Spowiedź Zygmunta Solorza
Każdy, kto czuje się winny, musi bronić się w jakiś sposób. Jakbym donosił na kogoś, to powiedziałbym „donosiłem, bo bałem się”. Lecz ja nie jestem winny, w moim przypadku nie było pisania notatek, nikomu krzywdy nie zrobiłem. Najtrudniejsze jest zawsze udowadnianie, że nie jest się wielbłądem - powiedział Zygmunt Solorz. Z Zygmuntem Solorzem-Żakiem, biznesmenem, przewodniczącym Rady Nadzorczej Telewizji Polsat, rozmawia Tomasz Sakiewicz.
28.10.2008 | aktual.: 28.10.2008 12:09
Kiedy po raz pierwszy miał pan kontakt z kimś z komunistycznych służb specjalnych?
Po powrocie do kraju, po kilkuletnim pobycie za granicą. Ale aby móc opowiedzieć całą tę historię, musimy cofnąć się o kilkadziesiąt lat. W roku 1976, mając 20 lat, po ukończeniu technikum i zdaniu matury, pojechałem na wakacje do Bułgarii, granice przekraczając na dowód osobisty. Nie miałem paszportu, ale nie był on wówczas potrzebny do podróżowania po krajach bloku wschodniego (z wyjątkiem Jugosławii). Stamtąd, również na dowód, wyjechałem do Rumunii. W trakcie tego wyjazdu skradziono mi dokumenty. Zgłosiłem się do polskiej ambasady w Bukareszcie i dostałem „dokument na powrót do kraju”, ważny przez 14 dni. Był to paszport blankietowy, standardowy dla wszystkich krajów. Nie było w nim wyszczególnione, którędy ma się odbywać powrót – i czy ma to być np. przez ZSRR; napisane było „wszystkie kraje świata”. A że szkoda było kończyć wakacje i było jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia roku akademickiego, powiedziałem do kolegi: „skoro na tym dokumencie jest napisane »wszystkie kraje świata«, to pojedźmy jeszcze
do Włoch”. Szalony pomysł.
I dojechaliście do Włoch?
Nie, nie udało się. Wyjechaliśmy z Bułgarii, by przez Jugosławię dojechać do wymarzonej słonecznej Italii. Pamiętam to jak dziś, czwarta rano, przejście graniczne, strażnik bierze od nas dokumenty i czekamy. Po półgodzinie przyszedł, oddał nam dokumenty, a my nie wiedzieliśmy, co robić. Nie powiedział nam, czy mamy zawracać, czy jechać dalej. Włączyliśmy więc bieg w samochodzie i zaczęliśmy powoli jechać. Co jakiś czas oglądaliśmy się, czy ktoś za nami nie biegnie, nie woła, czy wręcz nie strzela. Mijaliśmy stojących z karabinami strażników i w ten sposób przejechaliśmy szczęśliwie granicę i znaleźliśmy się w Jugosławii. Ruszyliśmy w kierunku Włoch, gdzie nie zostaliśmy jednak wpuszczeni. Zdecydowaliśmy, że będziemy wracać do Polski przez Austrię. W Austrii minęły owe 14 dni ważności dokumentów wystawionych w Rumunii. Postanowiliśmy więc zostać. Stwierdziliśmy, że skoro po powrocie już nas więcej z Polski nie wypuszczą, bo wyjechaliśmy na Zachód nielegalnie, to zostaniemy tam i wykorzystamy ten czas, by
zarobić.
Zarejestrowaliśmy się jako imigranci, dostaliśmy odpowiednie dokumenty i mogliśmy podjąć pracę. Przez około miesiąc pracowaliśmy jako sprzedawcy gazet, za co zresztą dosyć dobrze nam płacono. Jednak zgodnie z tamtejszym prawem, osoby z naszym statusem imigrantów po pewnym czasie musiały opuścić Austrię. Nie pamiętam, czy zapisaliśmy się na wyjazd do Stanów Zjednoczonych, czy do Kanady. Zdecydowaliśmy się w końcu na wyjazd do Niemiec, jednak nie mieliśmy żadnego dokumentu umożliwiającego wjazd akurat do tego państwa. Byliśmy więc zmuszeni przedostać się do RFN przez „zieloną granicę”. Najpierw podjechaliśmy pod granicę. Bałem się, że jak strażnicy zobaczą polskie numery, to nie wjedziemy. Widzieliśmy, że sprawdzano paszporty. Wówczas w niewielkim miasteczku weszliśmy na wieżę kościelną i wypatrywaliśmy, czy gdzieś nie znajdują się jakieś możliwe przejścia. Zobaczyliśmy nagle drogę koło małej wsi. Trzeba było przejechać nią jakieś 500 m i było się już na terytorium Niemiec. Droga ta była zagrodzona szlabanem,
podnieśliśmy go i byliśmy już w Niemczech! Można by dziś żartobliwie powiedzieć, że byliśmy pionierami strefy Schengen.
Czy w Niemczech zmienił pan nazwisko?
Po przybyciu do Niemiec poszliśmy zarejestrować się do biura uchodźców. Zgłosiłem się pod innym nazwiskiem. Musiałem tak zrobić, ponieważ wypytywali nas, skąd przyjechaliśmy, a nie chciałem, żeby rodzina w Polsce miała jakieś kłopoty. Podałem więc nazwisko kolegi. W RFN przebywałem około siedmiu lat, chyba do 1983 r.
Czy w Niemczech przebywał pan nielegalnie?
Ożeniłem się z Polką posiadającą niemieckie obywatelstwo. Dzięki temu miałem prawo legalnego pobytu. W latach osiemdziesiątych zaangażowałem się w pomoc charytatywną, organizowałem paczki dla rodaków. Ojcowie redemptoryści pomagali nam w ich rozprowadzaniu. W 1983 r. pojawiła się szansa powrotu do Polski.
Kiedy miał pan pierwszy kontakt z polską ambasadą?
Po ślubie zgłosiłem się do ambasady w Wiedniu, choć po mojej długiej nieobecności w kraju bałem się tam iść. Zadzwoniłem do siostry, która powiedziała, że wszystko już się uspokoiło i mogę przyjechać do Polski. Mówiła, że muszę tylko zameldować się na milicji i w biurze paszportowym. Poszedłem do ambasady, dostałem paszport konsularny i na ten dokument przyjechałem do Polski. Pierwszy raz byłem w kraju chyba w maju 1983 czy 1984 r. Pamiętam jak dziś, wróciłem, a w domu byli już „panowie” z tego biura paszportowego. U nas w Radomiu biuro paszportowe mieściło się w jednym budynku z milicją. Rodzina powiedziała mi, że muszę się tam zgłosić i tak też zrobiłem. Dwóch panów poprowadziło mnie wtedy na piętro budynku i padły pytania o to, co robiłem za granicą.
Czy podpisywał pan coś podczas tej rozmowy?
Wtedy nie. Dopiero jak zaczęli mi grozić więzieniem i mówić, cytuję „panie, bo pana zamkniemy, pan nielegalnie wyjechał”, „my musimy wiedzieć, co i gdzie pan był, co się wszędzie dzieje, musi pan nam wszystko opowiedzieć”. Powiedziałem im, że faktycznie nielegalnie wyjechałem na Zachód. I wtedy miała miejsce ta sytuacja. Jeden z nich powiedział „musi pan tu podpisać”.
Pamięta pan, co pan podpisał?
To była jakaś deklaracja, że będę współpracował, że będę ich informował o tym, co się dzieje, co robię. Dokładnie nie pamiętam. Zresztą mają państwo prawdopodobnie te dokumenty.
Czy grozili, że jak pan nie podpisze, to pana zamkną?
Oczywiście. Mówili, że muszę podpisać, a jak nie, to będę miał kłopoty.
Czy próbowali wyciągnąć od pana np. z kim pan się spotykał?
Tak. Przede wszystkim chcieli dowiedzieć się ode mnie, co robiłem na Zachodzie. Musiałem im to opowiedzieć. Wyjechałem na Zachód nielegalnie w wieku 20 lat, i jak wielu innych moich rówieśników byłem wtedy zwykłym młodym, żądnym przygód chłopakiem. Co ja mogłem wiedzieć o polityce, działalności opozycyjnej czy o czymkolwiek temu podobnym?! I wtedy po siedmiu latach pierwszy raz przyjechałem do Polski. I opowiedziałem im, czym się zajmuję.
Było to przesłuchanie czy taka zwyczajna rozmowa?
Miało to miejsce na komendzie. Nie musiałem nic pisać. Opowiadałem im tylko o sobie, o tym, co robiłem. Później musiałem to podpisać.
Pytali pana o jakieś nazwiska?
Pytali, z kim mam kontakt, co robię, skąd biorę paczki, które organizowałem razem z Misją Katolicką w Monachium.
Czyli chodziło im o pana współpracowników. Byli tacy?
Na początku tak, miałem współpracowników. Później robiłem to sam. Braliśmy bardzo tanio za transport, po złotówce od kilograma, kiedy inni brali po dwa złote.
Miał pan jakąś firmę, która się tym zajmowała?
Nie, robiliśmy to razem z Misją Katolicką w Monachium. Później zajmowała się tym firma założona przez Niemca, u którego pracowałem.
Zmusili pana do podpisania dwóch dokumentów. Czy później działo się coś w tej sprawie?
Cały czas chcieli, żebym spotykał się z nimi, dzwonili do mnie. Spotkałem się z nimi kilka razy, może trzy, może pięć, już nie pamiętam. Wówczas już przestałem też przewozić paczki, a zacząłem sprowadzać samochody do kraju, więc tłumaczyłem im: „panowie, nie wożę już paczek, nie robię już nic, co by was interesowało, teraz sprowadzam samochody do Polski”. Przypomina mi się też pewna sytuacja. Jadę z Warszawy do Krakowa, widzę, że jedzie za mną milicja. Zatrzymali mnie, bo podobno przekroczyłem ciągłą linię. Spytali, gdzie jadę. Odpowiedziałem, że do Krakowa. Powiedzieli, że mam pojechać z nimi do Radomia na komendę. Spytałem, czemu akurat tam. I usłyszałem odpowiedź, że przekroczyłem linię ciągłą. Słowo daję! Więc pojechałem z nimi. Jakiś oficer podszedł tam do mnie, i powiedział: „Dzień dobry! A co, unika pan nas?”. Odpowiedziałem, że nie unikam, tylko zajmuję się swoimi sprawami i nie mam im nic więcej do powiedzenia. I to była cała historia.
Czy po tym kilkumiesięcznym okresie miał pan z nimi jakiś kontakt? Czy przychodzili do pana lub pan do nich?
Dzwonili, a przecież nie mogłem bez przerwy odkładać słuchawki. Lub, tak jak powiedziałem wcześniej, gdzieś mnie zatrzymywali i wtedy pytali, co robię.
Podpisywał pan coś?
Nic nie pisałem ani nic nie podpisywałem. Pamiętam np. taką sytuację: jestem w Warszawie, w „Polimarze” [państwowa centrala handlu zagranicznego – przyp. red.] i ginie mi z samochodu teczka. Po trzech dniach jakiś facet dzwoni do mnie i mówi, że ma moją teczkę. Myśleli, że ja coś interesującego ich w niej mam. Innym razem było też tak, że dzwoni jakiś oficer i mówi mi, że ktoś chce się ze mną spotkać. Zgodziłem się. Poszedłem do MDM-u na spotkanie. I pytają mnie: „dlaczego pan się nie melduje, co pan robi?”. Odpowiedziałem, że nie melduję się, bo nie mam na Zachodzie żadnego kontaktu. Nie wożę już paczek z Misją Katolicką, sprowadzam teraz samochody. I to wszystko. I oświadczam: to był mój cały kontakt ze służbami. Faktycznie musiałem coś tam na samym początku podpisać, ale to nie znaczy, że współpracowałem. Jak wyjeżdżałem, miałem 20 lat, jak wielu zwykłych młodych ludzi nie byłem zaangażowany w politykę, chciałem podróżować, zarabiać, co ja mogłem wiedzieć o tym, co ich interesowało? Wyjechałem jako
chłopak, który chce zobaczyć świat. Kiedy ostatni raz miał pan z nimi kontakt? Który to był rok?
Już nie pamiętam. To trwało przez rok, może półtora. To były incydentalne spotkania.
Podobno wykreślono pana jako potencjalnego współpracownika, bo miał pan problem z niemiecką policją. Czy wie pan, o co mogło chodzić?
Nie. Wydaje mi się, że musieli czymkolwiek argumentować fakt tak naprawdę swojej porażki. Nie mieli żadnych efektów w swoim działaniu.
Czy spotykali się z panem tylko esbecy?
Nawet nie wiedziałem, kim byli ci ludzie. Występowali „w cywilu”. Zapamiętał pan jakieś nazwisko lub charakterystyczną osobę?
Przeglądałem opublikowane przez was akta i zobaczyłem nazwisko „Klusek”; wiem, że to był jeden z tych oficerów.
Czy chcieli bratać się z panem, mówili do pana po imieniu? Czy może trzymali dystans, chcieli straszyć?
Próbowali się zaprzyjaźnić, mówili „pomożemy ci, Piotrek” – ponieważ ten kolega, którego nazwisko przyjąłem, miał na imię Piotr. Pokazywali, że są uczynni, że pomogą. Chcieli też mnie kupić, ale ja absolutnie nigdy żadnych pieniędzy od nich nie brałem. Wyraźnie widać w aktach, że byli niezadowoleni z rozmów ze mną.
Czy nie było takiej sytuacji, że grozili, że pana zamkną?
Od samego początku było takie założenie. Próbowałem im mówić, że nie robię nic, co mogłoby ich interesować, nie mam żadnych kontaktów itd. Faktem jest jednak, że chcieli dokładnie wiedzieć, co robię. Wypytywali mnie o te paczki, o to, komu je wożę. Kiedyś powiedzieli: „musimy z tobą coś zrobić, bo nie mamy żadnych efektów, a nas też rozliczają. Co tam wozisz?”. Powiedziałem, że mam farbę do samochodów. Spytali, do kogo ją wiozę. Podałem jakiś adres i wtedy już zaczęli się dopytywać o konkrety. Pokazałem im wykaz, kto nadał paczkę. I nic im z tego nie wyszło, bo to była zwykła, normalna farba. Dlatego, szczerze mówiąc, te podejrzenia tak mnie bolą. Nie można atakować ludzi, którzy wówczas tylko się bronili.
Co pan czuł, gdy zobaczył pan te dokumenty? Czy widział pan w nich odzwierciedlenie pańskich kontaktów z SB?
Te dokumenty potraktowałem jako coś, z czym człowiek musi się zmierzyć. Oni po części fałszowali rzeczywistość. Pisali taką notatkę ze spotkań ze mną, jaka im odpowiadała.
Czy wojsko się nigdy do pana nie zgłaszało?
Nie.
A Niemcy nie pytali pana, czy ma pan kontakt ze służbami komunistycznymi?
Nie.
Nie podpisywał pan w Niemczech żadnych deklaracji?
Nie, absolutnie.
Gdyby mógł pan dzisiaj cofnąć czas, zrobiłby pan coś innego niż wtedy?
Nie, dlatego że nie zrobiłem nic złego lub czegoś, czego musiałbym żałować czy się wstydzić.
Jak wykorzystano to, co pan mówił?
Nie wiem, co oni wykorzystali, co z tym robili. Powtarzam, ja im nic nie podpisywałem! Zawsze mówiłem „nie mam”, „nie wiem”, „nie robiłem”. Próbowali mnie wciągnąć we współpracę. Widzieli we mnie osobę, która ma jakiś kontakt z Polonią w Niemczech.
Gdy poszedł pan na pierwsze spotkanie, bał się pan?
Czułem strach. Bicia nie bałem się, bo byłem młody i butny. Nie bałem się też o siebie, lecz o moją rodzinę.
Ciążyła panu ta historia, myślał pan o tym?
Nie. Mam czyste sumienie, nic mi nie ciążyło i dlatego nie miałem się czego bać. Uważam, iż fakt, że opowiedziałem o pewnych wydarzeniach, o moim pobycie w Austrii czy w Niemczech, nie jest niczym złym. Nie wszyscy jesteśmy święci. Trzeba spróbować postawić się w mojej sytuacji, w tamtych – pamiętajmy – komunistycznych, trudnych, a przede wszystkim zupełnie odmiennych od dnia dzisiejszego czasach. Miałem 20 lat, pojechałem za granicę nie mając paszportu, nie znając języka. W okresie stanu wojennego myślałem, że już nie wrócę do Polski. Przecież wielu Polaków emigrowało wówczas z kraju, i nie było tak, że wszyscy wyjeżdżali z przyczyn politycznych, znaczna część to była po prostu emigracja zarobkowa. A moim celem, młodego, ciekawego świata chłopaka, od samego początku, jak tylko wyjechałem na Zachód, było zbudowanie sobie przyszłości, ale w kraju. Inaczej niż wielu innych, ja chciałem wrócić. Dlatego nie chciałem wyjechać do Stanów Zjednoczonych, do Kanady czy Australii. Wiedziałem, że moje miejsce jest
tutaj. Marzyłem, by zarobić parę groszy, wrócić i móc pracować na swoim, tu na miejscu, na siebie i rodzinę. Marzyłem, by być samodzielnym.
A czy sprawa tych „kwitów” nie ważyła trochę na uzyskaniu przez pana koncesji na telewizję Polsat? Padały jakieś sugestie ze strony ówczesnego prezydenta Wałęsy. Próbowano tym grać. Później Lech Wałęsa mnie przeprosił.
To dobrze czy źle, że ukazały się te dokumenty?
Każdy, kto czuje się winny, musi bronić się w jakiś sposób. Jakbym donosił na kogoś, to powiedziałbym „donosiłem, bo bałem się”. Lecz ja nie jestem winny, w moim przypadku nie było pisania notatek, nikomu krzywdy nie zrobiłem. Najtrudniejsze jest zawsze udowadnianie, że nie jest się wielbłądem.
Więc może to dobrze, że się ukazały?
W sumie dobrze, ponieważ możemy przynajmniej o tym porozmawiać. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Denerwuje mnie, że tak naprawdę żadnego znaczenia nie ma to, jaka jest prawda, że nikogo nie interesuje, jakie są fakty. Nieważne, czy ktoś jest winien, czy nie. Liczy się tylko to, by na kogoś zapolować, by w kogoś uderzyć i obrzucić błotem. To jest część mojej historii. Nie będę nigdy w poczcie świętych, każdemu można coś zarzucić, ale najważniejsze, że mam czyste sumienie i mogę spać spokojnie.