Świeżo malowany święty
Rozsypał rozpalone do czerwoności węgle i kazał stąpać po nich mnichom. Jego płomienne kazania przyciągały do krakowskich bernardynów tłumy. Sądzony był przez kapitułę krakowską za… nadużywanie imienia Jezus. Właśnie został świętym.
04.06.2007 13:52
Na bruku rozżarzyły się rozpalone do czerwoności węgle. Szymon z Lipnicy uśmiechnął się do bernardyńskich nowicjuszy: Przejdźcie po nich. Chcę sprawdzić wasze posłuszeństwo. Polecenie wydało się absurdalne, a jednak nowicjusze zaryzykowali. Wbrew zdrowemu rozsądkowi maszerowali boso po ogniu. Ku ich ogromnemu zaskoczeniu nie parzył ich. Posłuszeństwo zatriumfowało.
Studia za jeden grosz
O tej próbie ognia pisze w swej kronice Jan z Komorowa. Dokument zawiera świadectwa zakonników przechodzących tę trudną lekcję. Innym razem Szymon wręczył zaskoczonym nowicjuszom młodziutkie sadzonki dębów i kazał im je zasadzić… korzeniami go góry. Znów trudna próba posłuszeństwa.
– Dziś śmieszą nas takie obrazki. A podobne historie zdarzały się często w średniowiecznych klasztorach. Widzimy je już u ojców pustyni. Rozżarzone węgle to metafora doskonałego posłuszeństwa. Nie jest ważne, co się robi, ale to, że ktoś o to poprosił. A dzisiaj? Dzisiejsze posłuszeństwo jest logiczne. Jesteśmy zbyt logiczni – uśmiecha się o. Cyprian Moryc, bernardyn, który oprowadza nas po krakowskim klasztorze. To tu, u stóp Wawelu, przed wiekami modlił się Szymon z Lipnicy. 3 czerwca Benedykt XVI ogłosi go świętym.
Urodził się w miejscowości, która słynie z długich palm. Nie, nie chodzi francuską Riwierę, ale o palmy wielkanocne. Niedaleko Bochni leży Lipnica Murowana. To tu około 1438 r. przyszedł na świat Szymon. Nie znamy nazwiska jego rodziców – lipnickiego piekarza Grzegorza i Anny. Niewiele wiemy o dzieciństwie świętego. Wiemy, że w 1454 r. Szymon został żakiem. Kroniki wspominają, że wpłacił do kasy Akademii Krakowskiej 1 grosz, a więc zaledwie jedną czwartą i tak skromnej rocznej opłaty. Był świetnym studentem. Z pasją zgłębiał nauki na wydziale nauk wyzwolonych (artium). I być może wybrałby drogę kariery naukowej, gdyby nie pewne spotkanie…
Krew na rynku
Tłum na krakowskim rynku nie mógł wyjść z podziwu. Na środku jakiś włoski zakonnik głosił płomienne kazanie, wzywając głośno ludzi do pokuty. Jego oczy płonęły. To Jan Kapistran, wierny uczeń św. Bernardyna ze Sieny, wielkiego reformatora zakonu franciszkańskiego. Do Polski przybył na zaproszenie Kazimierza Jagiellończyka i zatrzymał się tu na 8 miesięcy. Po śmierci Bernardyna nie rozstawał się z jego relikwiami (wszędzie woził ampułki z jego krwią). Na zakończenie kazania na krakowskim rynku zaczął nimi błogosławić krakusów. Wielu chorych odzyskało wówczas zdrowie.
Nie wiemy, czy młodziutki żak Szymon z Lipnicy spotkał charyzmatycznego Włocha, na pewno jednak zetknął się z jego naukami. Po ukończeniu akademii Szymon wstąpił do niedawno założonego zgromadzenia bernardynów. Nie on sam: – Po płomiennych kazaniach Kapistrana mogła ich przyjść do nowicjatu nawet setka – opowiada o. Cyprian.
Po święceniach kapłańskich w 1460 roku Szymon został przełożonym klasztoru w Tarnowie, a gdy wrócił do grodu Kraka, wybrano go na kaznodzieję katedralnego. Był to nie lada zaszczyt. Młody bernardyn przerwał monopol dominikanów na kazania na Wawelu – śmieje się o. Moryc. Swymi wygłaszanymi po łacinie homiliami porwał sporą część elity intelektualnej Krakowa. Zapamiętano go jako wielkiego kaznodzieję i porównywano do samego Bernardyna ze Sieny. Podobnie jak on miał ogromne nabożeństwo do imienia Jezus. W kaplicy kościoła bernardynów na ogromnym witrażu Józefa Mehoffera Szymon z Lipnicy krzyczy: Jezus! Jezus! Jezus! Dół z robactwem i nadużywanie imienia
– Jego kazania były bardzo żarliwe, wręcz teatralne, przerywane różnymi aklamacjami i trzykrotnym zawołaniem imienia Jezus. To było tak szokujące, że Szymona zawleczono przed sąd kościelny. Sądziła go kapituła krakowska za… nadużywanie imienia Jezus. Udało mu się jednak wybronić i został uniewinniony – śmieje się o. Cyprian. Więcej, skruszeni sędzowie gorąco poporsili go o modlitwę.
Szymon żył niezwykle surowo. W ogrodzie bernardyńskim, który znakomicie zachował się do dziś, był spory dół na śmieci, pełen odpadków i robactwa. Bracia widywali Szymona, który często spędzał w nim noc. Sam święty nazywał ten dół swoim „czyśćcem”. Kochał Maryję. Nawet na drzwiach swojej celi napisał: Ty, który będziesz tutaj mieszkał, pamiętaj, by zawsze czcić Maryję.
– Miał charyzmat życia ukrytego. Wychodził przede wszystkim po to, by głosić kazania i spowiadać. Jak ojcowie pustyni, wyczuwał, kto przychodzi jedynie z ciekawości – opowiada o. Cyprian. Kiedyś przyszła do Szymona wpływowa niewiasta ze znakomitego rodu. Wiedziała, że święty niechętnie schodzi ze swej celi, powiedziała więc: przyszłam się wyspowiadać. Brat zakonny popędził po mnicha z Lipnicy. Ten jednak odmówił zejścia na furtę. Zniecierpliwiona kobieta nalegała. Mnich zszedł i… nie pokazując się jej, wyspowiadał ją przez drzwi. „Wielu magnatów za zaszczyt sobie poczytuje rozmowę ze mną, ten zaś ojciec nie chce ze mną mówić ani swej osoby ukazać” – fuknęła obrażona szlachcianka. – To nie był kaprys odludka – wyjaśnia o. Moryc. – To było głębokie rozeznanie duchowe: Szymon wiedział, kto naprawdę potrzebuje łaski, a kto przychodzi przygnany zwykłą ciekawością.
Dżuma
Chronimy się przed upałem w chłodnym wnętrzu kościoła krakowskich bernardynów. W kaplicy Szymona z Lipnicy Józef Pytel starannie maluje napis: Święty Szymon. Odrywa pędzel ze srebrną farbą i opowiada: – Pochodzę z miejscowości obok Lipnicy. Opowiadano, że kiedyś przechodził przez nią Szymon i obrzucono go kamieniami i błotem. Święty odwrócił się i powiedział: dlatego, że tak postąpiliście, bardzo długo nie będziecie mieli kapłana. I rzeczywiście tak było. Przed nami wielki sarkofag ze szczątkami świętego. Zmarł, posługując chorym podczas zarazy dżumy w Krakowie 18 lipca 1482 r. W XV wieku morowe zarazy często nawiedzały polskie miasta, dziesiątkując mieszkańców. Każdego dnia umierało od 40 do 50 ludzi. Przed jedną z epidemii uciekł z Krakowa sam król Kazimierz Jagiellończyk. W czasie zarazy w 1482 r. Szymon nie opuścił Krakowa. Wyszedł na ulice, posługując chorym i udzielając im sakramentów. Więcej: prosił Boga, by pozwolił mu umrzeć w czasie trwania zarazy. Bóg wysłuchał tej prośby. Po kazaniu w oktawę
święta Nawiedzenia Matki Bożej na ciele mnicha pojawił się czerwony wrzód. Następnego dnia nabrał już koloru czarnego. Po sześciu dniach Szymon zmarł. Przed śmiercią gorąco prosił infirmarza, by pochował go pod progiem kościoła, ale kiedy brat przypomniał sobie o tym, było już za późno: ciało Szymona spoczywało w centralnym miejscu świątyni. Później przeniesiono je do osobnej kaplicy, gdzie spoczywa do dziś.
Cudownie uzdrowieni
Szymon zmarł w opinii świętości, więc niebawem do jego grobu zaczęli szturmować ludzie. Kroniki wspominają kobietę opiekującą się umierającymi na dżumę. Widząc trzech bliskich śmierci kleryków, poleciła ich opiece mnicha z Lipnicy. Niebawem zdrowi jak rydze sami pobiegli do grobu Szymona, by podziękować za otrzymaną łaskę. Wiadomość obiegła lotem błyskawicy gród Kraka. Tuż po śmierci mnicha zanotowano aż 377 cudownych uzdrowień i łask. – Zachowało się sporo podziękowań od kobiet, które miały trudności z donoszeniem ciąży, a nawet od tych, których dziecko zostało martwo urodzone, a następnie ożyło – opowiada o. Wiesław Murawiec, wicepostulator sprawy kanonizacyjnej Szymona.
Wychodzimy z chłodnego prezbiterium. Zdziwieni podchodzimy do obsypanego kwiatami konfesjonału. Tu przez lata spowiadał o. Wiktoryn Swajda. Krakowski bernardyn zmarł trzynaście lat temu, ale do konfesjonału, w którym siedział, ludzie przynoszą codziennie świeże kwiaty. W grubych murach klasztoru bernardynów wielu mnichów do dziś powtarza za Szymonem z Lipnicy: Jezus, Jezus, Jezus.
Marcin Jakimowicz