Procesy bez dowodów
Trudne sprawy sądowe opierające się na poszlakach
Miliony złotych odszkodowania dla matki Madzi?
Śledczy prowadzący sprawę Katarzyny W., która według aktu oskarżenia zabiła swoją półroczną córkę Magdę, nie zebrali bezpośrednich dowodów wskazujących na winę matki. Proces, który rozpocznie się 18 lutego będzie oparty wyłącznie na poszlakach. Podobny charakter miały najbardziej znane procesy ostatnich lat. Jak pokazuje praktyka, podobne sprawy kończyły się zwykle kompromitacją wymiaru sprawiedliwości. W niektórych przypadkach okazało się, że osoby, które spędziły lata w więzieniach lub nawet zginęły przez wykonanie wyroku śmierci, prawdopodobnie były niewinne. Po wyjściu z więzienia niesłusznie skazani domagają się wielomilionowych odszkodowań od skarbu państwa. W innych przypadkach, z powodu braku dowodów, za makabryczne zbrodnie nie udało się skazać nikogo.
Zobacz najbardziej kontrowersyjne polskie procesy poszlakowe. Czy również za areszt dla Katarzyny W. podatnicy będą musieli wypłacić ogromne odszkodowanie?
(mb/wp.pl)
Wampir z Zagłębia
Jedną z najbardziej znanych zbrodni kryminalnych PRL również była rozstrzygana w procesie poszlakowym. Od 1964 do 1970 roku w Zagłębiu zamordowano co najmniej 14 kobiet, kilku kolejnym ofiarom mordercy nazwanego przez prasę "Wampirem", udało się przeżyć. Wszystkie zbrodnie zostały popełnione na tle seksualnym.
Po serii pierwszych morderstw wybuchła panika, kobiety bały się wychodzić na ulicę, niektóre zakłady pracy organizowały nawet przewozy dla wracających z pracy kobiet. Jedną z ofiar seryjnego mordercy była Jolanta Gierek, 18-letnia bratanica I sekretarza PZPR Edwarda Gierka. Morderstwo wywarło na śledczych dodatkową presję.
W 1972 roku na milicję zgłosiła się Maria Marchwicka. Doniosła, że poszukiwanym mordercą jest jej mąż i zażądała nagrody za jego wydanie. W oparciu o jej zeznania aresztowano Zdzisława Marchwickiego oraz jego braci - Jana i Henryka. Obciążony zeznaniami żony, dzieci i brata, Zdzisław Marchwicki przyznał się do winy. Rodzina oskarżała go o stosowanie przemocy, nie było jednak żadnych dowodów wskazujących na jego związek z morderstwami. W kilkudziesięciu przesłuchaniach Marchwicki podał 20 różnych wersji zbrodni, którą miał popełnić. Jak się okazało, wszystkie zawierały informacje sprzeczne ze śladami z miejsc przestępstwa.
W procesie pojawiło się wiele poszlak zaprzeczających winie oskarżonego, okazało się m.in., że liczne odciski palców z miejsc zbrodni nie należą do żadnego z oskarżonych. Mimo wątpliwości Zdzisław i Jan Marchwiccy zostali skazani na śmierć, a ich brat Henryk na 25 lat więzienia. Wyroki śmierci wykonano.
Dodatkowej tajemniczości całej sprawie dodaje fakt, że po ostatnim z morderstw, do wszystkich zbrodni przyznał się Piotr Olszewa, jeden z przesłuchiwanych przez milicję podejrzanych. Był chory psychicznie. Przedstawiał szereg szczegółów z miejsc morderstw. Milicjanci nie mieli jednak innych dowodów niż jego przyznanie się do winy, dlatego wypuścili go na wolność. 10 dni później Olszewa, używając noża i młotka, morduje swoją żonę i dzieci, oblewa siebie i dom benzyną i podpala się. Śledczy nie sprawdzili jego odcisków palców. a ze spalonych zwłok nie można już ich zdjąć.
Po samobójstwie Olszewy i zatrzymaniu Marchwickich morderstwa ustają. Do dziś nie ma jednak pewności, kto był seryjnym mordercą.
Na zdjęciu: pokazowy proces braci Marchwickich w Katowicach, 18 września 1974 roku. Na specjalnie przygotowanej sali było kilkaset miejsc dla publiczności.
17 milionów zł za niesłuszny wyrok
We wrześniu 2004 roku Zbigniew Góra poszedł do mieszkania Haliny B., lekarki od której wynajmował mieszkanie, chciał przedłużyć termin przekazania opłaty za czynsz. Miał pecha. Dwie godziny później B. już nie żyła. Została zamordowana.
O morderstwo oskarżono Zbigniewa Górę. Na jego sprawstwo miały wskazywać właśnie odwiedziny oraz telefon nokia, który Góra sprzedał późniejszemu świadkowi w procesie. Śledczy uznali, że telefon należał do zamordowanej Haliny B. Sąd Rejonowy w Lublinie dał im wiarę, jak się później okazało - niesłusznie. Po odwołaniu, w procesie w sądzie apelacyjnym świadek zaczął wycofywać się z zeznań. Telefon, który sprzedał Zbigniew Góra, był innego typu niż należący do zamordowanej lekarki.
Trzy lata pobytu w areszcie odbiły się na rodzinie niesłusznie oskarżonego. Stracił też wszystkie oszczędności, które musiał przeznaczyć na adwokatów i utrzymanie rodziny. Teraz domaga się rekordowego w polskim systemie sprawiedliwości odszkodowania - 17 milionów złotych.
Na zdjęciu: Zbigniew Góra na sali Sądu Okręgowego w Lublinie, 13 marca 2012 roku.
Aresztowani przez zeznania mordercy
O podobnym pechu może mówić Paweł Guz, który niesłusznie oskarżony musiał spędzić w areszcie 17 miesięcy. Wszystko przez zeznania Krzysztofa P., który przyznał się do zamordowania w lipcu 2007 roku Pawła Marzędy z Lubartowa. P. przyznając się obciążył zeznaniami właśnie Pawła Guza oraz Roberta W., którzy według zeznań mordercy mieli brać udział w zbrodni. Po długim śledztwie okazało się jednak, że Paweł Guz i Robert W., który w areszcie spędził 16 miesięcy, są niewinni.
Paweł Guz domagał się odszkodowania w wysokości 5 mln zł. Twierdził, że pobyt w areszcie odbił się na jego zdrowiu fizycznym i psychicznym. Został pobity przez współwięźniów, którzy złamali mu nogę. Korzysta też z pomocy psychologa i psychiatry.
Powodem żądania tak wysokiego odszkodowania są straty, których doznała jego firma budowlana. Na czas pobytu w areszcie, przypadający na świetny okres dla budownictwa, musiał zawiesić działalność. Dziś utrzymuje się z oszczędności. Ze względu na pobyt w areszcie i niesłuszne oskarżenie, niektórzy nadal uważają go za winnego.
W grudniu 2012 roku sąd przyznał odszkodowanie drugiemu z niesłusznie oskarżonych w tej sprawie - Robertowi W., który wnioskował o 600 tys. zł zadośćuczynienia oraz 78 tys. zł odszkodowania. Sąd zdecydował, że W. otrzyma w sumie 177 tys. zł. Proces ws. odszkodowania dla Pawła Guza nadal trwa.
Przeczytaj też: Płacze i chce 5 mln zł. "Zrobili ze mnie zwyrodnialca"
Pamiętnik zbrodni
Wydana w 2003 roku powieść "Amok" autorstwa Krystiana Bali nie odniosła wielkiego sukcesu. W księgarniach stała na najbardziej zakurzonych półkach, do momentu, gdy policjanci z Wrocławia trafili w niej na opis morderstwa, którego dokonał autor powieści. Książka natychmiast zniknęła z półek, a na internetowych akcjach jej cena sięgała kilkuset złotych.
Krystian Bala został skazany w procesie poszlakowym, w którym jednym z dowodów oskarżenia był właśnie opis zbrodni umieszczony w jego książce. Mimo że sąd nie uznał książki za prawomocny dowód, pozwoliła ona śledczym wskazać inne okoliczności, które ostatecznie doprowadziły do skazania Bali.
Proces dotyczył zaplanowania, zlecenia i kierowania brutalnym morderstwem Dariusza Janiszewskiego, którego Bala podejrzewał o romans z jego żoną. Bala tej wersji zaprzecza. Twierdzi, że wiedział o romansie żony, ale dotyczył on innego mężczyzny. Wyjaśnia, że Janiszewskiego nie znał. Nie odnosi się jednak do wszystkich poszlak, które na to wskazują na to, że obserwował Janiszewskiego.
Bala odsiaduje wyrok 25 lat więzienia. Jak powiedział w rozmowie z Anną Binkowską z tygodnika "Polityka", kończy właśnie pisać kolejną książkę.
Na zdjęciu: Krystian Bala we wrocławskim sądzie, 18 grudnia 2008 roku.
Morderstwo byłego premiera
W nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 roku w podwarszawskim Aninie zginął Piotr Jaroszewicz, były premier PRL w latach 1970-1980 oraz jego żona Alicja Solska-Jaroszewicz, była dziennikarka "Trybuny Ludu". 83-letni Jaroszewicz i jego żona byli torturowani przed śmiercią. Z willi, w której mieszkali, nie zginęło nic poza dwoma pistoletami. Mimo to, śledczy odrzucili wersję o politycznych motywach morderstwa i po ponad dwóch latach postępowania oskarżyli o zabójstwo na tle rabunkowym czterech mieszkańców Mińska Mazowieckiego - Henryka S. ps. Sztywny, Jana K. ps. Krzaczek, Wacława K. ps. Niuniek i Krzysztofa R. ps. Faszysta. Wszyscy byli dobrze znani organom ścigania i mieli za sobą odbyte wyroki więzienia.
Świadkowie przed sądem wycofywali się ze swoich zeznań lub powoływali się na możliwość odmowy składania wyjaśnień ze względu na pokrewieństwo ze sprawcami. Kolejnym dowodem oskarżenia miało być podobieństwo zbrodni do innego podobnego zdarzenia z okolic, którego sprawcami miało być dwóch z oskarżonych. Problem w tym, że również wcześniejszego morderstwa nie udało się im udowodnić. Nie było też żadnych dowodów wskazujących, że którykolwiek z oskarżonych był na miejscu zbrodni.
Cała sprawa zakończyła się kompromitacją policji i prokuratury. Po trwającym dwa lata procesie, w mowie końcowej prokurator sam wnioskował o uniewinnienie oskarżonych. Okazało się, że oskarżenie oparto na bardzo wątpliwych podstawach. Sąd przychylił się do wniosku prokuratury i oskarżonych zwolniono.
Na zdjęciu: Jolanta Jaroszewicz, synowa zamordowanych składa wyjaśnienia przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie, 27 maja 1998 roku.
Tajemnicza śmierć szefa policji
25 czerwca 1998 roku Komendant Główny Policji gen. Marek Papała ginie od strzału w głowę. Według wersji przyjętej ostatecznie przez prokuraturę po 14 latach śledztwa, sprawcą morderstwa był Igor M. ps. "Patyk". Drugi oskarżony w tej sprawie to Mariusz M. Prokuratura twierdzi, że motywem zabójstwa generała był napad rabunkowy. Złodzieje chcieli ukraść należące do komendanta daewoo espero. Sprawcy samochodu jednak nie ukradli.
W sprawie pojawia się szereg wątpliwości. Igor M. i Mariusz M. zostali oskarżeni na podstawie zeznań świadka koronnego, wcześniej ten sam status miał sam Igor M., który obciążał zeznaniami członków mafii pruszkowskiej. "Patyk" sam oddał się w ręce policji, aby zeznawać. W sprawie nie ma bezpośrednich dowodów, a jedynie sprzeczne i zmieniające się zeznania świadków, dlatego po 15 latach od śmierci Papały nadal nie ma nikogo skazanego prawomocnym wyrokiem.
Status podejrzanego w sprawie nadal ma Edward Mazur, polski biznesmen mieszkający na stałe w Chicago. Władze USA odmówiły wydania go polskiemu systemowi sprawiedliwości. Według wcześniejszej wersji śledczych, to Mazur miał zlecić morderstwo Papały.
Na zdjęciu: jeden z podejrzanych o zabójstwo gen. Papały wyprowadzany z łódzkiego sądu, 25 kwietnia 2012 roku.
Porwanie Krzysztofa Olewnika
Krzysztof Olewnik, syn biznesmena Włodzimierza Olewnika został porwany w nocy z 26 na 27 października 2001 roku. Mimo że rodzina spełniła żądania porywaczy i przekazała okup, 5 września 2003 roku Krzysztof został zamordowany. Od początku śledztwu towarzyszyły zagadkowe samobójstwa i zaginięcia kluczowych dowodów.
Uznani za winnych morderstwa - Robert Pazik ps. Pedro oraz Sławomir Kościuk popełnili samobójstwa we więzieniu. Według oficjalnej wersji samobójstwo miał popełnić również przebywający w areszcie Wojciech Franiewski, uznawany za szefa grupy, która uprowadziła Olewnika.
Zarzuty w sprawie usłyszeli dwaj policjanci, których działania mogły się przyczynić do śmierci porwanego. Oskarżenie dotyczy Remigiusza M., szefa grupy operacyjno-dochodzeniowej, która do sierpnia 2004 roku badała sprawę Olewnika, a także innego policjanta z tej grupy Macieja L. Zarzuty o niedopełnienie obowiązków i sfałszowanie badań DNA usłyszeli również dwaj pracownicy Laboratorium Kryminalistycznego Komendy Wojewódzkiej Policji w Olsztynie.
Ze względu na brak jednoznacznych dowodów, do dziś nie wiadomo, co naprawdę stało się z Krzysztofem Olewnikiem. Jedna z wersji badanych przez prokuraturę mówi o "samouprowadzeniu".
Na zdjęciu: oskarżeni Cezary W. (z lewej) i Ireneusz P. w Sądzie Apelacyjnym w Warszawie, 3 grudnia 2008 roku.
Komendant zabił? Dowodów nie ma
Mariusz W., komendant posterunku policji na warszawskiej Białołęce jest oskarżony o zastrzelenie przedsiębiorcy spod Ciechanowa Dariusza Sołowińskiego. Prokuratura twierdzi też, że przebywający dziś na emeryturze policjant miał zacierać ślady. Problem w tym, że nie ma bezpośrednich dowodów winy komendanta, dlatego proces opiera się na poszlakach.
Żona Mariusza W. prowadziła sklep w Legionowie, w lokalu należącym do żony Sołowińskiego. 11 lutego 2011 roku mężczyźni mieli spotkać się, żeby porozmawiać o sprawie najmu. Sołowiński już nie wrócił, zaginięcie zgłosiła jego żona. 18 marca w lesie w okolicach Kałuszyna odnaleziono częściowo spalone zwłoki zaginionego.
Mariusz W. był ostatnią osobą, która spotkała się z biznesmenem tuż przed jego śmiercią. Jak informowała "Rzeczpospolita", przed wyjazdem z komendy, wziął broń od jednego z podwładnych. Wieczorem, tego samego dnia oddał pistolet do magazynu, na przyjmującym ją policjancie miał wymusić sfałszowanie wpisu w księdze, aby wskazywała na wcześniejszą godzinę zwrotu broni. Później okazało się, że pistolet został wyczyszczony, a lufę uszkodzono pilnikiem. Biegłym nie przeszkadzało to jednak w stwierdzeniu, że z broni oddano kilka strzałów. W ciele Dariusza Sołowińskiego znaleziono cztery pociski. Morderca strzelił mu dwa razy w plecy i dwa razy w głowę.
Komendanta obciążają też zeznania podkomendnych. Według nich, W. miał zachowywać się dziwnie i pytać o kwestie, które mogły być związane z morderstwem. Na butach policjanta znaleziono także ślady ziemi z miejsca morderstwa. Nie ma jednak bezpośrednich dowodów jego winy, dlatego sąd stoi przed trudnym zadaniem i prawdopodobnie bardzo długim procesem. Jak pokazują dużo starsze doświadczenia, proces poszlakowy nie musi wcale trwać długo.
Przeczytaj też: Komendant policji oskarżony o zabójstwo. Ruszył proces
"Matka Madzi" II RP
Krytykowane przez część publicystów kolejne artykuły o "matce Madzi" nie są w Polsce niczym nowym. Podobnymi sprawami kryminalnymi opinia publiczna żyła nie tylko w PRL, ale również w II RP. Budzącym największe emocje w okresie międzywojennym był toczący się w latach 1931-34 proces Rity Gorgonowej. Ówczesny system sprawiedliwości poradził sobie ze sprawą znacznie lepiej niż współczesne sądy i prokuratura.
Emilia Margerita Gorgon - bo tak naprawdę nazywała się oskarżona, od 1924 roku była guwernantką w domu lwowskiego architekta Henryka Zaremby. Z biegiem czasu coraz mniej ukrywała swoją drugą rolę w domu - kochanki Henryka, samotnego ojca dwójki dzieci - Eli i Stasia. Pozostając w nieformalnym związku, w 1928 roku urodziła córkę Romanę. Ich nabierający tempa związek nie podobał się jednak córce Elżbiecie. Gdy po konflikcie z Ritą architekt zdecydował, że przeprowadzi się z dziećmi do mieszkania we Lwowie, jego 17-letnia wówczas córka została zamordowana. Ślady miały wskazywać na gwałt i morderstwo. Okno w pokoju dziewczyny było uchylone, nikt nie pozostawił jednak śladów na śniegu pod oknem i na parapecie.
Śledczy ustalili, że morderstwo z nocy z 30 na 31 grudnia 1931 roku musiało zostać dokonane przez jednego z domowników. Główną podejrzaną stała się Rita, która miała próbować upozorować gwałt. Na podstawie szeregu poszlak wykluczających inne osoby, 31 maja 1932 roku Sąd Okręgowy we Lwowie skazał Gorgonową na karę śmierci. Po kasacji wyroku w Sądzie Najwyższym, przysięgli z Krakowa skazali Ritę na 8 lat więzienia. Podczas pobytu w areszcie, 20 września 1932 urodziła córkę Ewę. Karę odbyła niemal w całości, wyszła na wolność 3 września 1939 roku na mocy amnestii ogłoszonej z powodu wybuchu wojny.
Na zdjęciu: reprodukcja procesu z 1933 roku. Na pierwszym planie Rita Gorgonowa.
(mb/wp.pl)