"Ślub stulecia na miarę katastrofy"
Tak zwany Royal Wedding, największe wydarzenie medialne anglojęzycznego świata, wreszcie nastąpiło. To wielka ulga dla przeciętnego telewidza, który oglądał Kate i Williama, a także jego brata, ich rodzinę, ich samochody, ich ubrania i ich fryzury codziennie przez ostatni rok. Istnieje jednak obawa, że to jeszcze nie koniec, a zaledwie początek przygody z królewiczami.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Tak, to prawda, w końcu się ochajtali. Czyż to nie wspaniałe? Ja również tak uważam. Wszystkiego im najlepszego życzę i w ogóle. Muszę jednak wyznać, że choć do monarchii mam stosunek obojętny, podobnie jak do całej polityki, to jednak przyszedł moment, kiedy na ślub Kate i Williama, zwany w moich stronach Royal Weddingiem, nie mogłem już patrzeć. W tutejszych mediach trwał od co najmniej roku, stając się codzienną normą na miarę Smoleńska. Był wszechobecny, we wszystkich serwisach od BBC aż po programy typu „plotka dla młotka”, a do pieca dodawali koledzy z gazet i stacji amerykańskich, irlandzkich i wszelkich innych, rozdmuchując sprawę do rozmiarów globalnej obsesji. Miałem nawet wrażenie, że nigdy nie dojdzie do samego ożenku, tylko młodzi będą się do niego bez końca przygotowywać, karmiąc media masowe przez lata.
Zaczęło się od tego, że słynny syn Diany ma dziewczynę. Doniosły o tym wszystkie szanujące się i nieszanujące się gazety na wyspach. Potem syn ogłosił, że się zaręczą. Doniosły o tym wszystkie i tak dalej, i tak dalej. Potem się zaręczyli i o tym również donoszono całymi tygodniami. O ile pamiętam, same przygotowania do tych zaręczyn były sprawnie skonstruowanym widowiskiem, przy okazji którego jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać wydarzenia peryferyjne. Gdzieś w Azji sprzedawano kopie sukienki, w której zaręczyła się Kate, a w salonach fryzjerskich całej zachodniej Europy oferowano fryzurę zaręczynową Kate. W sklepach z pamiątkami pojawiły się koszulki i kubeczki z wizerunkami Williama i Kate, razem i osobno, zaś pewne biuro podróży, bijąc wszystkich na głowę, zachwalało wycieczki turystyczne śladami Kate. Ich uczestnicy przy pomocy autobusu i eksperta od Kate mogli zobaczyć gdzie chodziła do podstawówki, i którędy do niej chodziła. I tak dalej.
Rozwlekam się na temat oczywistości, choć nie jestem pewien czy w Polsce wszystko to widzieliście bądź słyszeliście, ponieważ jak wiemy, polskie media ogarnęło szaleństwo zupełnie innej natury i jeśli wiadomości nie są związane ze Smoleńskiem, to przynajmniej powinny zawierać nazwiska Tusk, Palikot i Kaczyński, wszystkie naraz lub osobno, lub dowolnie parami. Takie przynajmniej wrażenie robi polska szopka medialna dla kogoś, kto ma z nią kontakt sporadycznie. Przypuszczam, że wrażenie na miejscu znacznie się zaostrza, możecie więc sobie wyobrazić, że my też tu od rana do nocy mieliśmy Smoleńsk, tyle że nazywał się Royal Weddingiem, zaś Tusk i Kaczyński nazywali się William i Kate. Nie kategoryzuję bynajmniej obu wydarzeń w jednej grupie, bo to byłby nietakt przyrównywać ślub do tragedii, mam jednak wrażenie, że nadmiar jednego i drugiego był porównywalny. Oprócz tego, że Polacy zamiast potraktować temat jako lekcję historii i powód do zadumy, najwyraźniej traktują go jako pretekst do kłótni i politycznych
przepychanek. Brytolom natomiast wyszedł festyn ludowy, którym zdołali zainteresować pół świata.
A wracając do ślubu, nawiasem mówiąc to musi być ciężkie przeżycie, na taką skalę upublicznić coś tak prywatnego. Rzeczony William w zasadzie powinien być do tego przywykły, bo całe jego życie to jeden wielki reality show, więc pewnie nie robi mu to różnicy, że pokazują go w telewizji za każdym razem, kiedy zmieni skarpety. Natomiast dla jego szanownej małżonki to już trudniejszy orzech do zgryzienia i myślę, że nie wie jeszcze, w co się pakuje. Upublicznianie się na jakąkolwiek skalę, nawet mikroskopijną i nawet krótkotrwale, potrafi być uciążliwe, a przy takiej masówce, nie chcę sobie nawet wyobrażać, co się z człowiekiem dzieje, kiedy praktycznie żyje na pokaz i jest codziennie ganiany przez fotoreporterów. W sumie nie ma się co dziwić, że wspomniana Diana rozbiła się uciekając przed paparazzi, a Britney Spears wylądowała na odwyku i tylko Mick Jagger jest niezmiennie przeszczęśliwy z powodu swojej popularności, ale to już zupełnie inna historia.
Mimo lokalizacji, muszę powiedzieć że Irlandię męczono Royal Weddingiem pewnie nie gorzej od Wielkiej Brytanii, a to dlatego, że tutejsza scena medialna nie jest zbyt potężna, więc ze względu na bliskość kulturową (czy tego sobie Irlandia życzy, czy nie), w nadmiarze dociera tu brytyjska telewizja i nawet brytyjska prasa. W standardowym składzie programowym kablówki są zatem trzy stacje irlandzkie, w tym jedna lokalna, oraz siedem albo więcej stacji z Wielkiej Brytanii. I wszystkie one, rzecz jasna, codziennie nawijały o Royal Weddingu. Nawet trzęsienie ziemi w Japonii nie trwało w mediach dłużej niż samo trzęsienie. Royal Wedding wydawał się być wieczny.
I tak mijały dni. Przy śniadaniu - Royal Wedding. W drodze do pracy - Royal Wedding. W pracy, na telebimie pod stołówką - Royal Wedding. Potem w piętnastu jeszcze innych formach i odsłonach - Royal Wedding. Wiadomości były tak nagminne i tak jednakowe, że za każdym razem, kiedy wspominano o tym ślubie, miałem nadzieję, a nawet wrażenie, że właśnie się odbył, i że mówią o nim, by to obwieścić. Niestety, za każdym razem okazywało się, że jeszcze nie. W końcu gdy już stali przed ołtarzem, co oczywiście pokazywano bez końca, wszędzie i przez trzy dni, ja ciągle myślałem, że nie dam się nabrać, bo to z całą pewnością próba generalna albo film przygodowy o ślubie Kate i Williama, który nakręcono, zanim jeszcze się pobrali.
Niestety, tym razem Royal Wedding odbył się naprawdę, choć należy zauważyć, że odbywał się i odbywał bez końca, tak jakby wszystkim było żal, że w końcu kiedyś się odbędzie. Uważam jednak, że na tym sprawa ślubu Kate i Williama się nie kończy, a wprost przeciwnie, zabawa się dopiero zaczyna. Myślę, że tak łatwo nie odpuszczą i teraz zacznie się Royal Wedding - tournee. Już dwa dni po ślubie trąbiono o tym, dokąd młodzi pojadą w podróż poślubną, i że jeszcze nigdzie nie pojechali, choć przecież widać było na filmie, jak mykają w kabriolecie z balonikami. Zatem czekamy na relację ze wszystkich miejsc, które odwiedzą bądź których nie odwiedzą, ale by mogli. Z pewnością biura podróży już szykują atrakcje w postaci wycieczek śladami Williama i Kate. Mogliby też odwiedzać różne kraje i urządzać tam remake Royal Weddingu, z tłumaczem przy ambonie, żeby miejscowi od razu wiedzieli co się święci.
Znając życie wyższych sfer, a w szczególności biografię tej akurat rodziny, prędzej czy później będzie też rozwód, choć im tego nie życzę. Biura podróży urządzą wycieczki śladami pubów, w których oboje małżonkowie zapijali ból rozstania. A na koniec, oczywiście, koronacja. Którekolwiek z nich otrzyma stołek, będzie cudownie. Gospodynie domowe będą mdlały, a ich mężowie, z kubeczków przedstawiających królową lub króla, będą pili piwo, być może nawet „Królewskie”. Myślę, że to załatwia sprawę ramówki w każdej telewizji na następne dwadzieścia lat, a potem przyjdzie czas na ich dzieci. Rule Britania.
Końcem końców William i jego żona, chcąc nie chcąc zaczęli mieć moc opiniotwórczą, przy której nawet premier i królowa matka w zasadzie odpadają w przedbiegach. Tak potężną, że nawet bezwiedną, bo tworzą opinie nic o tym nie wiedząc. Świadczy o tym fakt, że po transmisji ślubu usłyszałem następującą dygresję: „Zobacz Piotrek, on też łysieje i ma to gdzieś. Przestałbyś się golić na zero i zapuścił włosy tak jak on”.
Nie wiem, może się skuszę. Ale nikt mnie nie namówi do założenia takiego czerwonego mundurka.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński