wojsko. Tak w 1993 r. w Burundi rozpoczęła się krwawa wojna domowa, która trwała 12 lat, pochłonęła ok. 300 tys. ludzkich istnień i sprawiła, że i tak już niebogaty kraj stał się światowym żebrakiem.

Tymczasem w ostatnich miesiącach zachodnie media oraz eksperci wielokrotnie ostrzegali, że ta historia może się powtórzyć. Pojawiły się nawet głosy przestrogi przed ludobójstwem na skalę Rwandy, gdzie w 1994 r. w ciągu trzech miesięcy wymordowano milion ludzi.

Na szczęście, nie doszło do spełnienia się najczarniejszego scenariusza. Nie znaczy to jednak, że świat ignoruje groźne sygnały napływające ze wschodniej Afryki. Burundi odwiedził niedawno sekretarz generalny ONZ Ban Ki-moon, a i Unia Europejska nie udaje ślepca. Ale czy to wystarczy, by powstrzymać przelew krwi, który już trwa?

Krwawy rok

Ostatnie niepokoje rozpoczęły się wiosną zeszłego roku, gdy urzędujący prezydent Pierre Nkurunziza (Hutu) ogłosił, że zamierza starać się o stanowisko głowy państwa po raz trzeci. Dla jego przeciwników oznaczało to złamanie porozumień pokojowych z 2005 r., które ograniczały rządy prezydenta do dwóch kadencji. Obóz Nkurunzizy bronił się, że pierwszy raz prezydent został zatwierdzony na stanowisko przez parlament, a nie w ogólnym głosowaniu, a więc powinien móc znów startować.

W kraju wybuchły protesty, pojawiły się pierwsze ofiary, a w maju doszło do nieudanej próby zamachu stanu. Już to zaczęło przypominać echa poprzedniej wojny. Mimo napiętej atmosfery, starć i kilku ataków granatami w stolicy, Bużumburze, w czerwcu oraz lipcu ubiegłego roku odbyły się wybory, najpierw parlamentarne, a potem prezydenckie. Ale już nie pisano o nich "wolne" - opozycja nawoływała do ich bojkotu, a jej kandydaci wycofali się ze startu w głosowaniu prezydenckim. Wygrał je więc - bez zaskoczenia - Nkurunziza.

Nastroje się nie uspokajały. I choć część opozycji namawiała do pokojowych rozwiązań, nadal rosła liczba ofiar kryzysu w kraju. Doszło do szeregu zabójstw prominentnych osób, od aktywistów praw człowieka i oponentów prezydenta, po jego szefa ochrony. Wyjątkowo tragiczne wydarzenia miały miejsce w grudniu, gdy rebelianci zaatakowali trzy obozy wojskowe, a odpowiedź miała być bezlitosna. Podczas "krwawego piątku" zginęło ok. 90 osób. Następnego dnia na ulicach kilku miast znajdowano ciała, które wyglądały, jakby przeprowadzono na ofiarach egzekucje (miały np. związane ręce).

Jak szacuje ONZ, w sumie od kwietnia zeszłego roku, gdy rozpoczęły się protesty i starcia, zginęło w Burundi co najmniej 500 osób. 250 tys. uciekło przed przemocą do sąsiednich krajów - Tanzanii, Rwandy i Demokratycznej Republiki Konga. Niektórzy nie są uchodźcami pierwszy raz i pamiętają poprzednią zawieruchę w Burundi.

Choć więc przeciwko kolejnej prezydenturze Nkurunzizy występowały osoby z obu grup etnicznych (np. drugie miejsce w wyborach prezydenckich zdobył również były rebeliant Hutu, który ostatecznie je bojkotował), to - jak opisuje brytyjski "The Guardian" - burundyjskie służby bezpieczeństwa miały prowadzić pacyfikacje w dzielnicach stolicy zamieszkałych przez Tutsi. Wszystko to sprawiło, że coraz głośniej zaczęto ostrzegać nie tylko przed wybuchem kolejnej wojny.

Reakcje Afryki i świata

Memento poprzednich ludobójstw w tej części Afryki zaczęło pobrzmiewać w kolejnych nagłówkach gazet i w końcu wywołało reakcję na sytuację w Burundi. Po grudniowych starciach Unia Afrykańska zaproponowała wysłanie do Burundi 5 tys. żołnierzy sił pokojowych. Prezydent odrzucił jednak tę propozycję i zagroził, że uzna to za inwazję na jego kraj. UA wycofała się więc ze swojego pomysłu.

Jednak w lutym tego roku Burundi odwiedził Ban Ki-moon, sekretarz generalny ONZ, oraz pięciu przedstawicieli afrykańskich państw. A Bużumbura ostatecznie zgodziła się na rozmieszczenie w kraju obserwatorów wojskowych i ds. praw człowieka. Ale to zbyt mało, by powstrzymać przemoc.

Niedawno Human Rights Watch wydało notę, w której dokumentuje okrucieństwa (tortury, mordy, odkrycia masowych grobów, podejrzane zniknięcia osób), jakich dopuszczać miały się policja, służby bezpieczeństwa i prorządowa milicja Imbonerakure, ale też ataki, w tym z użyciem granatów, przypisane opozycji. "Ani burundyjski rząd, ani zbrojna opozycja nie robią nic, by powstrzymać spiralę nadużyć" - oceniała organizacja. Także HRW podkreślało, że w przeciwieństwie do poprzednich konfliktów tym razem nie chodzi o podziały etniczne, ale polityczne, a władze biorą na cel "każdego, kto jest podejrzany o bycie w opozycji" i wśród ofiar są również Hutu.

W odpowiedzi na te doniesienia przedstawiciel burundyjskich władz oskarżył HRW o współpracowanie z sąsiednia Rwandą, którą z kolei Bużumbura, a nawet sami obrońcy praw człowieka, posądzają o wspieranie rebeliantów.

W połowie marca niepokojące oświadczenie wydał z kolei Wysoki Komisarz ONZ ds. Praw Człowieka Zeid Ra'ad Al-Husajn. Jak przyznał, choć władze Burundi wprowadziły pewne pozytywne zmiany, to nadal dochodzi do poważnych naruszeń praw człowieka. Nie spadła liczba doniesień o bezprawnych zatrzymaniach osób, za to wzrosła o torturach i złym traktowaniu. Husajn uważał, że ONZ powinno naciskać, by doszło do ogólnonarodowego dialogu i pojednania. "Półśrodki nie uleczą ran, których doznała ludność Burundi. Trzeba skończyć ze zniknięciami, arbitralnymi zatrzymaniami, pozasądowymi zabójstwami i torturami oraz należy pociągnąć do odpowiedzialności sprawców" - podkreślał przedstawiciel ONZ.

Zakręcenie finansowego kurka

Na kryzys w Burundi zareagowała też Unia Europejska, główny darczyńca tego kraju, wstrzymując w marcu dotacje dla administracji państwowej. Choć obiecano nadal wspierać pomoc humanitarną dla kraju. A chodzi o niebagatelne kwoty. Jak podaje "The Guardian", między 2014 a 2020 r. UE miało przekazać Burundi 432 mln euro na projekty wsparcia rolnictwa, energetyki, służby zdrowia czy sądownictwa. Bruksela zdecydowała także, że kończy z finansowym wspieraniem burundyjskich sił pokojowych w Somalii, gdzie prowadzona jest operacja przeciwko islamistom - podawał Reuters. Agencja oceniała, że to może uderzyć w morale w wojsku, bo dla żołnierzy były to dodatkowe pieniądze do niewysokiego żołdu, ale też część tych kwot zostawała w krajowym budżecie.

Według ostatnich doniesień burundyjskie władze zgodziły się na wysłanie do kraju policyjnego kontyngentu ONZ. To już daje jakieś nadzieje, ale czy zażegna kryzys? Według lidera opozycyjnej partii FRODEBU, Leonce Ngendakumana, z którym rozmawiał Reuters, nie. I potrzebne są siły pokojowe, które rozbroją grupy rebelianckie, ale też prorządową milicję. Tymczasem im dłużej trwa burundyjski kryzys, tym gorzej nie tylko dla tego kraju i jego mieszkańców, ale dla całego regionu. I nie chodzi tylko o ćwierć miliona uchodźców (choć, jak wynika z reportażu serwisu Global Post, wielu z nich nie ma już zamiaru wracać do niestabilnego kraju). W przeszłości "domowe" wojny już nie raz przelewały się tam na ościenne kraje.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Zobacz także
Komentarze (28)